Reklama

Kiedyś wszystko było jasne – ja pracowałem, ona zajmowała się domem. Taki układ, jak u moich rodziców. Nie był idealny, ale działał. Zawsze wiedziałem, że po pracy czeka na mnie ciepły obiad, a w sobotę czyste koszule. Teraz? Od paru miesięcy wszystko zaczęło się zmieniać. Moja żona zapisała się na pilates. Nie dwa razy w tygodniu. Sześć razy! Codziennie znika na dwie godziny, wraca spocona i uśmiechnięta. A ja zostaję w kuchni z mrożonymi pierogami i pustym pokojem. Niby nic wielkiego, a jednak czułem, że tracę grunt pod nogami.

Zupa z proszku i samotne wieczory

Pamiętam ten pierwszy wieczór, kiedy wróciłem z pracy i w garnku była tylko zupa z proszku. Żona zostawiła mi kartkę: „Zjedz, wrócę o 20:30 – pilates”. Siedziałem przy stole, patrzyłem w ten pomarańczowy kleik i coś mnie ścisnęło w środku. Przecież zawsze robiła rosół w poniedziałki. To był nasz rytuał. Pachniało domem. Teraz nawet pies nie chciał powąchać tej zupy.

– Serio? Zupa z proszku? – mruknąłem sam do siebie, mieszając łyżką jakby miało się tam nagle pojawić coś lepszego.

Zjadłem kilka łyżek, a potem włączyłem telewizor. Wiadomości, pogoda, jakiś film. W międzyczasie spojrzałem na zegarek chyba z dziesięć razy. Zawsze wracała wcześniej. A teraz? 20:30, potem 20:45, a jej nie ma. W końcu otworzyły się drzwi.

– Cześć, kochanie! – weszła cała rozpromieniona, z włosami związanymi w niedbały koczek, cała spocona, ale jakby szczęśliwsza niż po tygodniu urlopu.

– Gdzie byłaś? Mówiłaś, że wrócisz wcześniej.

– Przeciągnęło się. Rozciąganie, pogaduchy… A potem jeszcze kawa z dziewczynami.

Kawa z dziewczynami? O tej godzinie?

– A obiad?

Przecież zostawiłam ci zupę. Nie smakowała?

Wzruszyłem ramionami. Nie chodziło o smak. Chodziło o to, że znikała. Nie było jej przy stole. A ja nie umiałem z tym być sam.

Uśmiech, którego nie znałem

Z czasem zauważyłem, że coś w niej się zmienia. Na początku myślałem, że to tylko chwilowe – że znudzi się tym całym pilatesem jak tamtą próbą haftu krzyżykowego albo kursem włoskiego. Ale nie. Mijały tygodnie, a ona nie odpuszczała. Wracała z zajęć z tym dziwnym uśmiechem. Jakby była… szczęśliwa. A ja nie wiedziałem, kiedy ostatnio widziałem ją taką przy mnie.

Zacząłem ją obserwować. Nie tak, żeby to było podejrzane. Po prostu patrzyłem. Jak zakłada legginsy i sportowy stanik, jak wiąże włosy, jak zakłada te kolorowe buty z różową podeszwą. Jakby miała 25 lat, a nie 52. W lustrze wyglądała młodziej. Ramiona miała bardziej napięte, ruchy pewniejsze. I uśmiech – ten sam, którego nie widziałem od lat.

– Dobrze ci to robi, co? – zapytałem któregoś wieczoru, gdy wreszcie usiedliśmy razem przed telewizorem.

– Co?

– No… pilates.

– Aż tak widać?

– Widać, że jesteś… inna.

Uśmiechnęła się i oparła głowę o moje ramię. Nie wiedziałem, czy to gest czułości, czy może współczucia. Bo ja nie czułem się inny. Czułem się stary. Zostawiony gdzieś w tyle. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że może to nie tylko o ćwiczenia chodzi. Może ona szuka czegoś, czego ja już jej nie dawałem. Może znalazła miejsce, w którym znowu czuje się sobą. Tylko że to miejsce nie było obok mnie.

Chciałem tylko, żeby było jak dawniej

W sobotę zaproponowałem spacer po parku, tak jak kiedyś. Kupiłem nawet drożdżówki z tej samej piekarni, do której chodziliśmy, gdy dzieci były małe. Chciałem, żeby poczuła, że nadal potrafimy być razem, bez tych wygibasów, bez leginsów i mat. Po prostu my.

– Spacer? Ale mam pilates o jedenastej – powiedziała, zakładając sportową bluzę.

– Zawsze chodziłaś na pilates po południu.

– Dziś zmieniłam grafik. Będzie nowe ćwiczenie, nie chcę przegapić.

Nowe ćwiczenie. Ja jej proponowałem wspomnienie, a ona wolała coś nowego. Ścisnęło mnie w środku. Ugryzłem się w język, ale nie wytrzymałem.

– Naprawdę musisz tam chodzić codziennie?

– Naprawdę musisz o to pytać codziennie? – odpowiedziała szybko, ale bez złości.

– Chcę po prostu… żeby było jak kiedyś.

– A ja nie chcę – powiedziała spokojnie, niemal cicho.

To zdanie siedziało mi w głowie przez resztę dnia. „Nie chcę”. To nie był kaprys, nie była złośliwa. Ona naprawdę nie chciała wracać do tego, co było. A ja przez lata myślałem, że było nam dobrze. Że jak nie ma awantur, to wszystko gra. Że wystarczy, że jest obiad, czyste firany i wspólny urlop nad morzem. Może było jej dobrze, ale nie było jej dobrze ze sobą. A teraz, kiedy odzyskała siebie, ja czułem się tak, jakby mnie z niej wypisała. Jakbym został na marginesie, w starym zeszycie, który już nikogo nie interesuje.

To nie o ćwiczenia chodzi

Któregoś wieczoru usłyszałem, jak rozmawia przez telefon. Stała w kuchni, nie widziała, że słyszę. Śmiała się, opowiadała coś o jakimś instruktorze, o tym, że ledwo dała radę zrobić mostek. I że bolał ją kręgosłup, ale „warto było, bo znów poczuła się jak za młodu”. Zamknąłem drzwi od salonu i usiadłem na kanapie. Czułem się jak widz w teatrze, który nie zna roli, ale wie, że to już nie jego scena. Coraz częściej miałem wrażenie, że nasz dom to tylko przystanek. Że jej prawdziwe życie dzieje się gdzie indziej – tam, gdzie mnie nie ma.

– O kim opowiadałaś? – zapytałem później niby od niechcenia.

– O Marku. Instruktorze. Ma niesamowite podejście do kobiet w naszym wieku – odpowiedziała swobodnie, jakby mówiła o hydrauliku.

– I co? Tak cię to kręci? Te wasze wygibasy?

– To nie są wygibasy, tylko ćwiczenia. I tak, kręci mnie, że wreszcie coś robię dla siebie.

– A ja? Gdzie ja jestem w tym wszystkim?

Spojrzała na mnie długo, jakby szukała właściwych słów.

– Wiesz, ile lat robiłam wszystko dla nas? Dla dzieci, dla ciebie? A teraz robię coś dla siebie. I nie zamierzam z tego rezygnować.

Wstała i poszła do sypialni. Nie krzyczała. Nie trzaskała drzwiami. Po prostu powiedziała prawdę. A ja? Zostałem w salonie z telewizorem i z ciszą, która bolała bardziej niż krzyk.

Jej siła, moja słabość

Następnego dnia próbowałem inaczej. Wyszukałem w internecie, czym dokładnie jest ten pilates. Poczytałem o wzmacnianiu mięśni głębokich, oddechu, koncentracji. Nawet obejrzałem kilka filmików. Pomyślałem, że może to coś, co moglibyśmy robić razem. Może gdyby zobaczyła, że mi zależy, że też chcę z nią dzielić to nowe… wrócilibyśmy do siebie.

– A może pójdę z tobą na zajęcia? – zaproponowałem ostrożnie przy śniadaniu.

Spojrzała na mnie zaskoczona. Nawet się uśmiechnęła.

– Serio?

– A co? Myślisz, że nie dam rady?

– Myślę, że to nie dla ciebie – odpowiedziała z czułością, ale bez złudzeń. – Nie lubisz ruchu, nie lubisz, jak ktoś ci mówi, co masz robić. Wiem, że chcesz dobrze, ale... nie musisz tego udowadniać.

– To co mam zrobić?

– Pozwolić mi być sobą – powiedziała i położyła dłoń na mojej.

Tego się nie spodziewałem. Zawsze to ja byłem silny, stabilny, opanowany. A teraz ona miała siłę, której nie rozumiałem. Nie fizyczną – wewnętrzną. Potrafiła powiedzieć „nie”. Potrafiła zadbać o siebie bez poczucia winy. Ja bym nie umiał. Czułem się coraz mniejszy. Jakbym cofał się w czasie, stając się znowu chłopakiem, który nie wie, czego chce. A ona dojrzewała na nowo. Nie przy mnie, nie przeze mnie – mimo mnie. I chyba właśnie to bolało najbardziej. Że była silna. A ja słaby.

Nie chodzi tylko o obiad

Nie chodziło o obiad. Nigdy nie chodziło. Ani o rosół, ani o pranie, ani o to, że nagle w kuchni zabrakło jej obecności. To wszystko było tylko tłem. Prawdziwy problem był gdzie indziej – w tym, że przestałem ją widzieć. Taką naprawdę. Z czasem traktowałem ją jak element codzienności. Jak mebel, który zawsze stoi w tym samym miejscu i nawet nie zauważasz, że pokrywa go kurz. Ona się przebudziła. Zobaczyła, że ma ciało, które jeszcze coś potrafi. Że ma prawo do marzeń, do zmiany. A ja? Ja chciałem, żeby wszystko było po staremu. Bo stare znaczyło dla mnie bezpieczne. Dla niej znaczyło: niewidzialna.

Kilka dni temu wróciła z zajęć wcześniej. Usiadła naprzeciwko mnie przy stole. Miała rumieńce na policzkach i błysk w oku.

– Wiesz co? – powiedziała. – Nie chcę już udawać, że to tylko o pilates chodzi. Ja się zmieniam. I nie wiem, czy ty chcesz być częścią tej zmiany.

Nie odpowiedziałem od razu. Bo odpowiedź była trudna. Ale prawdziwa.

Nie wiem, czy umiem – wyszeptałem. – Ale chcę próbować.

Pokiwała głową. Nie z entuzjazmem, nie z pewnością. Ale z nadzieją. Od tamtej pory nie zjadłem ani jednej zupy z proszku. Uczymy się siebie na nowo. Czasem nadal boli. Ale przynajmniej znowu jesteśmy razem przy stole.

Andrzej, 56 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama