Reklama

Mam trzy ulubione pory dnia i jedną ławkę w parku, na której codziennie siadam o tej samej godzinie. Gdyby istniał konkurs na najbardziej przewidywalnego człowieka w tej dzielnicy – prawdopodobnie wygrałbym go z zamkniętymi oczami.

Zostałem sam

Dzień zaczynam wcześnie. O szóstej zaparzam kawę – czarną jak noc, bez cukru, bez mleka. Lubię, jak przypomina mi o istnieniu goryczy. Kiedyś piłem ją z Heleną, moją żoną, teraz z krzyżówkami. Helena nie żyje od dziewięciu lat. Od tej pory nie rozmawiam już z nikim o poranku i dobrze mi z tym.

Po śniadaniu zakładam płaszcz i ruszam na spacer. Przez te wszystkie lata moje ciało przyzwyczaiło się do rutyny. Nogi same wiedzą, dokąd iść. Park, ławka – trzecia od końca, pod niskim kasztanowcem. Wyciągam krzyżówki, ołówek i zaczynam łamać głowę nad zagadkami. Krzyżówki są jak matematyka: jedna odpowiedź pasuje idealnie, reszta jest pomyłką. W krzyżówkach nie ma miejsca na domysły, tam trzeba być pewnym. Dlatego je lubię, one nie zawodzą, nie odchodzą.

Tamtego dnia wszystko wyglądało jak zwykle. Przyszedłem do parku kilka minut po ósmej, z ołówkiem i krzyżówką. Pogoda była przyzwoita, choć lekko ciągnęło od rzeki. Usiadłem na swojej ławce, rozprostowałem kolana, rozejrzałem się krótko i otworzyłem gazetę. Na rozgrzewkę wziąłem hasła poziomo, od końca.

Lubiłem tę rutynę

Właśnie pochylałem się nad „owoc, czerwony, soczysty”, sześć liter, kiedy kątem oka zauważyłem, że ktoś podchodzi. Pomyślałem, że zaraz przejdzie dalej. Tymczasem nieznajoma kobieta bezceremonialnie usiadła obok mnie. Nawet nie spojrzała, czy reaguję, po prostu przysiadła, jakbyśmy znali się od lat.

– Tu, na sześć liter – powiedziała donośnie – owoc, czerwony, soczysty… no przecież wiśnia!

Odwróciłem się wolno, podnosząc wzrok znad gazety.

– Nie prosiłem o pomoc – mruknąłem. Głos miałem pewnie bardziej oburzony, niż planowałem.

– To nie pomoc, to towarzystwo – odpowiedziała, nie tracąc rezonu. – A pan taki samotnik? Czy tylko udaje?

Nie odpowiedziałem, zamiast tego wróciłem do krzyżówki. Przez moment miałem nadzieję, że się zniechęci i odejdzie, ale ona rozsiadła się jeszcze wygodniej.

– Ja też kiedyś rozwiązywałam, ale odkąd córka wywiozła mnie do siebie, to wszystko jest „mamo, zostaw”, „mamo, odpocznij”, „mamo, lepiej nie ruszaj”. No to ruszam się, gdzie mogę.

Była bezczelna

Nie wiedziałem, co bardziej mnie zaskakuje – jej bezpośredniość, czy fakt, że nie uciekam. Wciąż miałem otwartą krzyżówkę, ale nie przeczytałem już ani jednego hasła.

– Janka jestem – powiedziała, jakbyśmy właśnie wymienili się wizytówkami.

Nie miałem ochoty się przedstawiać, ale też nie wstałem i to mnie najbardziej zaskoczyło. Bo gdy tylko ktoś zakłócał mój rytm, zwykle po prostu odchodziłem. Ona jeszcze raz rzuciła okiem na moją krzyżówkę.

– Tu, na pięć w pionie: „potrawa z kapusty” – zamilkła na moment, po czym dodała – Bigos. Proszę pana, to się samo rozwiązuje. Jak życie.

Nie odpowiedziałem. Siedzieliśmy tak jeszcze kilka minut: ona głośno oddychała, ja udawałem, że skupiam się na literkach. W końcu wstała, otarła dłonie o spodnie i rzuciła:

– Do zobaczenia, panie z krzyżówkami. Może jutro.

Patrzyłem, jak oddala się z pewnością siebie, której ja nie czułem od dawna. I nie potrafiłem oderwać wzroku od pustego miejsca obok mnie.

Myślałem o niej

Następnego dnia przyszedłem jeszcze wcześniej. Nie wiem, czy bardziej chciałem rozwiązywać krzyżówki, czy usłyszeć jej głos, kiedy bez pytania powie, co wpisać.

Przyszła. Znów bez pytania usiadła obok. Miała tę samą torbę i tę samą pewność, że to jej miejsce. Spojrzałem na nią ukradkiem, zanim zdążyła się odezwać. W dłoni trzymała bułkę z makiem.

– Dla równowagi – rzuciła, zauważając moje spojrzenie. – Żeby dzień się nie sypał.

Znowu komentowała moją krzyżówkę. Wtrącała się, dopowiadała, czasem błędnie, ale z takim zapałem, że nie miałem serca jej poprawiać. A potem – nie wiedzieć czemu – sam zacząłem robić błędy.

– Przeszkoda w samotności, sześć liter – powiedziałem, udając zamyślenie.

– J-a-n-i-n-a? – mrugnęła do mnie, jakby to był jej najlepszy żart.

Udawałem, że nie słyszę, ale gdy po chwili odeszła, zostałem z otwartą gazetą i pytaniem, którego nie miałem odwagi wypowiedzieć na głos: czy ja się… przywiązuję?

Czekałem na nią

Któregoś dnia przyszła z termosikiem, własnymi krzyżówkami i czymś, co wyglądało jak piórnik z podstawówki.

– Masz ołówek? – zapytała, zanim zdążyłem się odezwać.

Bez pytania siadła bliżej niż wcześniej. W jej szaradzie były już wpisane słowa. Krzyżówka zrobiona do połowy.

– Zróbmy po jednej, potem zamiana – zaproponowała. – Sprawdzimy, kto się bardziej myli.

– Nie sądzisz, że się trochę za bardzo panoszysz? – spytałem, patrząc na nią z ukosa.

– Sądzę. Ale przecież się pan nie skarżysz – odpowiedziała, uśmiechając się zuchwale.

Nie skarżyłem się. Było coś dziwnie przyjemnego w tym, że ktoś siadał obok, jakby to było najnaturalniejsze na świecie. Nie próbowała mnie zmieniać, tylko wpisywała odpowiedzi szybciej ode mnie.

Zanim się zorientowałem, zaczęliśmy robić dwie naraz. Raz u niej, raz u mnie. Kłóciliśmy się o hasła, śmialiśmy, a ona od czasu do czasu dolewała mi herbaty. Pachniała miętą i szarym mydłem. Sam siebie nie poznawałem. Z ławki zrobił się stół, z rutyny – spotkanie, z krzyżówki – rozmowa. I tylko w głowie krążyło mi jedno pytanie: co będzie, jeśli któregoś dnia nie przyjdzie?

Coś się zmieniło

Zrobiło się zimno. Taki mróz, że palce drętwiały. Już od rana krążyło mi po głowie, że to nie dzień na park, ale poszedłem dla zasady, jak co dzień. Usiadłem, ołówek w ręku, krzyżówka drżała mi od wiatru.

Zastanawiałem się, czy przyjdzie. Nie liczyłem na to. Przez moment miałem nawet ochotę sobie odpuścić, ale nie zdążyłem wstać, bo zza drzew wyłoniła się ona – z dwoma termosami, owinięta w szalik tak gruby, że ledwie było widać oczy.

– Władziu, no przecież nie zostawię cię tu samego w taki ziąb – powiedziała z udawaną surowością i usiadła, jakby mróz jej nie dotyczył.

– Przyniosłaś drugi termos? – zapytałem, zerkając z zaskoczeniem.

– Dla ciebie. Herbata z sokiem malinowym. Wiesz, że to dobre na serce?

– Mój organizm już dawno uznał, że serce nie będzie mu potrzebne.

– A jednak – pokiwała głową i dolała mi napoju.

Siedzieliśmy blisko siebie, przykryci jednym kocem, który też wyciągnęła ze swojej torby. Na krzyżówce robiły się mokre plamy, ale nikt się tym nie przejmował.

– Władziu, wiesz, że ja się w tobie zakochałam? Nawet jeśli jesteś uparty jak osioł – rzuciła nagle, jakby mówiła o pogodzie.

Wpadłem po uszy

Przez chwilę myślałem, że to żart.

– To dobrze – powiedziałem w końcu, nie patrząc na nią. – Bo myślałem, że tylko ja się dałem złapać.

Położyła mi rękę na kolanie i tak siedzieliśmy jeszcze długo, w ciszy, która niczego nie wymagała. Rok później wzięliśmy ślub. Skromny, cichy, bez gości. Tylko my, jej córka i urzędnik i krzyżówka.

Teraz przychodzimy zawsze razem. Nieważne, czy świeci słońce, czy pada śnieg. Nasza ławka jest trochę wygięta po jednej stronie, bo Janka zawsze siada bliżej brzegu, żeby mieć lepszy widok na gołębie. Ołówki mamy osobne, ale gazeta jest jedna. Krzyżówka na środku, jakby między nami zawieszony most.

Czasem się spieramy. Odpowiedzi się nie zgadzają, litery się nie mieszczą, Janka wpisuje coś bez pytania, a ja udaję obrażonego. Ale tak naprawdę to nasz język, tak teraz się dogadujemy. Ona podpowiada, ja się droczę. Ona się śmieje, ja przewracam oczami. A potem wpisuję to, co powiedziała, chociaż i tak wiedziała, że mam ją rację.

Nigdy bym nie pomyślał, że jeszcze coś mnie spotka. Myślałem, że życie to zamknięta krzyżówka, a mnie zostało tylko czekać na koniec. Aż przyszła ona i wszystko się pomyliło. Janka… to moja największa łamigłówka.

Władek, 70 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama