Reklama

Wyobrażałam sobie, że moja podróż poślubna będzie wyglądać inaczej. Toskańskie wzgórza tonące w zachodzie słońca, wino sączone w maleńkiej knajpce pod Rzymem, ja i Bartek, spleceni dłońmi, śmiejący się bez końca. Od liceum nosiłam w głowie te obrazy jak święte wizje małżeńskiego szczęścia. Bartek zawsze podchodził do tego z dystansem.

– Życie to nie bajka, Nati, nie każdy spacer kończy się happy endem.

Kiedyś mnie to irytowało, potem uznałam, że jego pragmatyzm to tylko skorupa, którą po ślubie delikatnie, krok po kroku, nauczę go zdejmować.

Bartek był dokładnie tym samym człowiekiem, którego poznałam na pierwszym roku studiów – opanowanym, nieco cynicznym facetem, który wierzył, że emocje to luksus, na który nie zawsze można sobie pozwolić. Ja natomiast nadal próbowałam widzieć w życiu coś więcej niż tabelki i harmonogramy.

A teraz, siedząc obok niego w drodze do pensjonatu w Międzyzdrojach, słuchałam jak deszcz bębnił o dach autobusu i udawałam, że to melodia naszej bajki. Nawet przed samą sobą udawałam. Choć już wtedy czułam, jak wewnątrz narasta we mnie coś, co miało wkrótce eksplodować.

Nie udało się

Jeszcze niedawno przeglądałam oferty biletów do Rzymu, licząc każdą złotówkę, planując najtańszy lot, najtańszą willę z widokiem na oliwne gaje. Mieliśmy lecieć w sierpniu. Mieliśmy, gdyby nie fakt, że Bartek nie dostał urlopu. Bo oczywiście „projekt jest w ważnej fazie, rozumiesz?”. Jasne, że rozumiałam. Tak samo jak rozumiałam, że te bilety były dostępne tylko w jednym, jedynym terminie.

Międzyzdroje nie były Toskanią. Nie były nawet jej namiastką. Zimny deszcz oblepiał szyby auta, kiedy wjeżdżaliśmy do miasta. Trzymałam się kurczowo myśli, że przecież to nie miejsce czyni wyjazd udanym, tylko ludzie. I że w sumie nic się nie stało.

Tak więc z Toskanii zrobiły się Międzyzdroje, a z hydromasażowej wanny – brodzik, który nie wytrzymał już pierwszego dnia.

– Daj już spokój, przecież właściciel mówił, że to stara instalacja, nie nasza wina… – próbowałam złagodzić ton, ale wiedziałam, że Bartek słyszy tylko to, co chce usłyszeć.

– Natalia, nie wszystko trzeba komentować, serio. Wiesz, że wystarczy czasem… zamilknąć?

Zamilkłam. Ale w środku buzowało.

Miał pretensje

Wieczorem poszliśmy do pobliskiej restauracji. Miała być romantyczna kolacja, przynajmniej taką sobie ją wyobrażałam, patrząc na zdjęcia w internecie. W rzeczywistości siedzieliśmy przy stoliku pod oknem, z widokiem na zaparowane szyby. Kelner przyniósł dania, których smaku nie pamiętam. Bartek jadł szybko, bez słowa. Ja próbowałam znaleźć pretekst do rozmowy.

– A pamiętasz, jak mówiłeś, że spróbujesz włoskiego wina w Toskanii? – zagaiłam, licząc, że ten temat go ruszy.

– Mówiłem – spojrzał na mnie krótko. – Ale jesteśmy w Międzyzdrojach.

Po tym już nie próbowałam więcej. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie, jak para obcych ludzi, którzy przyszli tu przypadkiem, bo żadne z nich nie chciało być w domu. Żadne z nas nie chciało przyznać, że ta podróż poślubna była błędem. Cisza przy kolacji miała smak jałowego makaronu. I chyba pierwszy raz zrozumiałam, że nasze „będzie dobrze” jest tylko frazesem, który nie znaczy nic.

Lało bez przerwy od rana. Obiecałam sobie, że nie dam się tej pogodzie, że nie pozwolę, by deszcz zniszczył nam cały wyjazd. Wciągnęłam Bartka na spacer po plaży, chociaż jego mina mówiła wszystko. Szliśmy pod parasolem, który trzymał on, a ja, krok za nim, próbowałam nadążyć, chociaż każdy podmuch wiatru chlapał mi wodą prosto w twarz.

Zaczęłam wątpić

Bartek milczał uparcie. Raz za razem spoglądałam na niego z boku, czekając, aż powie coś więcej niż tylko krótkie „chodźmy już” czy „nie ma sensu”. Ja nie chciałam wracać. Nie po to wyciągałam go z pensjonatu, nie po to ubierałam nową kurtkę, żeby tak po prostu poddać się tej ulewie.

– Może po prostu powiedz, że żałujesz tego ślubu – wyrzuciłam, zanim zdążyłam ugryźć się w język.

Zatrzymał się nagle, odwrócił w moją stronę i spojrzał tak, jakby wreszcie usłyszał coś, co od dawna miał na końcu języka.

– Żałuję, że myślałaś, że tydzień w deszczu to powód do świętowania – odpowiedział spokojnie, niemal obojętnie, co bolało bardziej niż gdyby na mnie nakrzyczał.

Poczułam, jak łzy mieszają się z kroplami deszczu na moich policzkach. To było takie niesprawiedliwe. Starałam się uratować ten wyjazd, trzymałam nas na powierzchni, a on tylko obserwował, jak tonę. Kiedy odwrócił się i ruszył dalej w stronę deptaku, nie poszłam za nim od razu. Chciałam, żeby się obejrzał. Chciałam, żeby zauważył, że mnie tam nie ma. Nie obejrzał się.

Oddaliliśmy się

Kiedy w końcu wróciliśmy do pensjonatu, byliśmy przemoknięci do suchej nitki. Właściciel próbował rozładować atmosferę żartem o „romantycznych spacerach nad Bałtykiem”, ale nikt z nas nie miał ochoty się śmiać. Bartek zamknął się w łazience, a ja siedziałam na łóżku, słysząc, jak leje wodę do umywalki. Przez ściany czułam jego zmęczenie.

Następnego dnia przy śniadaniu wymieniliśmy tylko kilka uprzejmych zdań. Wszystko już było „w porządku”, przynajmniej na zewnątrz. Tylko że każdy z nas wiedział, że to kłamstwo.

Ostatniego dnia wyjazdu nie wytrzymałam. Siedzieliśmy przy śniadaniu w tej samej restauracji, w której kilka dni temu milczeliśmy nad makaronem. Bartek, jak zwykle, przeglądał telefon, jakby nasz wyjazd był tylko przerwą między jednym a drugim projektem w pracy. Odłożyłam sztućce i powiedziałam cicho, ale dobitnie:

– Bartek, przestańmy udawać. Ta podróż... to katastrofa. My jesteśmy katastrofą.

Podniósł wzrok, jakby nie był pewien, czy dobrze usłyszał. Próbował zażartować, powiedzieć coś w stylu, że przesadzam, ale ja już nie miałam siły na żarty.

– Nie chcę wracać do domu i udawać, że było cudownie. Było do niczego. A my jesteśmy sobie kompletnie obcy – dodałam, patrząc mu prosto w oczy.

– Natalia, dramatyzujesz – odpowiedział, ale było w tym więcej bezradności niż złości.

– Naprawdę tak myślisz? Bo ja od kilku dni czuję, że myślę o powrocie jak o ucieczce.

Nie odpowiedział. Wpatrywał się w filiżankę kawy, a ja wiedziałam, że zrozumiał. Tyle że nie wiedział, co z tym zrobić. Ja zresztą też nie.

Coś się rozpadło

Droga powrotna była dłuższa niż kiedykolwiek. Siedzieliśmy obok siebie w samochodzie, ale każde z nas było gdzie indziej. Bartek trzymał kierownicę mocno, jakby tylko to dawało mu jakiekolwiek poczucie kontroli. Ja patrzyłam przez okno na mijane pola i myślałam, jak łatwo można się zgubić we własnym życiu.

Nie rozmawialiśmy więcej niż było to absolutnie konieczne. „Zatrzymujemy się gdzieś?”. „Nie”. „Chcesz coś do picia?”. „Nie, dziękuję”. Każda wymiana zdań była jak mechaniczne odhaczanie listy zadań. Zastanawiałam się, jakim cudem w tak krótkim czasie między nami wyrosła ściana, której oboje udawaliśmy, że nie widzimy.

Bartek zawsze powtarzał, że nie warto dramatyzować. Więc nie dramatyzowałam. Siedziałam obok niego, w tym samym samochodzie, a czułam się jak pasażer, który wsiadł do złego autobusu i nawet nie miałam odwagi poprosić, żeby się zatrzymał.

Kiedy wróciliśmy do domu, nie czułam żadnej ulgi. Tylko ciszę. Tę samą, którą przywieźliśmy z Międzyzdrojów. Weszłam do sypialni, rzuciłam torbę w kąt i usiadłam na łóżku. Bartek wszedł za mną, spojrzał na mnie, jakby chciał coś powiedzieć, ale tylko westchnął i wyszedł do kuchni.

Czułam, że to koniec

Nie rozpakowałam walizki. Nie miałam siły ani ochoty rozkładać tych wszystkich ubrań, które tak starannie pakowałam kilka dni wcześniej, marząc, że będą częścią czegoś wyjątkowego. Zamiast przeglądać wspólne zdjęcia, siedziałam i przewijałam w głowie każdą scenę z tego wyjazdu. Kłótnie, cisze, spojrzenia, które niczego nie mówiły. Każdy uśmiech, który był wymuszony. Każde „jest okej”, które znaczyło dokładnie odwrotnie.

Bartek zamknął się w swoim świecie. Udawał, że pracuje, przeglądał coś na laptopie, ale widziałam, że myślami jest równie zagubiony jak ja. Oboje chodziliśmy po mieszkaniu, mijając się bez słowa, jakby każde z nas czekało, aż to drugie powie coś pierwsze.

Nie powiedzieliśmy, bo baliśmy się, że kiedy zaczniemy tę rozmowę, nie będzie już odwrotu. Marzyłam o bajce, a obudziłam się w deszczu. Może właśnie tak wygląda małżeństwo, tylko nikt nigdy o tym nie mówi.

Natalia, 29 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama