Reklama

Nie jestem typem, który wbija gwoździe dla przyjemności. Pracuję zdalnie, jem wegańsko, a w domu mam kadzidełka. Wiem, brzmię jak stereotypowy hipster, ale ja po prostu lubię ciszę, równowagę i niekoniecznie brud za paznokciami. Zosię poznałem na warsztatach jogi w Kazimierzu. Urocza dziewczyna z mazowieckiej wsi, z sercem większym niż pół mojej dzielnicy. Od razu mnie ujęła – swoją szczerością, śmiechem, tym, że nie wstydziła się powiedzieć, że pochodzi z gospodarstwa rolnego. W Warszawie to rzadkość. Od tamtej pory jesteśmy razem.

Minione lato spędziliśmy u jej rodziców, na wsi, „na gospodarstwie”. Zosia twierdziła, że skoro planujemy przyszłość, powinniśmy lepiej poznać swoje rodziny. Nie miałem nic przeciwko, choć w duchu czułem niepokój. Już pierwszego wieczora, przy stole zastawionym mięsnymi przysmakami, pan Wiesław, postanowił mnie „rozpracować”.

Do świniaka z tą matą do jogi pójdziesz? – rzucił, rozbawiony.

Zamarłem. Zosia szybko zmieniła temat, ale poczułem, że zostałem oceniony. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to lato zmieni mnie bardziej niż dziesięć lat medytacji.

Chciałem uciec

Pierwszy poranek na wsi zaczął się wcześniej, niż bym chciał. Słońce jeszcze nie zdążyło się dobrze podnieść, kiedy usłyszałem, jak coś warczy pod oknem. Traktor. Zza zasłonki widziałem już sylwetkę pana Wiesława. Bez koszulki, w gumiakach, z papierosem w zębach, krzątał się przy przyczepie. Zosia jeszcze spała. Wstałem i poszedłem do kuchni. Pani Helena nalała mi herbaty.

Może pomożesz Wieśkowi? – zapytała uprzejmie.

Ubrałem się jak na spacer po lesie. Koszula w kratę, nowiutkie buty trekkingowe, plecak z wodą i kremem z filtrem. Na podwórku pan Wiesław nawet na mnie nie spojrzał. Wskazał tylko ręką przyczepę pełną siana i powiedział:

– To będziesz zrzucał. Będę zwoził z pola, a ty tu ładnie ułożysz przy stodole. Równiutko.

Starałem się. Chciałem pokazać, że potrafię. Jednak już przy pierwszym podejściu dałem ciała. Ojciec Zosi patrzył na mnie spod oka, jakby chciał powiedzieć coś kąśliwego, ale się powstrzymał. Po godzinie byłem cały w sianie, plecy bolały, a dłonie zaczęły piec. Kiedy pan Wiesiek wrócił z kolejną przyczepą, zawołał mnie do siebie. Stanąłem obok niego, z mokrym czołem i drgającym ramieniem.

Wy w tej Warszawie to cokolwiek rękami robicie? – zapytał z udawaną ciekawością.

– Raczej głową… – odpowiedziałem, próbując się uśmiechnąć.

– To teraz głową przewrócisz tę przyczepę? – mruknął i odszedł.

Zostałem sam. Stałem na tym podwórku, otoczony zapachem obornika. Przez chwilę naprawdę chciałem uciec. Ale coś mnie zatrzymało. Powiedziałem sobie, że wytrzymam. Choćby miał mnie z tej wsi wnieść, a nie wywieźć.

Byłem z siebie dumny

To wydarzyło się kilka dni później. Zosia pojechała z matką do miasta po zakupy, a ja zostałem z panem Wiesławem. Pogoda była kapryśna, ziemia wilgotna po nocnym deszczu. Przed południem, kiedy ojciec Zosi grzebał coś przy pługu w stodole, usłyszałem huk. Pobiegłem tam i zobaczyłem go siedzącego na worku paszy, trzymał się za nogę.

Skręciłem. Jak nic – powiedział przez zaciśnięte zęby.

Chciałem zadzwonić po karetkę, ale odmachał tylko ręką.

– Posiedzę. Przejdzie.

Nie przeszło. Kulał, chodził z kijem i przeklinał pod nosem. Zapytałem, czy mogę coś zrobić. Popatrzył na mnie jak na kogoś, kto właśnie spytał, czy umie prowadzić samolot. Ale zgodził się. Pokazał mi, co trzeba zrobić. To była lista zadań, która spokojnie mogłaby zająć trzech ludzi. I tak się zaczęło. Wstawałem o piątej rano, zakładałem stare ubrania i szedłem walczyć z błotem. Codziennie wracałem do domu brudny, zmęczony i w dziwny sposób – dumny. Pani Helena pewnego wieczoru podała mi herbatę i powiedziała:

Ręce sobie ręce zniszczysz od tej pracy w polu…

– Nie szkodzi – odpowiedziałem, siadając ciężko przy stole.

– Wiesław to widzi. Tylko nie powie.

Nie odpowiedziałem. Spojrzałem tylko przez okno na pole. Wtedy poczułem, że mimo zmęczenia, jestem w miejscu, które czegoś mnie uczy. Czegoś, czego nie miałem szans poznać w klimatyzowanym biurze na Puławskiej. Jedno pozostawało niezmienne – ojciec Zosi nadal nie mówił nic. Nie chwalił. Nie dziękował.

Zaakceptował mnie

Tego wieczoru wróciłem do domu później niż zwykle. Padało cały dzień. Miałem na sobie stary sweter. Ręce bolały od ciągłego dźwigania wiader z paszą, plecy od uginania się pod ciężarem desek. Nie byłem już tym samym człowiekiem, który parzył sobie ręce przy widłach. Tego dnia wróciłem z pola. W kuchni nikogo nie było, tylko światło z dużego pokoju sączyło się przez uchylone drzwi. Zdjąłem przemoczone buty. Starałem się nie narobić hałasu. Kiedy zajrzałem do pokoju, zobaczyłem pana Wiesława. Siedział przy stole, w ręku trzymał butelkę śliwowicy. Na stole stały dwa kieliszki. Spojrzał na mnie bez żadnego uśmiechu, ale i bez niechęci. Wskazał głową krzesło naprzeciwko siebie.

– Siadaj. Należy ci się.

Usiadłem ostrożnie. Nie wiedziałem, czy to jakiś żart, czy próba. Wziąłem kieliszek, ale nie piłem.

– Za co? – zapytałem.

– Za to, że nie jesteś taki miękki, jak myślałem. Masz jaja – powiedział, wpatrując się w stół.

Nie umiałem od razu odpowiedzieć. Gardło mi się lekko zacisnęło, więc tylko skinąłem głową i wypiłem. Śliwowica paliła jak ogień.

– Dziękuję. To dla mnie wiele znaczy.

Nie odpowiedział. Przez dłuższą chwilę siedzieliśmy w ciszy. W tle gdzieś cykał zegar, wiatr tłukł gałęziami o okno. Po kilku minutach Wiesław wyjął z kieszeni papierośnicę, wyjął jednego papierosa i odpalił. Podał mi drugiego. Odmówiłem. Pokiwał głową. To był moment. Krótki, ale wyraźny. Nie byliśmy już wrogami. Może jeszcze nie rodziną, ale coś się przełamało. I choć nie powiedział tego wprost, wiedziałem – zaakceptował mnie. Po swojemu.

Zostałem doceniony

Minął prawie rok od tamtego wieczoru. Nie pamiętałem już dokładnie, kiedy praca na polu przestała być wyzwaniem, a stała się rytmem dnia. Zima minęła szybko. Wczesną wiosną wróciliśmy do pola jak do starego znajomego, który nie wymaga tłumaczeń. Miałem inne dłonie niż wcześniej. Twardsze. Zacząłem rozpoznawać zboża, nie bałem się traktora. Teraz pan Wiesław traktował mnie po partnersku. Bez czułości, ale i bez szyderstwa. Czasami pracowaliśmy obok siebie całymi godzinami, nie mówiąc ani słowa, i wcale nie było w tym niezręczności. Zosia wróciła pewnego dnia z miasta z naręczem siatek i zdziwioną miną. Zobaczyła nas stojących przy stodole.

To co, kupujemy działkę rolną? – zapytał teść.

Zosia aż przystanęła, zaskoczona.

– Jak pan chce, panie Wiesławie – odpowiedziałem, jak zwykle z szacunkiem.

Wtedy po raz pierwszy się uśmiechnął.

– Mów mi: Wiesiek.

Może nie wyglądało to, jak scena z filmu, ale dla mnie było czymś więcej niż podaniem ręki.

Nie musiałem się zmieniać

Nie porzuciłem jogi, nadal gotowałem wegańskie obiady, które Wiesiek z początku ignorował, a teraz czasem sam sobie nakładał. Nie musiałem się zmieniać. Wystarczyło, że byłem uczciwy. Pewnego dnia siedzieliśmy z Zosią na skraju pola, gdzie rosły młode sosny. Było już po żniwach. Zosia miała na sobie sweter, który zawsze kojarzył mi się z pierwszymi naszymi spotkaniami. Planowaliśmy ślub. Termin był wybrany, zaproszenia mieliśmy rozwieźć w przyszłym tygodniu. Zastanawialiśmy się, czy wesele robić na sali, czy może jednak przy stodole, wśród bel słomy i stołów zbitych z desek. Zosia chciała wiejsko, ja nie miałem nic przeciwko.

Coraz częściej myślałem, że zostanę tu na stałe. Moje życie w Warszawie stawało się coraz bardziej odległe, jakby należało do kogoś innego. Tęskniłem czasem, to prawda. Za zapachem kawy w kawiarniach, za ruchem ulic, nawet za korkami. Ale nie miałem wątpliwości – tutaj zbudowałem coś prawdziwego.

– Myślisz, że twój tata naprawdę mnie lubi? – zapytałem nagle, trochę dla żartu, a trochę z ciekawości.

Zosia spojrzała na mnie, jakby nie rozumiała pytania.

– Lubi. Ale nigdy ci tego nie powie. To jego sposób.

– W sumie… to wystarczy – odpowiedziałem, ściskając jej dłoń.

Nie musieliśmy być tacy sami, żeby się dogadać. Nie musiałem znać się na rolnictwie, żeby być częścią tej rodziny. Wystarczyło, że chciałem zrozumieć. I że zostałem.

Paweł, 32 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama