Reklama

Z Danielem poznaliśmy się w pracy. On – analityk finansowy z wielkomiejskim luzem, ja – specjalistka od PR z głową pełną planów. Od razu coś zaiskrzyło. Pierwsze randki, wspólna kawa w biurze, szybki seks w hotelu po konferencji branżowej w Sopocie – wszystko szło szybko, ale lekko. Daniel był inny niż wszyscy faceci, których znałam. Miał dystans do świata, ale ciepło w oczach. Od razu się do niego przywiązałam. Po pół roku mieszkaliśmy razem.

Nie planowaliśmy ślubu. „Po co formalności, skoro jest dobrze?” – mówiliśmy zgodnie. Ale potem przyszedł wieczór wigilijny. U mojej mamy. Z opłatkiem, uszkami i pytaniem, którego się nie spodziewałam.

– Daniel, a kiedy się pobierzecie? – zapytała moja babcia, z kieliszkiem wiśniówki w dłoni.

Daniel się tylko uśmiechnął. A potem, tydzień później, zapytał mnie:

– A może jednak?

I wtedy się zaczęło

Okazało się, że dla jego rodziny ślub to coś świętego. Ale nie taki zwykły – musi być pod chupą. Moja matka natomiast już miała zarezerwowaną datę w naszej rodzinnej parafii. Próbowaliśmy to jakoś pogodzić. Wpadliśmy na „kompromis”: cywilny – dla państwa, kościelny – dla mojej mamy, żydowski – dla jego babci. Myśleliśmy, że to będzie symboliczny gest szacunku dla wszystkich. Ale szybko okazało się, że te „gesty” mają konsekwencje.

– Naprawdę musimy to wszystko robić? – zapytałam Daniela, gdy ustalaliśmy szczegóły.

– To nie wszystko – odpowiedział. – To po równo.

Uśmiechnął się wtedy, a ja poczułam, że coś się w nas zaczyna łamać. Ale nie chciałam tego widzieć. Jeszcze nie.

Nigdy wcześniej nie myślałam, że przygotowania do ślubu mogą wyglądać jak rozpisany na role spektakl, w którym nie ja jestem reżyserką, tylko wszyscy wokół. Moja mama dzwoniła niemal codziennie, upominając mnie o suknię. Miała być biała, z długim welonem, najlepiej z koronki, jak w dniu jej ślubu w osiemdziesiątym piątym. „Bo tradycja to tradycja” – powtarzała z uporem. Nie pomagało tłumaczenie, że żyjemy w innych czasach. Dla niej to był ślub jej córki. Dla mnie – moment, w którym przestawałam mieć głos.

Z kolei rodzice Daniela organizowali wszystko pod kątem ślubu żydowskiego. Chupa, rabin, specjalne modlitwy. Jego babcia przyjechała specjalnie z Hajfy i codziennie dopytywała, czy mam już suknię „stosowną do okazji”, cokolwiek to miało znaczyć. Po kilku tygodniach przestałam rozumieć, dla kogo właściwie te śluby mają być. Dla mnie i Daniela? Czy raczej dla naszej matki, jego ojca, dla wspomnień, zdjęć, rodziny, której nie znam?

Najbardziej zapadł mi w pamięć dzień próby ceremonii pod chupą. Stałam na środku wynajętej sali, obok Daniela, i patrzyłam, jak rabin tłumaczy kroki, wersety, znaczenie zawiązywania tasiemki na butelce. Ja w tym czasie próbowałam oddychać. Nagle poczułam, że ten świat, który mnie otacza, nie jest moim. To było jakby ktoś przetłumaczył życie na inny język, a ja udaję, że rozumiem.

W drodze powrotnej siedzieliśmy w samochodzie i nie odzywaliśmy się przez kilka przecznic. W końcu odezwałam się pierwsza:

– Nie rozumiem tych wszystkich rytuałów.

– A ty myślisz, że ja rozumiem różaniec twojej babci? – odpowiedział Daniel, patrząc przez szybę.

Nie chodziło o różaniec ani o rytuały

Chodziło o to, że każde z nas robiło coś, co nie było jego. Mieliśmy być razem, a staliśmy się aktorami w cudzych przedstawieniach. Gdy wróciłam do mieszkania, spojrzałam na suknię wiszącą na drzwiach szafy. Była piękna, śnieżnobiała, z tiulem. Ale nie czułam się z nią związana. Jakby ktoś wypożyczył mnie do roli panny młodej.

Zastanawiałam się wtedy, czy ten ślub naprawdę będzie mój. I czy jeśli powiem „tak” raz, dwa czy trzy razy, to chociaż raz będę mówiła naprawdę od siebie.

Ślub cywilny miał odbyć się w urzędzie dzielnicy na Pradze. Ciepły, majowy dzień, skromna sala z drewnianym panelem, bukiet kwiatów postawiony na plastikowym stoliku. Przyszliśmy wcześniej, razem z dwójką świadków – Magdą, moją przyjaciółką, i Michałem, kuzynem Daniela. Nikt nas nie popędzał, nie oczekiwał łez, podniosłych słów, idealnych zdjęć. Byliśmy tylko my – trochę zdenerwowani, trochę rozbawieni. Śmialiśmy się z numeru pesel, który urzędniczka przeczytała z lekkim przejęzyczeniem, potem z długopisu, który nie działał, kiedy podpisywaliśmy akt.

To właśnie wtedy, w tej najprostszej chwili, czułam się najbardziej z nim związana. Bez dekoracji, bez wymuszonego tonu. Daniel złapał mnie za rękę po wyjściu z urzędu i powiedział:

– Teraz już naprawdę jesteśmy drużyną.

Zaczęliśmy się śmiać i szliśmy tak, ściskając się mocno, jakby nic poza nami się nie liczyło.

Następnego dnia był ślub kościelny. W tej samej parafii, w której moi rodzice brali ślub, i w której mama śpiewała w chórze przez dwadzieścia lat. Wszystko musiało wyglądać jak należy. Organy, biały dywan, gołębie wypuszczane przed wejściem. Czułam, że ludzie patrzą na mnie jak na postać z obrazka – biała suknia, podkład idealny, fryzura, która trzymała się na litrach lakieru.

Kiedy ksiądz mówił kazanie o sakramencie, o wierności i o wspólnym krzyżu, patrzyłam na Daniela. Miał zamkniętą twarz. Myślałam wtedy, że może i on czuje się tak samo – jakbyśmy grali w coś, co nie jest nasze.

Trzeci dzień – chupa. W ogrodzie willi pod Warszawą. Biały baldachim rozpięty na czterech kijach, goście rozstawieni w półokręgu, rabin z brodą i spokojnym głosem. Daniel był wzruszony. Jego matka płakała, ojciec trzymał dłoń na jego ramieniu. Modlitwy śpiewane w języku, którego nie znałam, miały piękną melodię. Ale nie rozumiałam ich znaczenia. Czułam się jak widz na koncercie, który przyszedł przez pomyłkę.

Kiedy skończyło się bicie kieliszka i wszyscy zaczęli klaskać, Daniel nachylił się do mnie i wyszeptał:

– To był najważniejszy moment w moim życiu.

Patrzyłam na jego oczy i powiedziałam cicho:

– A mnie tam prawie nie było.

Byłam obok, ale jak przez szybę

To nie były trzy śluby. To były trzy osobne historie. Każda należała do kogoś innego. Kilka miesięcy po ślubach usiedliśmy z Danielem przy kalendarzu, żeby zaplanować urlop.

– To kiedy właściwie mamy rocznicę? – spytałam.

Spojrzałam na niego i zobaczyłam tę samą konsternację, którą czułam ja. Daniel pierwszy się odezwał:

– Myślałem, że cywilny. To był nasz prawdziwy początek.

– Ale moja mama już zapisała sobie datę kościelnego. Mówi, że to wtedy „przed Bogiem się związałam” – odpowiedziałam, trochę żartem, trochę z pretensją.

– A dla mojej babci tylko chupa się liczy – wzruszył ramionami. – Tak jakby wcześniej nie byliśmy rodziną.

Zrobiło się cicho. Coraz ciężej było nam rozmawiać o czymkolwiek bez wbicia sobie nawzajem małych szpilek. Każde z nas uważało inny dzień za ten prawdziwy, każde z nas patrzyło na wspólne życie przez pryzmat własnej rodziny, własnych rytuałów.

Pewnego wieczoru, podczas kłótni o sprawy zupełnie błahe – zakupy, rachunki, niesprzątnięte naczynia – w pewnym momencie Daniel wypalił:

– A co, jeśli ten cywilny był tylko formalnością?

Zatkało mnie.

– A co, jeśli każdy z nich był tylko udawaną scenką dla naszych rodzin? – odpowiedziałam po chwili. – Czy któryś z tych ślubów był naprawdę nasz?

Nie odpowiedział. Poszedł do drugiego pokoju. Zostałam sama w kuchni i poczułam, że jestem coraz dalej od niego, choć dzieliła nas tylko ściana.

Następnego dnia wzięłam do ręki album ze zdjęciami. Było ich mnóstwo – z każdej ceremonii. Wszystkie piękne, wszystkie idealnie wykadrowane. Zatrzymałam się na jednym – tym spod chupy. Stałam obok Daniela, w sukni, z delikatnym uśmiechem. Ale nie poznawałam tej kobiety.

– Byłam tam tylko sukienką i fryzurą – powiedziałam na głos, do siebie.

Zaczęłam się zastanawiać, na czym zbudowaliśmy nasze małżeństwo. Czy była tam jakaś prawda? Czy może tylko dekoracje, oczekiwania, zadowalanie wszystkich dookoła?

Zaczęłam coraz częściej uciekać z domu do mamy. Niby tylko na obiad, na kawę, ale tak naprawdę chciałam choć na chwilę odpocząć od ciszy, która wypełniała mieszkanie, odkąd z Danielem przestaliśmy ze sobą naprawdę rozmawiać.

Pewnego popołudnia, gdy siedziałyśmy w kuchni przy szarlotce, zebrałam się na odwagę.

– Mamo, a ty tak naprawdę zaakceptowałaś Daniela?

Nie spojrzała mi w oczy. Ucięła kawałek ciasta i długo nic nie mówiła.

– Tolerować to nie to samo, co rozumieć – powiedziała w końcu. – Ale starałam się być fair. Dla ciebie.

Zabolało. Bo nagle zrozumiałam, że ona też grała. Że dla niej ślub był maską, że nie chciała konfliktu, więc pozwoliła, by wszystko wyglądało tak, jak trzeba, ale w sercu nie przyjęła go do końca. Wyszłam wcześniej, pod pretekstem bólu głowy.

Wieczorem Daniel wrócił późno. Z torbą na ramię i zmęczonym spojrzeniem. Przez chwilę siedzieliśmy w salonie razem, ale nic nie mówił. W końcu podjęłam próbę.

– Myślałam ostatnio o nas.

– Ja też – powiedział, nie podnosząc wzroku.

– I?

– I nie wiem, jak się ze sobą dogadać, skoro każde z nas mówi innym językiem.

Patrzyłam na niego, a potem na siebie. I wiedziałam, że mówi prawdę. Nie było już wspólnego języka. Była przeszłość, która ciążyła, i teraźniejszość, która nas męczyła. Spał tej nocy na kanapie. Ja w łóżku. Coraz częściej tak to wyglądało. Oddzielnie.

Święta spędziliśmy osobno – on pojechał do rodziców, ja do mamy. Wysłaliśmy sobie życzenia przez SMS. Bez wykrzykników, bez serduszek. Trzy śluby miały nas zjednoczyć. Zostały tylko trzy milczenia.

Natalia, 33 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama