Reklama

Kiedy wychodziłam za Michała, nie przypuszczałam, że to nie z nim będę musiała toczyć największe boje, ale z jego matką. Myślałam, że miłość i wzajemne zrozumienie wystarczą, by zbudować szczęśliwe małżeństwo. Że jeśli będziemy trzymać się razem, nikt i nic nas nie złamie. Nie przewidziałam tylko jednego – że on nie stanie po mojej stronie, kiedy najbardziej będę tego potrzebować. Że wybierze lojalność wobec matki, kosztem naszego związku.

Wszystkiemu winne niedzielne obiady

Na początku nawet się cieszyłam, że Michał ma tak dobry kontakt z matką. Myślałam, że to urocze, że dzwoni do niej codziennie, że radzi się w sprawach remontu, że chce ją zapraszać na niedzielne obiady. „Rodzinny chłopak, dobrze wróży na przyszłość” – powiedziała mi kiedyś przyjaciółka. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że te niedzielne obiady będą początkiem końca.

Pierwsze raz zabrał mnie do niej jeszcze zanim się zaręczyliśmy. Uśmiechnięta, nienagannie ubrana, podała rosół i pieczeń, jakby miała od lat wyćwiczone to samo przedstawienie. Rozmawiała ze mną z grzecznością, ale czułam, że każde moje słowo przechodzi przez jakiś filtr. Jakby mnie skanowała, testowała, sprawdzała, czy zasługuję na jej ukochanego syna. Wtedy jeszcze nie byłam pewna, czy to tylko moja paranoja.

Po ślubie te wizyty stały się obowiązkiem. Michał nie chciał odpuszczać żadnej niedzieli, a jeśli tylko zasugerowałam, że może zostaniemy w domu, patrzył na mnie z wyrzutem.

– Mama się ucieszy, nie rób problemu – mówił.

Zaczęłam zauważać, że przy niej Michał się zmieniał. Był inny niż w domu – bardziej uległy, posłuszny. A ona? Była coraz bardziej bezczelna. Zaczęła poprawiać wszystko, co robiłam – od gotowania po sposób, w jaki wieszałam pranie. Śmiała się, że „w jej czasach to by nie przeszło”. A Michał? Siedział, milczał i się uśmiechał.

Milczenie mnie bolało

Którejś niedzieli, kiedy wychodziliśmy od niej, nie wytrzymałam.

– Michał, dlaczego nic nie powiedziałeś, kiedy twoja matka znowu skomentowała, że „szkoda, że nie mam ręki do ciasta, jak jej siostra”? – zapytałam, próbując zachować spokój, choć w środku już się gotowało.

– Kochanie, daj spokój, ona tak tylko mówi. Nie miała nic złego na myśli – odparł bez cienia emocji.

– A że „nasza sypialnia wygląda jak z katalogu dla samotnych kobiet po przejściach”? To też niewinne? – dopytywałam.

– Nie wiem... Może rzeczywiście mogłabyś pomyśleć o czymś cieplejszym, więcej poduszek czy coś… – wzruszył ramionami.

Nie dość, że mnie nie obronił, to jeszcze przytaknął. Bolało bardziej niż słowa jego matki. Gdyby mnie zwyczajnie zaatakowała, może potrafiłabym się bronić. Ale te jej docinki, te podszyte „życzliwością” komentarze, wbijały się w serce jak szpilki. I za każdym razem, kiedy oczekiwałam, że Michał zareaguje, on siedział z boku i udawał, że nic nie słyszy.

– Ona mnie nie lubi, Michał. I nie zamierza nawet próbować – powiedziałam mu wieczorem, patrząc mu prosto w oczy. – A ty pozwalasz jej mnie ranić.

– Przesadzasz. Po prostu musicie się dotrzeć. Jesteście takie różne…

Byliśmy małżeństwem od niecałego roku, a ja już czułam, że coś między nami się kruszy. Coraz częściej czułam się w tym związku zupełnie sama.

Teściowa przestała udawać miłą

Z czasem przestała się kryć. Najpierw zaczęło się od drobnych przytyków, rzuconych niby przypadkiem.

– U nas w domu to zawsze było posprzątane w sobotę, nie wyobrażam sobie siadać do obiadu przy stole, gdzie leżą rachunki – rzuciła, siadając przy naszym stole z taką miną, jakby zniżała się do czegoś poniżej jej godności.

Innym razem zapytała mnie przy Marcelku, naszym wtedy dwuletnim synku:

– A ty to jeszcze karmisz tego biedaka gotowcami? Może byś w końcu zaczęła robić mu coś domowego, jak normalna matka?

To „normalna matka” dudniło mi w uszach przez kilka dni. Michał, jak zwykle, wpatrzony w ekran telefonu, nie zareagował. Pewnego dnia, kiedy pojechałam z synkiem do przychodni, a Michał miał odebrać nas po wizycie, spóźnił się ponad godzinę. Wściekła i zmarznięta, zadzwoniłam do niego.

– Przepraszam, byłem u mamy, mówiła, że pewnie i tak się spóźnisz, więc… no, jakoś mi się rozjechało.

– Ona ci to powiedziała? – powtórzyłam powoli. – Że się spóźnię?

– No tak, mówiła, że ty nigdy na czas nie jesteś…

Wróciłam do domu z dzieckiem na rękach, nogi mi się trzęsły. A kiedy weszliśmy, w kuchni czekała ona. Z kluczami. Bez zapowiedzi.

– Przyszłam tylko sprawdzić, czy chłopcy nie są głodni – powiedziała lodowatym tonem.

Pękłam.

Wychodź z mojego domu! – krzyknęłam, ale Michał już wszedł za mną.

– Uspokój się! Co ty wyprawiasz?! – rzucił do mnie, podchodząc do swojej matki. – Mamo, nic się nie stało.

Wtedy zrozumiałam, że ona nie musi być miła. Już wygrała.

Zostawił mnie samą

Od tamtej sceny w kuchni wszystko się zmieniło. Michał nie rozmawiał ze mną przez dwa dni. Kiedy w końcu zapytałam, czy możemy usiąść i spokojnie porozmawiać, tylko wzruszył ramionami i rzucił:

Ty i moja mama się nie dogadacie. Może rzeczywiście to był błąd, żeby was do siebie zbliżać.

– Nie chodzi o „dogadanie się”, Michał. Ona mnie nienawidzi, a ty udajesz, że tego nie widzisz. Pozwalasz jej mnie poniżać w moim własnym domu.

– Przesadzasz – znowu to jego ulubione słowo. – Ona tylko chce dobrze. Może nie zawsze to dobrze wychodzi, ale intencje ma dobre.

Z każdym dniem czułam się coraz bardziej jak intruz we własnym małżeństwie. Zaczęłam unikać niedzielnych wizyt, wymyślałam wymówki, że synek chory, że muszę pracować. Michał przestał naciskać. Coraz częściej wychodził sam, spędzał wieczory u niej. A potem wracał i milczał.

W końcu powiedział:

– Ona się o mnie troszczy. Jest jedyną osobą, która naprawdę rozumie, przez co przechodzę.

– A ja? – spytałam. – Myślisz, że mnie łatwo? Że nie próbowałam?

– Ty tylko się kłócisz – odpowiedział. – Masz pretensje, wszystko ci nie pasuje. Mama przynajmniej mnie nie osądza.

Stałam na środku salonu, patrząc, jak wychodzi z domu – po raz kolejny, po prostu zamykając za sobą drzwi. Te drzwi stały się jak bariera, za którą znajdował schronienie. A ja? Zostałam z dzieckiem i tysiącem pytań bez odpowiedzi.

Nasza ostatnia rozmowa

Nie pamiętam, czy to był wtorek, czy czwartek. Pamiętam tylko zapach spalonej owsianki i ciszę, która wisiała w mieszkaniu jak mgła. Michał wszedł do kuchni w kurtce, z kluczami w dłoni. Spojrzałam na niego – zmęczonego, jakby to on znosił ciężar całego świata, choć przecież to ja nie spałam po nocach i płakałam w poduszkę, żeby synek nie słyszał.

– Musimy porozmawiać – powiedziałam cicho, wskazując na krzesło.

Usiadł, ale nie patrzył na mnie.

– Ja już nie mam siły, Michał. Żyję z twoją matką, chociaż jej tu nie ma. Jej słowa, jej obecność, jej pogarda – to wszystko wisi między nami. A ciebie przy mnie coraz mniej.

– Nie chcę wybierać – powiedział w końcu.

– Ale już wybrałeś – odpowiedziałam spokojnie. – Kiedy pozwoliłeś jej mnie obrażać. Kiedy przestałeś stawać w mojej obronie. Kiedy odszedłeś, zanim naprawdę wyszedłeś z domu.

– Moja mama to wszystko, co mam – szepnął, jakby się tłumaczył.

– A ja? Nasz syn?

Przez chwilę myślałam, że coś powie, coś przeprosi, może nawet się rozpłacze. Ale on tylko wstał.

Nie potrafię tego zmienić. Może tak już po prostu jest…

Zabrał torbę, rzucił krótkie „zadzwonię” i wyszedł. Potem był rozwód. Sprawnie, szybko, bez walki. Wystarczyło kilka podpisów. Zostałam przy tym kuchennym stole. Z garnkiem przypalonej owsianki i ciszą, która nigdy nie minęła.

Czasem miłość nie wystarcza

Nie znienawidziłam go. Może to najtrudniejsze w tym wszystkim – że mimo tego, co się wydarzyło, wciąż go gdzieś tam we mnie brakowało. Ale nie mogłam już dłużej być kobietą, która udaje, że wszystko jest w porządku, kiedy każdego dnia ktoś rozdeptuje jej godność.

Z Michałem rozmawiamy teraz tylko o synku. Krótkie wiadomości, czasem telefon. On nadal mieszka z matką. Ich układ, jego wybór. Nie pytam, czy ma kogoś. Nie interesuje mnie to już. Zmieniłam pracę, przestałam jeździć tą samą trasą, co kiedyś, unikam osiedla, gdzie ona mieszka. Dla własnego zdrowia. Dla spokoju.

Najwięcej siły dał mi mój syn. Kiedy zapytał, czy tata wróci do domu, powiedziałam prawdę – że już nie. Ale że nadal go kocha. I że ja też. Bo rozpad rodziny nie oznacza końca miłości – tylko czasem oznacza, że jedna z jej części musi pójść inną drogą.

Nauczyłam się oddychać bez tej drugiej osoby. Choć czasem boli, choć tęsknota dopada w najmniej spodziewanym momencie, wiem, że podjęłam właściwą decyzję. I że nie każda historia musi mieć szczęśliwe zakończenie, żeby była dobra. Moja była prawdziwa. I to wystarczy.

Gdy dziś patrzę w lustro, widzę kobietę, która przetrwała. I już nigdy więcej nie pozwoli, by ktoś ją umniejszał w imię fałszywej rodzinnej lojalności.

Sandra, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama