„Zamiast gotować 12 potraw, zamówiłam catering. Mąż twierdzi, że zepsułam święta całej rodzinie”
„Nie powiedziałam Tomaszowi. Po co? To tylko jedzenie. Ważne, że będzie rodzina, kolędy, dzieciaki, choinka – wszystko. No i święty spokój. Myślałam, że może dzięki temu pierwszy raz od lat po prostu usiądę i... odpocznę”.

Nie chcę brzmieć jak męczennica. Naprawdę. Ale szczerze? Każde święta od dziesięciu lat wyglądają u nas tak samo: ja latam jak poparzona, a Tomasz stoi z boku i mówi, że przecież „pomagał – przecież przyniósł drzewko” albo „podkurzał dywan”. Dzieci biegają, ja krzyczę, w kuchni wrze, a teściowa przychodzi z samym sernikiem i rozgląda się, czy aby firanki porządnie uprasowane. I zawsze, zawsze jest ten sam moment, kiedy po całym dniu padam na łóżko z bólem głowy i myślę: a gdzie w tym wszystkim ja?
W tym roku coś we mnie pękło. Już w listopadzie czułam, że nie dam rady. Że jeśli znowu będę lepić 100 pierogów i trzeci raz w tygodniu zetrę kurze z górnych półek, to się rozpadnę. Cicho, po kryjomu, między obiadem a odebraniem dzieci ze szkoły, zamówiłam catering. Dwanaście potraw, wszystko jak trzeba, tylko że bez tego całego stania przy garach. Nawet barszcz z uszkami. Nawet kutia.
Nie powiedziałam Tomaszowi. Po co? To tylko jedzenie. Ważne, że będzie rodzina, kolędy, dzieciaki, choinka – wszystko. No i święty spokój. Myślałam, że może dzięki temu pierwszy raz od lat po prostu usiądę i... odpocznę. Nie wiedziałam jeszcze, że ta decyzja rozpęta burzę.
Nikt tego nie docenił
– Mamo, a będzie karp? – zapytał Kuba, zerkając podejrzliwie na półmiski.
– Oczywiście, że będzie. I barszcz, i uszka, i wszystko – uśmiechnęłam się, poprawiając obrus.
W tym momencie zadzwonił domofon. Teściowa. Jak zwykle piętnaście minut wcześniej. Tomasz podszedł, wcisnął przycisk i rzucił:
– Mama już jest.
Weszła w swym popisowym stylu – pachnąca, w futrze i z miną, jakby zaraz miała odebrać nagrodę za zasługi dla rodziny. W jednej ręce niosła torbę z sernikiem, w drugiej prezent owinięty w srebrny papier.
– Wesołych, kochani. Ooo, jaka piękna choinka… Ale coś tu dziwnie pachnie… – zawiesiła głos i zerknęła na stół. – A gdzie garnki?
Zamarłam na sekundę. Tomasz też. Patrzył na półmiski, jakby widział je pierwszy raz.
– To wszystko z cateringu – powiedziałam w końcu.
– Z czego?! – teściowa uniosła brwi.
– Zamówiłam jedzenie. Żeby było łatwiej. Dla odmiany.
Tomasz milczał. Chwycił jeden z pojemników i spojrzał na mnie.
– Nie mogłaś chociaż pierogów sama ulepić?
– A naprawdę myślisz, że to jedyne, co się liczy w święta?
Halina, jakby to było hasło-klucz, weszła w tryb pogadanki.
– U nas zawsze było dwanaście domowych potraw. Zawsze. To tradycja. To smak świąt.
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, Tomasz wstał od stołu i wyszedł do kuchni. Bez słowa. Wrócił po chwili. Niby spokojny, ale zaciśnięta szczęka mówiła wszystko. Po wieczerzy rzucił tylko:
– Zrobiłaś z tych świąt jakąś farsę. I dzieciom, i mnie.
Zabolało. Bardziej niż powinno. A potem już poszło.
– Od lat to wszystko jest na mojej głowie. Choinka, prezenty, zakupy, sprzątanie. A teraz, kiedy raz chciałam mieć oddech, to jestem ta zła?
Nie odpowiedział. Poszedł do salonu. Dzieci milczały. A mnie w środku zżerało pytanie – czy naprawdę wystarczy nie ugotować barszczu, żeby przestać być „tą dobrą”?
Pokłóciliśmy się
Wyszłam za nim. Nie zamierzałam odpuścić.
– To tyle? Obraziłeś się, bo nie pachnie kapustą z grochem? – stanęłam w progu salonu, ręce skrzyżowane na piersi.
– Nie chodzi o zapachy – odparł beznamiętnie, patrząc w ekran telewizora, gdzie leciała jakaś reklama banku. – Chodzi o to, że po prostu zrobiłaś wszystko po swojemu. Nawet nie zapytałaś.
– A ty mnie kiedy ostatnio zapytałeś, czy czegoś potrzebuję? – uniosłam głos. – Przez cały grudzień siedziałam po nocach, ogarniając prezenty, szkołę dzieci, sprzątanie. Ty tylko „czy jeszcze coś kupić?”, a potem wracasz z chipsami i piwem. To była twoja pomoc.
Tomasz wstał. Powoli, jakby zbierał się w sobie.
– Nie rozumiesz, że to miały być nasze święta? Rodzinne. A ty je zniszczyłaś, bo ci się nie chciało gotować. Bo wolałaś kliknąć „zamów”.
– Ty naprawdę myślisz, że gotowanie barszczu i lepienie pierogów to moja misja? – czułam, jak głos mi drży. – Że jak nie ma makowca ode mnie, to znaczy, że mnie nie ma?
– Nie wiem, Anita – powiedział cicho. – Coraz mniej cię poznaję. Coraz trudniej mi cię kochać.
I wtedy coś we mnie pękło. Jakby ktoś uderzył w ścianę, którą budowałam przez lata ze zmęczenia i samotności. Stanęłam tam, w tej czerwonej sukience, którą kupiłam, żeby czuć się ładna – a nie żeby komuś się podobać – i poczułam się… nikim.
– Dobrze – szepnęłam. – To nie kochaj. Ale przynajmniej nie mów mi, że to wszystko przez catering.
I wyszłam. Do łazienki. Żeby nikt nie widział, jak płaczę w ciszy, przy koszu pełnym ręczników do wyprania.
To mnie zabolało
Długo siedziałam na zimnej podłodze. Łzy zdążyły wyschnąć, ale gardło dalej bolało. Z trudem się podniosłam. Spojrzałam w lustro – makijaż spłynął, oczy czerwone, włosy potargane. Wyglądałam jak ktoś, kto próbował być silny, ale już nie miał siły.
Zza drzwi słyszałam tylko półszepty dzieci i ciche, pospieszne ruchy. Nagle dźwięk. Głos Tomasza. Mówił przez telefon.
Nie wiem, co mnie pchnęło, żeby podejść pod drzwi sypialni. Może ciekawość. A może ta dziwna potrzeba, żeby usłyszeć coś, co potwierdzi, że nie zwariowałam.
– Tak, mamo… Ona nie rozumie, że święta to nie tylko jedzenie, ale właśnie to… że się stara – mówił cicho. – Nie, nie powiedziałem jej tego wprost. Wiesz jaka jest, zaraz by się popłakała albo zrobiła z siebie ofiarę.
Zamarłam.
– Od zawsze miała wszystko za łatwo. Twoje słowa sprzed lat były prorocze – mruknął z gorzkim śmiechem. – Że nie nadaje się na żonę ani matkę… Chyba miałaś rację.
Stałam nieruchomo. Każde kolejne słowo wbijało się we mnie jak szpilka. „Nie nadaje się”. „Ofiara”.
Kiedy się rozłączył, weszłam bez pukania. Stał przy oknie z telefonem w dłoni, zdziwiony, że mnie widzi.
– Nie przeszkadzaj sobie – powiedziałam chłodno.
Tomasz otworzył usta, ale nie dałam mu szansy.
– I nie martw się, już nikomu nie zepsuję świąt.
Wzięłam płaszcz z wieszaka, szalik i kluczyki. Wybiegłam z domu, nie wiedząc, dokąd idę. Nie miałam planu. Tylko potrzebę oddalenia się od miejsca, które chwilę temu nazywałam domem.
Miałam mętlik w głowie
Siedziałam w samochodzie już od dobrych piętnastu minut. Silnik nie był włączony, szyby lekko zaparowane. Na kolanach leżała moja torebka, ale nie miałam siły sięgnąć po telefon. Patrzyłam w przestrzeń, gdzieś w dal, na puste ulice rozświetlone świątecznymi lampkami. Jakby to wszystko – te świecące gwiazdki, renifery, napis „Wesołych Świąt!” – było na jakimś innym świecie. Nie dla mnie.
W końcu sięgnęłam po telefon. Przesunęłam palcem po kontaktach. Iwona. Jedyna osoba, która nie oceni. Która nie zacznie mówić „ale przecież Tomasz to dobry facet” albo „trzeba było mu wcześniej powiedzieć”.
– Anita? – jej głos był ciepły i zaspany. – Wszystko w porządku?
– Nie wiem – odpowiedziałam cicho. – Chyba właśnie wyszłam z własnego domu w Wigilię. Bo... zamówiłam catering.
Cisza. Potem cichy śmiech Iwony.
– I co, pierogi mają większą wartość niż twoje zdrowie psychiczne?
– Może faktycznie to ja wszystko psuję – wyszeptałam. – Może on ma rację.
– Nie – przerwała mi zdecydowanie. – Ty po prostu przestałaś się poświęcać. A oni się tego boją. Zawsze im było wygodnie, gdy wszystko robiłaś w milczeniu. Jak raz postawiłaś granicę, to nagle jesteś zagrożeniem.
– On... rozmawiał z matką. Mówił, że nie nadaję się na żonę. I wiesz co? Nie zaprzeczył jej ani razu.
– Bo to nie o ciebie chodzi, Anita. Tylko o ich oczekiwania. O to, że nie spełniasz już ich scenariusza. Ale to nie znaczy, że jesteś zła. Znaczy tylko, że jesteś sobą.
Nie odpowiedziałam. Łzy znów zaczęły cieknąć po policzkach, ale tym razem bez bólu. Jakby coś ze mnie schodziło.
– Wróć do domu. Nie żeby przepraszać. Tylko żeby im powiedzieć, że już nie będziesz grać tej roli. Że jak mają świętować, to z tobą – a nie z własnym wyobrażeniem o tobie.
Odłożyłam telefon. I wróciłam. Nie żeby się tłumaczyć. Tylko żeby w końcu powiedzieć, co czuję.
Coś w nas pękło
W domu panowała cisza. Nienaturalna, ciężka, jakby ktoś zamarł w oczekiwaniu na werdykt. Zdjęłam płaszcz, buty, nawet nie otrzepując ich ze śniegu. W salonie paliły się światełka na choince, dzieci spały. Tomasz siedział w fotelu, wpatrzony w ekran telewizora, ale wzrok miał gdzie indziej.
Stanęłam naprzeciw niego. Tym razem bez krzyku. Bez łez.
– Musimy porozmawiać – powiedziałam cicho, ale stanowczo.
Tomasz spojrzał na mnie bez emocji. Może nie miał już siły. Może myślał, że przeproszę.
– Chcesz się znów kłócić? – zapytał drwiąco.
Pokręciłam głową.
– Myślisz, że to o jedzenie chodzi? – ciągnęłam dalej. – Przez tyle lat byłam w tym domu, ale jakby mnie nie było. Wszystko miało być zrobione, dopięte, smaczne, czyste. Ale jak raz powiedziałam „dość” i zrobiłam coś, co mnie uratowało przed załamaniem – to jestem „ta zła”.
Tomasz milczał.
– Nie wiem, czy chcę tak dalej żyć – dodałam cicho. – Nie wiem, czy chcę być w małżeństwie, gdzie mój wysiłek jest niewidzialny, ale każde odstępstwo to zdrada tradycji.
Wstał. Podszedł do mnie. Myślałam, że mnie przytuli. Ale tylko powiedział:
– Ja też nie wiem, Anita. Nie wiem, kiedy zaczęliśmy się mijać.
Nie odpowiedziałam. Oboje wiedzieliśmy, że coś się zmieniło. I że już nie da się wrócić do tego, co było. Ale nie musieliśmy jeszcze decydować, co dalej.
Anita, 40 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mąż mówi, że święta to magia. Dla mnie to po prostu stanie przy garach i bycie służącą dla całej rodziny”
- „Wszyscy byli zaproszeni na święta do siostry. Ja dostałam tylko sms-a z przepisem na sałatkę”
- „Postanowiliśmy nie kupować dzieciom prezentów na święta. Każdy miał zrobić coś od siebie i to była najlepsza decyzja”

