Reklama

Zawsze to samo. Co roku, jak tylko miną mikołajki, wpadałam w tryb świątecznego przetrwania. Zakupy, lepienie uszek, krojenie sałatki, pierogi, karp, ciasta, kompot z suszu, choinka, serwetki, obrusy, świeczki, omycie okien, bo przecież musi być czysto. Idealnie, jak u mamy. Właśnie. Moja mama. Całe życie przygotowywała święta sama. Nigdy nie narzekała, nigdy się nie skarżyła. Była cicha i pracowita. Ja ją podziwiałam i jednocześnie… nienawidziłam za to, że zawiesiła poprzeczkę tak wysoko. Tak cholernie wysoko.

Niby nikt mi nie mówi, że to musi być idealne, ale każdy tego oczekuje. A ja, jak idiotka, spełniam te oczekiwania. Bo tak wypada. Bo „święta to magia”. Tak, magia, która kończy się tym, że Wigilię spędzam padnięta i marzę, żeby się skończyła. W tym roku poczułam, że mam dość. Że coś we mnie pękło. Wiedziałam, że muszę coś zmienić. Cokolwiek, bo inaczej oszaleję.

I wtedy, w markecie między mąką a kostkami rosołowymi, zobaczyłam ją. Torebkę czerwonego barszczu instant. Trzy łyżeczki na szklankę wody. Pomyślałam: a co, jeśli? Co, jeśli raz w życiu zrobię coś inaczej? Co, jeśli raz w życiu… odpuszczę?

To było wbrew tradycji

Stałam przy półce dłużej, niż wypadało. Torebki z barszczem patrzyły na mnie bezwstydnie. Czerwone opakowania, złote napisy, obietnice smaku jak z domowej kuchni. Kłamstwo, przecież wiem, jak smakuje domowy barszcz. Przecież całe życie go robiłam. A mimo to nie mogłam się ruszyć.

Poczułam, jak dłonie mi się pocą. Co ja w ogóle robię? Przecież ja, Jola, córka Zofii, królowa wigilijnych stołów, kobieta od domowego zakwasu i przetartych buraków – ja, mam kupić coś takiego? Rozejrzałam się, jakby ktoś mógł mnie zobaczyć. Śmieszne. Przecież nie kradnę, nic złego nie robię. Jednak czułam się tak, jakbym miała popełnić zbrodnię na tradycji.

– Wszystko gotowe na święta? – zapytała kasjerka, starsza pani z ciepłym głosem. Miała okulary zsunięte na czubek nosa i zbyt duży sweter z reniferem.

Uśmiechnęłam się sztucznie i rzuciłam:

– Jeszcze nie… – ale głos zadrżał mi lekko.

W domu nie rozpakowałam od razu zakupów. Torebkę barszczu wsunęłam za słoiki z przyprawami, jakby miała mnie zdradzić. Jakby mąż mógł wejść do kuchni, wyczuć to w powietrzu i krzyknąć: „Jola, co ty zrobiłaś?!”. Ale nikt nie wszedł. Nikt nie zauważył. Nikt nie pytał. Usiadłam na kuchennym taborecie, zdjęłam czapkę i po raz pierwszy od tygodni poczułam… błogą ulgę.

Było mi siebie żal

Od rana gotowałam, jak zwykle. Pierogi z kapustą i grzybami, kompot z suszu, sernik z rosą. Uszka zrobiłam sama – żeby nie było, że całkiem poszłam na łatwiznę. Barszcz wciąż siedział cicho w szafce, nieproszony gość tej Wigilii. Ale dawał mi coś, czego od dawna nie czułam: święty spokój. Parę godzin wolności. Tyle wystarczyło, żeby nie mieć nerwówki na dzień dobry.

Dzieci siedziały w pokojach. Michał naparzał w klawiaturę, Kasia oglądała jakieś głupoty z filtrem świątecznym i psem w czapce. Przeszłam obok nich z miską pierogów. Nikt nie podniósł głowy. W kuchni byłam tylko ja. Sama, jak zawsze. W południe przyszedł mój mąż. Usiadł przy stole, wziął kawałek ciasta. Nawet nie zapytał, czy może pomóc. Dopiero jak ostatnia blacha się dopiekała, a blat był już wytarty do czysta, rzucił od niechcenia:

– To może chociaż pozmywam?

Spojrzałam na niego nie ze złością, nawet nie z rozczarowaniem. Po prostu… pustym wzrokiem.

– Już nie trzeba – powiedziałam.

Bo rzeczywiście nie trzeba. Bo wszystko już zrobiłam. Bo znowu byłam sama ze świętami, tylko tym razem z mniej zmęczoną twarzą i jedną zupą z torebki. Stałam przy zlewie, myjąc ostatni widelec, i nagle zrobiło mi się przykro. Tak po prostu, bez powodu. Albo właśnie z tysiąca powodów, które od lat zbierały się we mnie po cichu.

Bo tak wyglądała moja tradycja. Wyciskanie z siebie wszystkiego, byle inni mieli wspomnienia. Tylko że ja chciałam coś więcej niż wspomnienia. Chciałam być w tych świętach naprawdę obecna.

Nikt się nie zorientował

Usiedliśmy do stołu. Michał miał koszulę, ale z rozpiętym kołnierzykiem. Kasia na siłę założyła sweter z pingwinem, bo prosiłam. Mąż był jak zawsze – cichy, pogodny, lekko nieobecny. Składaliśmy sobie życzenia. Trochę na odwal się, trochę jak obowiązek. „Zdrowia, spokoju, żeby ci się chciało chcieć”. No tak. Mnie się właśnie chciało chcieć – mniej.

Pierwsze danie, czyli barszcz. Nalewałam go z garnka z duszą na ramieniu. To był ten moment. Próbka mojej porażki albo mojego zwycięstwa. Podałam Michałowi talerz, potem Kasi, potem mężowi. Usiadłam i czekałam. Michał dmuchnął, zamieszał łyżką, spróbował. Skrzywiłam się w środku. Już chciałam się tłumaczyć. Że nie było czasu, że zakwas nie wyszedł, że...

Smakuje jak u babci – powiedział nagle.

Zamarłam. Zatrzymałam się między jednym oddechem a drugim. Czułam, jak całe ciało mi się spina. Czekałam na żart, na docinkę, na coś innego, ale nie. On po prostu jadł dalej. Mąż dolał sobie porcję. Kasia nawet nie oderwała wzroku od sałatki. Nikt się nie zorientował. Nikt nie zauważył, nikt nie skomentował. Uśmiechnęłam się do siebie.

Zrobiłam mniej, a świat się nie zawalił. Święta się nie rozsypały. Dzieci najedzone, mąż zadowolony, choinka się świeci. A ja siedzę przy stole, obecna i nie tak zmęczona, jak co roku. I to był najpiękniejszy moment tego wieczoru.

Nie miałam wyrzutów sumienia

Późnym wieczorem, kiedy dzieci zamknęły się w pokojach, a mąż wyciągnął się na kanapie z pilotem, ja zostałam w kuchni. Nie dlatego, że musiałam. Zostałam, bo chciałam mieć chwilę dla siebie. Bez hałasu, bez „Mamo, a gdzie jest…?”. Stałam przy zlewie i patrzyłam przez okno. Śnieg padał wolno, tworząc miękką pierzynę. Lubiłam na to patrzeć – to był jeden z niewielu momentów w grudniu, kiedy wszystko zwalniało.

Mąż wszedł cicho, oparł się o framugę. Trzymał kubek z herbatą.

– Było naprawdę wspaniale, Jola – powiedział.

Spojrzałam na niego i poczułam coś dziwnego. Uczucie, które od dawna było we mnie, ale którego nie umiałam nazwać. Coś między ulgą a żalem.

– Naprawdę?

– Mhm. Naprawdę. Dziękuję ci – uśmiechnął się.

Usiadłam na stołku, napiłam się herbaty. I nagle przyszła mi do głowy mama. Widziałam ją przy stole, jak podaje rybę, potem wraca do kuchni, potem znowu wraca, znowu znika. Zawsze ostatnia, zawsze zmęczona, ale nigdy nikt nie zapytał: „Mamo, a ty chcesz w ogóle to wszystko robić?”. Ja też nie pytałam.

Może nikt jej nie dał przyzwolenia, żeby robić mniej. Może sama sobie go nie dała albo nawet nie wiedziała, że może odpuścić. Może dlatego ja przez tyle lat myślałam, że nie mam prawa odpocząć. A teraz – pierwszy raz – odpoczywałam. Nie z wyrzutami sumienia, nie z poczuciem winy. Z poczuciem, że jestem wystarczająca. Taka, jaka jestem.

Nie muszę być perfekcyjna

Leżałam w łóżku, owinięta w koc, z książką na kolanach, ale nie czytałam. Nie musiałam. Wystarczył mi spokój. Ten prawdziwy, nieudawany. W brzuchu przyjemne ciepło po kolacji. W głowie cisza – żadnej listy rzeczy do zrobienia, żadnych planów na jutro. Święta już trwały. I po raz pierwszy od lat – ja też w nich byłam.

Nie na końcu, nie przy zlewie, nie z bolącymi plecami i sercem pełnym żalu, że znowu wszystko na mojej głowie. Byłam w tych świętach – jako człowiek. Nie jako kucharka, nie jako organizatorka. Po prostu – Jola. Nie zrobiłam jednej rzeczy, jednej głupiej zupy. I nikt się nie zorientował. Nikt nie powiedział: „To już nie to samo”. Nikt nie miał pretensji. A ja dzięki temu miałam kilka godzin więcej dla siebie. Te godziny zmieniły więcej niż wszystkie idealne pierogi razem wzięte.

Zastanawiałam się, czy za rok też kupię coś gotowego. Może pierogi, może krokiety. Może… cały catering? A może pójdę krok dalej i w końcu przydzielę zadania rodzinie. Żeby te święta były naprawdę nasze. Żeby nie wszystko było na mojej głowie. I nagle ta myśl nie była już powodem do wstydu. Była obietnicą. Nie muszę być jak mama. Nie muszę być jak „idealna żona z reklam”. Nie muszę zasługiwać na święta harówką. Mogę po prostu… w nich uczestniczyć.

Bo święta nie muszą być perfekcyjne. Mają być nasze, mają być spokojne. I tego roku – naprawdę takie były.

Jola, 45 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama