Reklama

Czasami mam wrażenie, że moje życie zatrzymało się dokładnie w dniu, w którym zginął mój mąż. Od tamtej pory nic się nie zmieniło — tylko ja robię się starsza, a kalendarz na ścianie w sklepie coraz grubszy od kartek. Codziennie ta sama droga: od domu do sklepu, potem z powrotem. Dwa kilometry pustki i ciszy.

Pracuję tu już tyle lat, że mogłabym obsługiwać klientów z zamkniętymi oczami. Wiem, kto kupuje najtańsze wino, a kto codziennie bierze tylko bułkę i ser. Czasem nawet nie muszę pytać — wystarczy, że spojrzę.

– Ewa, słyszałaś, że Jolka z apteki ma nowego chłopa? – zagaduje mnie Basia, rozsiadając się na zapleczu z kubkiem kawy.

– A kogo to obchodzi? – pytam z obojętnością, choć wiem, że zaraz i tak usłyszę całą historię.

– No jak to kogo? Całą wieś! – śmieje się. – Stary po niej płakał, a ona tydzień później z nowym chodzi. Te baby, ja ci mówię...

Uśmiecham się tylko krzywo. Plotki mnie już nie ruszają. Może dlatego, że o mnie nikt nie plotkuje — żeby o kimś mówić, trzeba go zauważyć, a ja od dawna jestem przezroczysta.

Wieczorem siedzę w kuchni, słucham jak stary zegar wybija dziewiętnastą. Za oknem mgła przykrywa pola, a ja czuję, że znowu przeżyłam dzień, który niczego nie zmienił.

W tamtą sobotę miałam wolne. Basia mówiła, że jedzie do miasta po nowy płaszcz. A ja? Pomyślałam, że może pójdę do lasu. Nie tylko dla grzybów. Dla świętego spokoju. Żeby choć na chwilę odpocząć od ludzi i od samej siebie.

Zamiast prawdziwków znalazłam walizkę

Las o poranku pachniał mokrą ziemią i ciszą. Liście kleiły się do butów, a w powietrzu wisiała gęsta mgła. Lubiłam te chwile, kiedy mogłam iść przed siebie bez celu, tylko po to, żeby niczego nie słyszeć i o niczym nie myśleć.

Z koszykiem w dłoni krążyłam między drzewami, szukając prawdziwków. Ale zamiast grzybów znalazłam coś dziwnego.

Zauważyłam to przez przypadek — coś błysnęło między korzeniami starej sosny. Podeszłam bliżej, odgarnęłam mech i liście. Najpierw zobaczyłam kawałek skóry, potem rączkę. Walizka. Stara, obdrapana, z metalowym zamkiem, jak z dawnych czasów.

– Co to u diabła... – mruknęłam pod nosem.

Była ciężka. Z trudem postawiłam ją na pieńku i odsunęłam zapadkę. Zamek ustąpił z cichym klik.

Kiedy ją otworzyłam, serce mi stanęło. W środku – równo ułożone pliki banknotów, związane gumkami. Setki, może tysiące. Aż pachniało pieniędzmi.

Zatoczyłam się o krok. To musiał być sen. Albo żart.

– Boże święty... – wyszeptałam, patrząc jak w transie. – To pewnie jakieś brudne pieniądze… powinnam zgłosić.

W głowie usłyszałam swój własny głos, ale zaraz odezwał się drugi, ten, którego dawno starałam się nie słuchać:

– A niby po co? I tak byś nic z tego nie miała. Oddasz, zapomną. A tu leży los, Ewa. Los.

Zamknęłam walizkę, ale ręce mi drżały.

Stałam tak chwilę, walcząc sama ze sobą. Oddać? Zachować? Uciekać? Z każdą sekundą serce biło szybciej.

W końcu rozejrzałam się nerwowo. Nikogo. Las milczał. Wzięłam walizkę pod pachę i ruszyłam do domu, czując, że właśnie zrobiłam coś, czego już nie odwrócę.

Wieczorem plotka obiegła całą wieś

Przez pierwsze dwa dni walizka leżała w szafie pod pościelą. Bałam się do niej zajrzeć. Każdy szelest w nocy wydawał mi się podejrzany.

Trzeciego dnia ciekawość wygrała ze strachem. Rozłożyłam banknoty na stole w kuchni. Zaczęłam je liczyć, drżącymi palcami, po kolei, plik po pliku. Sześćset tysięcy! Może więcej.

Nigdy w życiu nie widziałam tylu pieniędzy naraz. Poczułam zawrót głowy – jakby mi się nagle otworzyło powietrze w płucach.

– Co byś zrobiła, Ewa, gdybyś mogła mieć wszystko? – zapytałam samą siebie, patrząc w odbicie w szybie.

– Na pewno nie siedziałabym w tym sklepie – odpowiedziałam sobie z gorzkim uśmiechem.

Następnego dnia w pracy coś we mnie pękło. Basia znowu narzekała na męża, a ja zamiast kiwałam głową, nagle powiedziałam:

– A wiesz, może wreszcie przestanę tu tyrać za grosze. Wygrałam coś.

Basia aż się zakrztusiła herbatą.

– Jak to, wygrałaś?

– No... los na loterii. Takie szczęście głupiego.

Zanim zdążyłam się zastanowić, słowa same wypadły mi z ust. Basia zrobiła oczy jak pięciozłotówki.

– Ty to masz fart! Ile wygrałaś?

– Sporo. Wystarczy, żebym się nie martwiła o rachunki.

Wieczorem plotka obiegła całą wieś. Sołtys Janek przyszedł następnego dnia do sklepu, niby po chleb, a tak naprawdę, żeby wybadać.

– Ewa, słyszałem, że szczęście się do ciebie uśmiechnęło – zrobił ten swój uśmiech cwaniaka. – Może byś w radzie gminy zasiadła, przydałaby się kobieca ręka.

Patrzyłam na niego i nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać. Wczoraj byłam przezroczysta. Dziś wszyscy chcą się ze mną przyjaźnić.

Wieczorem kupiłam nowy płaszcz. Potem telewizor. Drobiazgi. Tyle, żeby kłamstwo wyglądało wiarygodnie. Patrzyłam w lustro i po raz pierwszy od lat czułam, że jestem kimś.

A jednak gdzieś pod tą satyną i uśmiechem czaił się lęk. Bo im bardziej smakowało mi to nowe życie, tym wyraźniej czułam, że ktoś – albo coś – wkrótce zapuka do moich drzwi.

Syn od razu coś wyczuł

Kiedy po tygodniu do sklepu wszedł Krzysztof, aż się zachłysnęłam powietrzem. Nie widziałam go chyba z dziesięć lat. Kiedyś byliśmy blisko – może nawet zbyt blisko – ale potem on wyjechał do miasta, a ja zostałam ze swoim losem.

– No proszę, Ewa! – uśmiechnął się szeroko. – Mówią, że los się do ciebie uśmiechnął. Wygrałaś coś, tak?

– A, takie tam – odpowiedziałam wymijająco. – Parę złotych, wystarczy na spokój.

– Spokój to luksus – rzucił z przekąsem. – A na kawę cię zaprosić można?

W jego oczach było coś, co przypomniało mi, że kiedyś czułam się kobietą, a nie tylko wdową i kasjerką. Zgodziłam się.

Przy kawie mówił dużo – o pracy, o rozwodzie, o tym, że w życiu trzeba mieć szczęście. A ja słuchałam i myślałam: czy on wrócił do mnie, czy do moich pieniędzy?

Kilka dni później przyjechał Mateusz. Syn. Zawsze taki rozsądny, z dystansem, ale teraz patrzył na mnie podejrzliwie.

– Mamo, co to za nowy telewizor? – zapytał, ledwie przekroczył próg.

– A, kupiłam. Promocja była.

– Promocja? Ty, która od pięciu lat kupujesz wszystko w tanim sklepie?

Odwróciłam wzrok, czując jak ściska mi się gardło.

– Miałam szczęście. Wygrałam trochę pieniędzy.

Usiadł naprzeciwko mnie i popatrzył z powagą.

– Mamo, ty naprawdę myślisz, że ja uwierzę w tę bajkę o loterii?

– A co, nie wolno mi mieć szczęścia? – odparłam z ironią, choć drżał mi głos.

– Wolno, ale znam cię. Ty nawet nie grasz.

Zapanowała cisza. Potem powiedział cicho:

– Coś tu nie gra, mamo.

Dwa dni później, kiedy wróciłam z pracy, zastałam go w piwnicy. Drzwi były otwarte, a w środku – on, z walizką na kolanach.

To ma być twoja „loteria”? – zapytał, nie podnosząc głosu, ale jego twarz była kamienna.

Nie umiałam nic powiedzieć. Tylko patrzyłam na niego, a łzy same spływały mi po policzkach.

Wtedy po raz pierwszy zrozumiałam, że nie chodziło już o pieniądze. Tylko o to, że znów zawiodłam kogoś.

To zdanie uderzyło mnie jak kamień

Siedzieliśmy w kuchni naprzeciwko siebie, jak obcy ludzie. Na stole leżała walizka, wciąż otwarta, a w niej ten cały mój wstyd, przeliczony na banknoty.

Mateusz tylko patrzył.

– Więc co, mamo? Znalazłaś to gdzieś? Ukradłaś? – zapytał spokojnie, ale jego głos był twardy jak lód.

– Nie ukradłam – wyszeptałam. – Znalazłam. W lesie. W sobotę.

Milczał chwilę, jakby ważył każde słowo.

– I nawet ci nie przyszło do głowy, żeby to zgłosić?

– Przyszło. Ale… – urwałam, szukając powietrza. – Ale wtedy pomyślałam, że całe życie robiłam to, co powinnam. Byłam uczciwa, biedna i sama. I nic mi to nie dało.

Mateusz westchnął, wstał i podszedł do okna.

– Mamo… ja cię rozumiem. Naprawdę. Ale to nie była twoja decyzja. To była może czyjaś krzywda.

Skąd wiesz, że krzywda? Może nikt tych pieniędzy nawet nie szuka?

– Właśnie o to chodzi. Nie wiesz.

Zamilkliśmy.

– Wiesz – powiedział po chwili – czasem ludzie nie zmieniają się przez pieniądze. One tylko pokazują, kim oni naprawdę są.

To zdanie uderzyło mnie jak kamień. Poczułam, że coś we mnie pęka. Całe to złudzenie, że wreszcie coś mi się w życiu należy, że los się do mnie uśmiechnął.

– Nie chcę tych pieniędzy – powiedziałam cicho. – Nie potrafię już na nie patrzeć.

Syn usiadł obok mnie i położył mi dłoń na ramieniu.

– Może nie musisz wszystkiego oddawać – powiedział łagodnie. – Ale zrób coś dobrego. Tak, żebyś mogła spokojnie spać.

Wieczorem siedziałam przy stole z kopertą i długopisem. Napisałam krótki list, bez podpisu, bez adresu zwrotnego, i włożyłam do środka plik pieniędzy. Tyle, ile serce podpowiedziało.

Następnego dnia wysłałam kopertę do fundacji, która zbierała na nowy wózek dla chorego dziecka z sąsiedniej wsi. Nie wiedziałam, czy to wystarczy, żeby odkupić winę. Ale po raz pierwszy od dawna zasnęłam bez lęku, że ktoś zapuka do drzwi.

Tak mi jest spokojniej

Plotki rozeszły się szybko. W naszej wsi nic się długo nie ukryje. Gadali, że moja „wygrana” się skończyła, że pieniądze się rozeszły, że teraz znowu chodzę w starym płaszczu i kupuję najtańszą herbatę.

Basia przestała się uśmiechać, gdy przychodziła po kawę na zaplecze.

– No i co, Ewa? – zagadnęła któregoś dnia. – Nie mówiłam, że te loterie to same kłopoty?

– Mówiłaś – uśmiechnęłam się spokojnie.

Nie dopytywała. Może bała się usłyszeć coś, czego by nie pojęła.

Krzysztof też się nie odzywał. Jeszcze niedawno dzwonił codziennie, zapraszał na kolację, a teraz – cisza. Pewnie znalazł inną „szczęściarę”. Nie bolało mnie to tak, jak myślałam, że będzie. Może dlatego, że wiedziałam już, kim był naprawdę.

Sołtys Janek, ten sam, co wcześniej tak gorliwie witał mnie z uśmiechem, teraz przechodził na drugą stronę ulicy. Wieś uznała, że Ewa miała swoje pięć minut, a potem wróciła do swojego miejsca – tam, gdzie ludzie tacy jak ja zawsze wracają.

A ja? Czułam spokój. Taki, którego nie da się kupić za żadne pieniądze.

To był sprawdzian

Czasem myślę, że ta walizka nie była przypadkiem. Jakby ktoś tam, gdzieś wyżej, postanowił sprawdzić, kim naprawdę jestem. I pokazać mi, że człowiek może przegrać nawet wtedy, gdy trzyma w rękach wygraną.

Od tamtej pory często wracam myślami do tych pieniędzy. Nie wiem, skąd się wzięły ani kto je stracił. Może należały do kogoś złego. Ale wiem jedno – one zmieniły mnie bardziej, niż mogłam przypuszczać.

Pieniądze nie zrobiły ze mnie złej kobiety. One tylko odkryły, że w środku nosiłam złość, zazdrość, poczucie krzywdy. To wszystko, czego nie widać, dopóki człowiek nie stanie przed pokusą. Dziś znowu żyję skromnie. Basia dalej plotkuje, sołtys udaje ważniaka, a ja uśmiecham się pod nosem.

Czasem dzwoni Mateusz. Pyta, jak się trzymam, czy coś mi potrzeba. W jego głosie jest ciepło, które daje mi więcej niż wszystkie te banknoty razem.

– Wiesz, mamo – powiedział mi ostatnio – może ta twoja „wygrana” to nie był przypadek. Może miałaś ją znaleźć po to, żeby coś zrozumieć.

– A co takiego? – zapytałam.

– Że szczęście nie leży w walizce.

Uśmiechnęłam się. Bo miał rację. Nie wiem, co jeszcze przyniesie życie. Ale pierwszy raz od lat czuję, że nie boję się jutra. Bo nawet jeśli nic więcej już nie znajdę – to i tak odnalazłam siebie.

Ewa, 46 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama