Reklama

Zawsze byłam tą, która w Wielkanoc kroiła warzywa na sałatkę i biegała z talerzem jajek od kuchni do jadalni. Tak było odkąd pamiętam – najpierw u mamy, potem u babci, aż w końcu, po ich śmierci, w moim własnym mieszkaniu. Rytuały, które z roku na rok coraz mniej znaczyły, a coraz bardziej męczyły. Święta wypełniała nie radość, tylko obowiązek. Dojrzałam do tego, żeby powiedzieć: „dość”. I tak zamiast faszerowanych jajek, jem tiramisu z widokiem na Duomo w Mediolanie. Bo ta Wielkanoc jest moja. Po raz pierwszy – naprawdę moja.

Reklama

Ostatnia Wielkanoc z babcią

– Zjesz jeszcze kawałeczek serniczka, kochanie? – Babcia nachylała się nad stołem z tą swoją porcelanową paterą i uśmiechem, który zawsze łamał mi serce.

Nie potrafiłam odmówić. I nie tylko sernika. Nigdy nie umiałam powiedzieć „nie”, kiedy chodziło o święta. Kiedyś to nawet lubiłam – te wszystkie przygotowania, zapach chrzanu, mazurków, zgrzyt maszynki do mielenia mięsa. Ale tamta Wielkanoc... była ostatnia, choć jeszcze o tym nie wiedziałam.

Babcia siedziała naprzeciwko mnie, okutana w gruby, kremowy sweter. Mówiła mniej niż zwykle. Tylko oczy jej śledziły każdy mój ruch. Była zmęczona, jakby to nie święta, a jakiś wielki bieg za nią stał. A przecież nie gotowała już sama – wszystko robiłam ja. Zawsze to ja przejmowałam pałeczkę, krok po kroku przeistaczając się w nią. Nawet fartuch miałyśmy identyczny.

– Pamiętasz, jak kiedyś zrobiłyśmy trzy mazurki, a żaden się nie udał? – zapytałam nagle, chcąc przywrócić jej rumieńce.

– Pewnie... jeden był jak guma do żucia, drugi przypaliłyśmy, a trzeci zjadł pies sąsiadki – zachichotała cicho, ale to nie był śmiech. Raczej echo dawnej radości.

Tydzień później dostała wylewu. W szpitalu trzymała mnie za rękę, ale nic już nie mówiła. A ja, siedząc obok, myślałam tylko o tym serniku. I o tym, że przez całe życie w święta wszyscy czegoś ode mnie oczekiwali. A może czas, żebym ja wreszcie czegoś chciała?

Bunt wśród jajek i żuru

Nie zaplanowałam tego. Po prostu pewnego dnia, patrząc na kartkę z listą zakupów, poczułam, że coś we mnie pęka.

– Chrzan, biała kiełbasa, żelatyna, buraki, majonez, 20 jajek – mruczałam pod nosem, stojąc w kolejce do kasy, a potem nagle powiedziałam na głos: – Mam dość.

– Słucham? – zapytała kasjerka, zerkając na mnie z niepokojem.

– Nic, przepraszam – bąknęłam i podałam kartę.

Ale to nie było „nic”. To było wszystko. Całe moje zmęczenie, rozczarowanie i cichy bunt, który tłumiłam przez lata. Wróciłam do mieszkania, postawiłam reklamówki na blacie i patrzyłam na nie, jakby miały same zrobić z siebie święta. Bo przecież o to chodziło – żeby było jak trzeba. Zgodnie z tradycją. Zgodnie z oczekiwaniami. Włączyłam czajnik. I wtedy zadzwoniła ciotka Jadzia.

– Będziesz w niedzielę? Mam nadzieję, że przyniesiesz tę twoją pyszną sałatkę z majonezem, dzieci ją uwielbiają!

Wzięłam głęboki oddech.

Nie przyjadę, ciociu.

– Jak to? – jej głos aż się zakrztusił.

– W tym roku święta robię po swojemu.

– Ale... przecież zawsze jesteś! Jak my sobie bez ciebie poradzimy?

– Może właśnie o to chodzi, żebyście spróbowali.

Zakończyłam rozmowę i zaczęłam pakować walizkę. Ręka mi się trzęsła, ale w środku czułam coś, czego nie czułam od dawna – wolność. Wpisałam w wyszukiwarkę „Wielkanoc Mediolan”. Znalazłam lot w Wielką Sobotę. Kliknęłam „kup bilet”.

Lot w Wielką Sobotę

Wielka Sobota, szósta rano. Lotnisko tętniło życiem, jakby nikt nie słyszał o przygotowaniach wielkanocnych. Ludzie taszczyli walizki, dzieci ciągnęły za sobą pluszowe zajączki, ktoś zgubił bilet i już prawie płakał. A ja? Siedziałam z kawą w ręce, w czarnych dżinsach i cienkim płaszczu, patrząc na tablicę odlotów. Obok niej wisiała reklama świątecznej promocji – baranek z czekolady w uścisku z butelką majonezu. Prychnęłam z rozbawieniem.

– Gdzie pani leci? – zagadnęła kobieta w moim wieku. Obca. Uśmiechnięta.

– Do Mediolanu – odpowiedziałam.

– Na święta?

– Tak. Sama.

Uniosła brwi, ale nic nie powiedziała. Jakby rozumiała. W samolocie byłam jak dziecko – nie mogłam usiedzieć spokojnie. Otwierałam przewodnik, zamykałam go, patrzyłam przez okno, robiłam zdjęcia skrzydłu, choć wyglądało jak każde inne skrzydło samolotu. Moje myśli krążyły jednak wokół jednego: „Naprawdę to robię. Naprawdę uciekłam”.

Po wylądowaniu wszystko wydawało się bardziej kolorowe. Ciepłe słońce, zapach kawy unoszący się z każdego rogu, ludzie mówiący szybko i z pasją. Wzięłam taksówkę do małego pensjonatu niedaleko centrum. Pokój był skromny, ale z balkonem. Z widokiem na placyk, gdzie starsi Włosi grali w karty, a dzieci jeździły na rowerach. Usiadłam na łóżku, zdjęłam buty i przez chwilę patrzyłam w sufit.

– No to masz swoją Wielkanoc – powiedziałam do siebie półgłosem. – Bez żuru. Bez jajek. Bez obowiązków.

I po raz pierwszy poczułam, że oddycham naprawdę.

Tiramisu przy katedrze

Wielkanocny poranek w Mediolanie był cichy, niemal leniwy. Żadnych procesji, dzwonów ani ciotek w fartuchach. Tylko słońce, delikatne jak biszkopt nasączony kawą. Ubrałam się lekko, bez myśli „czy wypada”, „czy będzie babcia zadowolona”. Po prostu tak, jak miałam ochotę. Z aparatem w jednej ręce i telefonem – wyciszonym – w drugiej, ruszyłam w stronę Duomo.

Plac był niemal pusty. Tylko kilka osób robiło zdjęcia, a jakiś chłopak grał na skrzypcach. Dźwięki odbijały się od marmurowych kolumn i wracały do mnie jak echo. Usiadłam na schodach, z nogami podciągniętymi pod brodę, i po prostu patrzyłam. Nikt mnie nie pośpieszał. Nikt nie czekał z obierkami i nożem do krojenia jaj. W południe weszłam do małej cukierni w bocznej uliczce. Pachniało tam wanilią, espresso i czymś jeszcze – może spokojem? Kupiłam porcję tiramisu, które sprzedawczyni podała z uśmiechem tak szczerym, jakby wiedziała, że potrzebuję czegoś więcej niż tylko deseru.

– Grazie – powiedziałam i usiadłam przy oknie.

Tiramisu było delikatne, kremowe, lekko gorzkie od kakao. Jak wspomnienie – słodkie, ale trochę boli. Wbiłam widelec w kolejny kęs, a w oczach poczułam łzy. Nie z tęsknoty. Raczej z ulgi. Bo przez lata święta były teatrem, w którym grałam rolę dobrej wnuczki, córki, gospodyni. A teraz byłam sobą. Zwykłą kobietą jedzącą deser w obcym mieście, która po raz pierwszy nie musiała nikomu nic udowadniać.

– Dobrze zrobiłaś – szepnęłam sobie w myślach, ocierając policzek rękawem.

Jak szaleć to szaleć

Drugi dzień świąt spędziłam... na zakupach. Tak, dokładnie tak – między witrynami, przymierzalniami i stoiskami z butami. Nie z potrzeby, ale z kaprysu. Z wyboru. Po raz pierwszy od lat kupiłam coś tylko dla siebie. Bez analizowania ceny, bez myśli: „czy to praktyczne”. Rzymskie sandały – skórzane, w kolorze karmelu, z cienkimi paskami, które oplatały kostkę jak w antycznej rzeźbie. Weszłam w nie i poczułam, że zrobiłam coś niedorzecznie beztroskiego. A jednocześnie – że właśnie o to chodziło.

Spacerowałam uliczkami Brery, jedząc lody pistacjowe. Przysiadłam na murku przy kanale Navigli i obserwowałam ludzi: zakochanych, samotnych, rozgadanych. Nikt się nie spieszył. Nikt nie miał listy potraw, które trzeba przygotować, ani szwagra, którego trzeba znosić przy stole. Wtedy zadzwoniła ciocia Jadzia. Ekran telefonu migał znajomym imieniem, ale ja tylko patrzyłam. Nie odebrałam. Oddzwonię, może jutro. Albo za dwa dni. Kiedy będę gotowa znowu być tą, którą ode mnie oczekują.

Wróciłam do pokoju z cichą satysfakcją. Włożyłam sandały do plecaka – nie dlatego, że ich potrzebowałam, ale dlatego, że były jak dowód. Na to, że wreszcie coś wybrałam dla siebie. Coś lekkiego, niezobowiązującego, niemajonezowego.

Moja włoska Wielkanoc

Wróciłam w środę po świętach. Na lotnisku pachniało polską wiosną: trochę błotem, trochę tulipanami, trochę kiełbasą z reklam w gazetkach. Przede mną znów było to samo mieszkanie, ten sam blok, ci sami sąsiedzi. Ale ja... ja już byłam inna. W skrzynce SMS czekała na mnie wiadomość od ciotki Jadzi: „Zadzwoń, dziecko. Martwiliśmy się”. Odłożyłam telefon na stolik i nalałam sobie kieliszek wina – włoskiego, przywiezionego z lokalnego sklepiku przy kanale. Włączyłam muzykę, rozpakowałam sandały i uśmiechnęłam się do siebie.

Nie chodziło o Mediolan. Ani o tiramisu, ani nawet o to, że przez trzy dni nie musiałam nic gotować. Chodziło o prawo do siebie. Do powiedzenia: „nie chcę”. Do bycia trochę samolubną. Do złamania tradycji nie dlatego, że jej nie kocham – ale dlatego, że chcę przeżyć ją na nowo, po swojemu. Bez zmartwychwstałego żalu, że znów w święta jestem tylko tłem dla rodzinnych oczekiwań.

Zadzwoniłam do ciotki. Opowiedziałam jej o Włoszech, o lodach, o sandałach. Słuchała długo, potem tylko powiedziała:

– No i dobrze. W końcu ile można robić to samo.

Nie wiem, czy w przyszłym roku znowu wyjadę. Może zrobię żurek. A może pojadę gdzieś dalej. Ale teraz wiem jedno: moje święta nie muszą być jak z instrukcji. Mogą być inne. Mogą być moje. I to wystarczy, żeby przy wielkanocnym stole – nawet bez stołu – poczuć, że naprawdę żyję.

Milena, 34 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama
Loading...