Reklama

Od zawsze z Jarkiem czuliśmy, że idziemy pod prąd. Mieszkaliśmy w dużym mieście, pracowaliśmy zdalnie, wychowywaliśmy dwójkę nastolatków na ludzi otwartych, ciekawych świata. Religia? Raczej trzymaliśmy się z daleka. Święta? Owszem, ale po swojemu. Bez mszy, bez żarcia na pokaz, bez udawania. Co roku jednak robiliśmy ukłon w stronę tradycji – głównie przez teściów. Tym razem postanowiliśmy inaczej. Rowery, świeże powietrze, wieczorem sushi. Spokojnie, aktywnie, po naszemu. Byłam gotowa na krzywe spojrzenia. Ale nie na to, co miało się wydarzyć.

To im sie nie spodobało

– No to... w tym roku robimy Wielkanoc inaczej – powiedział Jarek, odkładając sztućce na stół. Spojrzał na mnie, a potem na swoich rodziców, jakby czekał na mój sygnał.

Jak to „inaczej”? – teściowa podniosła wzrok znad talerza. – Co to znaczy?

– Nie będzie święconki, kościoła, ani tradycyjnego śniadania – odpowiedziałam spokojnie. – Chcemy pojechać na wycieczkę rowerową. A na później zamówiliśmy sushi.

Cisza, która zapadła po tych słowach, była głośniejsza niż trzask talerza, który Jarek przypadkiem przesunął.

– Sushi?! – teść podniósł głos. – Zamiast jajka z chrzanem i białej kiełbasy?! To jakieś kpiny!

– Tato... – zaczął Jarek.

– Święta bez Boga to nie święta! – przerwała mu matka. – Co wy wyprawiacie? Jak możecie tak dzieci wychowywać?

Spojrzałam na Mikołaja i Lenę. Siedzieli cicho, Lena z nosem w telefonie, Mikołaj patrzył gdzieś za okno. Jakby woleli zniknąć. Ja też zaczynałam żałować, że zaczęliśmy ten temat przy kolacji.

– Nie żyjemy w PRL-u – rzucił Jarek. – Nie musimy robić wszystkiego według jednego schematu. Mamy prawo spędzić święta po swojemu.

– Po swojemu? Czyli bez szacunku do tradycji? – teściowa spojrzała na mnie lodowato. – Może jeszcze święconkę poświęcicie przez internet?

Zaparło mi dech. Ścisnęłam serwetkę w dłoni.

Chcieliśmy, żeby było rodzinnie – szepnęłam.

– To nie jest rodzina – odpowiedziała teściowa. – To jest teatr.

Dzieci chciały święta po staremu

Wstałam wcześnie. Słońce zalewało kuchnię miękkim światłem, pachniała kawa i świeże pieczywo. Pomyślałam, że mimo wszystkiego to będą miłe święta. Przynajmniej tak sobie wmawiałam. Ukroiłam chleb, ustawiłam kubki. Jarek jeszcze spał, dzieci miały dopiero wstać. Chciałam zbudować jakąś namiastkę świątecznego poranka.

– Lena, Miki, śniadanie! – zawołałam z korytarza.

Przyszli chwilę później. Lena w swetrze z jednorożcem, Mikołaj z potarganymi włosami i miną jakby miał siedem zamiast piętnastu lat. Usiadłam z nimi, uśmiechając się, jakby nic się wczoraj nie wydarzyło.

– Po śniadaniu jedziemy na rowery, co wy na to? Pogoda cudowna – powiedziałam z entuzjazmem.

Lena spojrzała na mnie z zaciśniętymi ustami.

– Ja nie jadę – oznajmiła. – Babcia mówiła, że idzie do kościoła. Pójdę z nią.

– Co? – zaskoczenie rozlało się po mojej twarzy. – Lena, przecież...

– To święta, mamo. A wy się tylko z tego śmiejecie.

Mikołaj chrząknął.

– Ja też pójdę. Chociaż coś powinno być jak dawniej.

– Ale my chcemy... – zaczęłam, ale nie umiałam dokończyć.

– To nie są prawdziwe święta – Lena podniosła głos. – Sushi? Naprawdę? Może jeszcze TikTokiem je poświęcicie?

Siedzieliśmy potem z Jarkiem przy stole we dwoje. Wiedziałam, że coś się właśnie rozpadło.

Tak nie wyglądają święta

Wróciliśmy z wycieczki zmęczeni, ale nie w tym dobrym sensie. Nogi mieliśmy obolałe, a serca jakby puste. Słońce grzało mocno, droga wiodła przez pachnące pola i pełne zieleni parki. A jednak żadna z tych chwil nie była lekka. Milczeliśmy przez większość drogi, każde z nas zatopione w myślach. W kuchni unosił się charakterystyczny zapach – ale nie barszczu ani żurku, tylko sosu sojowego i wasabi. Zamówione sushi przyszło chwilę wcześniej. Jarek wypakował je z torby i rozłożył na stole.

– Mmm, wygląda bosko – powiedział z wymuszonym entuzjazmem.

Nikt mu nie odpowiedział. Teściowie siedzieli przy stole w milczeniu. Dzieci obok, każde z nosem wbitym w talerz, ale bez apetytu. Nikt się nie uśmiechał. Nikt nie sięgał po pałeczki.

– Mikołaj, chcesz tego z krewetką? – spytałam, podsuwając mu talerzyk.

– Nie jestem głodny – mruknął.

– Lena? – spojrzałam na nią.

Wzruszyła ramionami. Teściowa popijała herbatę i demonstracyjnie nie patrzyła w naszą stronę. Teść ukroił kawałek chleba i posmarował go pasztetem, który przynieśli z sobą.

– Można się było spodziewać – mruknął pod nosem.

Zrobiło mi się słabo. Popatrzyłam na sushi – kolorowe rolki, które jeszcze rano wydawały się takim fajnym pomysłem – teraz wyglądały jak coś obcego, niepasującego do tego dnia. Próbowałam coś powiedzieć, zagaić rozmowę, ale głos ugrzązł mi w gardle. Czułam się jak intruz. We własnym domu. Własnej rodzinie.

Być może przesadziliśmy

Wieczorem dzieci zamknęły się w swoich pokojach, a teściowie poszli wcześniej spać. Albo tylko udawali – pewnie też mieli dość. Zostałam z Jarkiem w salonie, przy pustym stole. Świece się dopalały, sushi niedojedzone, nic nie było tak, jak powinno.

Myślisz, że przesadziliśmy? – zapytał cicho Jarek.

Siedział oparty o stół, patrzył gdzieś w bok. Zamiast odpowiedzi przez chwilę tylko wzdychałam.

– Nie wiem... – wyszeptałam w końcu. – Przecież zawsze tak żyliśmy. Po swojemu. Dzieci wiedziały.

– Ale może one chcą czegoś innego? Może to my nie zauważyliśmy, że coś się w nich zmieniło?

– A może to oni ich zmienili – syknęłam. – Dziadkowie. Ich wieczne „kiedyś to było”, „Bóg cię widzi”, „w tym domu były zasady”. Zasady, które nas dławiły.

– Pamiętasz, jak Lena miała siedem lat i narysowała na święta jajko w kształcie kotka, a mama powiedziała, że to „niegodne”? – zapytał. – Wtedy obiecałem sobie, że nie każemy dzieciom nigdy udawać.

Pokiwałam głową. Zamyśliłam się.

– Wtedy Lena była dzieckiem. Cieszyła się z pisanek, zabawy, śmiechu. A teraz… coś się zmieniło. Jakby… chcieli być dorośli szybciej. Ale nie z nami, tylko z nimi.

– Może my za bardzo chcieliśmy, żeby było „inaczej” – westchnął Jarek.

Poczułam ciepłe łzy na policzkach. Wytarłam je rękawem.

Chciałam, żeby to były nasze święta. Ale teraz… nie wiem, czy mamy jeszcze „nasze”.

Jarek nie odpowiedział. Po prostu usiadł obok i objął mnie mocno. Siedzieliśmy tak długo w ciszy. Z pustką między nami.

Nic nie było jak wcześniej

Minęły dwa dni od świąt. Zrobiło się cicho. Teściowie spakowali się bez słowa. Lena dała im w drogę słoiczek konfitur. Mikołaj pomógł dziadkowi z walizką. Nawet się nie pożegnali z nami czule – tylko krótkie „dzięki” i drzwi się zamknęły. Dom, który jeszcze niedawno był pełen głosów, teraz wydawał się obcy. Dzieci chodziły jakby obok nas. Lena zamykała się w swoim pokoju, słuchając chorałów gregoriańskich i nagle zaczęła pytać, jak się odmawia różaniec. Mikołaj spędzał godziny na telefonie z babcią. Słyszałam, jak opowiada jej, że „u nas w domu to nic nie znaczy” i „oni wszystko wyśmiewają”.

Jarek próbował ich wciągnąć na film, który zawsze oglądaliśmy razem – „Ruchomy zamek Hauru”, ich ukochany. Odmówili. Powiedzieli, że nie mają ochoty. Zamknęłam się w łazience i siedziałam na podłodze. Po prostu siedziałam. Próbowałam się nie rozkleić. Próbowałam się nie nienawidzić.

Zawsze chciałam, żeby moje dzieci były wolne. Żeby same decydowały, kim są, w co wierzą. Ale nikt nie mówił, że one mogą wybrać nie mnie. Może za bardzo ufałam, że nasze podejście do życia wystarczy. Że rozmowy o empatii, wyborze i wolności zrobią z nich ludzi otwartych. Ale teraz patrzyłam na ich obojętne spojrzenia i... nie rozpoznawałam własnych dzieci. Nie powiedzieli nic wprost. Ale ich milczenie mówiło wszystko.

Refleksja przyszła za późno

Minęło już kilka tygodni. Na stole nie ma już pisanki z awokado, którą zrobiła Lena, chcąc być zabawna rok temu. Zniknęły nasze planszówki, które kiedyś wyciągaliśmy w święta. Zniknął też śmiech – taki nasz, wspólny, niewymuszony. Teraz wszystko jest poprawne. I zimne. Rozmawiamy, owszem. Dzieci odpowiadają na pytania. Uprzejmie. Pytają, czy mogą iść do babci. Czy mogą zostać tam na noc. Albo cały weekend. Czasem na dwa. Jarek mówi, że to normalne – dorastają. Ale ja wiem, że to coś więcej. To nie dystans dojrzewania. To ściana.

Czasem siedzę wieczorem sama w kuchni, słysząc, jak Lena śpiewa pod nosem kolędy. W kwietniu. Mikołaj ostatnio przyniósł różaniec, który dała mu babcia. Zawiesił go przy biurku. Spytałam go, czy to dla niego coś znaczy. Odpowiedział: „Bardziej niż ci się wydaje”. Nie wiem, co to znaczy.

Zaczęłam kwestionować wszystko. Moje wartości, moje wybory. Czy nie przekroczyliśmy granicy? Czy ta „wolność”, o którą tak walczyliśmy, nie była tak naprawdę tylko wygodą? Może nie daliśmy dzieciom przestrzeni na wybór, tylko narzuciliśmy nasz bunt. Przeciwko czemu właściwie? Nie wiem, czy wrócą do nas. W sensie prawdziwym – nie fizycznym. Czy jeszcze kiedyś będziemy jedną rodziną, a nie tylko grupą ludzi pod jednym dachem. Święta minęły. Ale coś zostało. Cisza. Pęknięcie. I jedno pytanie, które wciąż we mnie dudni:

– Czy to ja się myliłam?

Justyna, 42 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama