Reklama

„Zróbmy wreszcie coś tylko dla siebie” – spontaniczna propozycja Darka była zaskakująca, gdyż w całej rodzinie słynął z pragmatyzmu. A tu nagle wymyślił wczasy na Teneryfie, które mieliśmy sfinansować kredytem na dwadzieścia tysięcy. Trochę dużo, jak na tydzień, ale wreszcie udzielił mi się entuzjazm męża. Do końca życia będę pluć sobie w brodę.

W natłoku codziennych obowiązków praktycznie nie mieliśmy czasu wyłącznie dla siebie. Zawsze było coś ważniejszego. Opieka nad chorą mamą Darka, kredyt hipoteczny, dzieci – i tak oto plany dotyczące wyłącznie naszej dwójki lądowały na końcu nieustannie się wydłużającej kolejki. O czym tu zresztą mówić, skoro w piątkowy wieczór nie byliśmy w stanie obejrzeć w telewizji filmu, na który czekaliśmy parę dni, ponieważ dosłownie padaliśmy ze zmęczenia.

Randki i romantyczne chwile poszły w odstawkę na tzw. później, które jednak nie nadchodziło. Niemniej pomimo tego, bardzo się kochaliśmy i wierzyliśmy w to, że problemy kiedyś się skończą. Niestety, nie zanosiło się na to. Darek przekonywał mnie, że zasługujemy na te Kanary i jeśli ciągle będziemy to odkładać, to nigdy nic z tego nie wyjdzie. Wiedziałam, że ma rację, ale teraz zrobiłabym wszystko, żeby cofnąć czas.

Nic nie zapowiadało tragedii

Na Teneryfę pragnęliśmy polecieć od dawna, ale nie było ku temu okazji. Byliśmy bardzo podekscytowani. Dzieciaki zostały z moimi rodzicami. Były niepocieszone, że mama i tata wybierają się gdzieś bez nich.

– Gdzie będzie wam tak dobrze, jak u dziadków? – uderzyłam w żartobliwy ton, żeby rozchmurzyć naburmuszone miny.

Na lotnisko zawiózł nas mój tata. Samolot mieliśmy wcześnie rano. Darek był w świetnym nastroju i pieszczotliwie żartował sobie z mojego lęku przed turbulencjami.

– Kochanie, jestem przy tobie, więc co ci się może stać?

Znajomi nie mogli się nadziwić, że zwraca się do mnie tak czule po dziesięciu latach małżeństwa. Nigdy nie miałam cienia wątpliwości co do tego, że trafiłam na odpowiedniego mężczyznę – że to ten i tylko ten. Darek był moim najukochańszym człowiekiem – wciąż nie mogę przywyknąć do mówienia o nim w czasie przeszłym i chyba wcale do tego nie przywyknę.

Teneryfa była bajeczna

Oboje byliśmy zachwyceni. Z okien naszego hotelowego apartamentu rozciągał się fantastyczny widok na ocean – trudno było nasycić nim wzrok. Co się natomiast tyczy hotelu, za który sporo zapłaciliśmy, to zachwycał pięknymi, przestronnymi wnętrzami i rozmaitymi udogodnieniami. Kiedy się tam znaleźliśmy, przestałam żałować, że wzięliśmy kredyt. Darek zapewniał, a ja podzielałam jego zdanie, że bez problemu poradzimy sobie ze spłatą.

Pierwsze cztery dni były niczym z katalogu. Plaża, wspaniałe zachody słońca, pyszne jedzenie, słodkie lenistwo i nic nierobienie – zdążyłam zapomnieć, jakie to cudowne uczucie nie musieć się niczym przejmować. Zero gotowania, sprzątania, kapryszenia dzieci i biura – idealny reset dla zmęczonej głowy. Byłam święcie przekonana, że ten wyjazd jeszcze bardziej zbliży nas do siebie. Niestety, nie taki los był nam pisany.

Raj na ziemi okazał się piekłem

Piątego dnia pobytu Darek uparł się na wyprawę w rejon masywu Teide. Koniecznie chciał zobaczyć wulkan. Średnio miałam na to ochotę, po stokroć wolałam zostać w hotelu i zrelaksować się z książką przy kawie na tarasie.

– Chodźmy razem – nalegał. – To zawsze jakieś nowe doświadczenie.

Mając świadomość tego, ile wysiłku włożył w zorganizowanie tego wyjazdu, wyraziłam zgodę – do dziś mam o to żal do siebie, bo może wtedy nie doszłoby do tragedii. W każdym razie poszliśmy – odbywało się to w ramach wycieczki fakultatywnej. Droga była wymagająca, a słońce paliło niemiłosiernie. W pewnym momencie Darek dostał lekkiej zadyszki i stwierdził, że musi chwilę odpocząć.

– Idźcie – machnął ręką – zaraz was dogonię.

Minął jednak kwadrans, a on się nie pojawiał. Zaniepokoiłam się i wróciłam zobaczyć, co się dzieje. To, co się później wydarzyło, pamiętam jak przez mgłę. Policja, ratownicy, reanimacja, panika, strach i łzy. Głos lekarza mówiący, że zrobili wszystko, co w ich mocy i że jest im przykro. Zawał. Rzadko się zdarza u osoby bez poważnej historii medycznej, ale bywają i takie przypadki. Ktoś mnie przytulił, ktoś podał wodę. Nie docierało do mnie, co się stało.

Jak to nie żyje? – bełkotałam.

Przecież nie skończył nawet 40 lat. To wszystko wydawało się koszmarnie absurdalne. Kilka godzin wcześniej jedliśmy razem śniadanie i zapewniał, że bardzo mnie kocha. A teraz go nie ma? Ot tak, po prostu? Co ja powiem dzieciom? Tysiące myśli kłębiło się w mojej głowie. Byłam totalnie otępiała i pragnęłam wybudzić się z tego snu. Nie wierzyłam, że to jest realne.

Byłam załamana

Formalności, które zdawały się ciągnąć w nieskończoność, tony dokumentów i setki telefonów, abym mogła przywieźć ciało Darka do Polski. Nie liczyłam już nawet, ile to wszystko kosztuje, bo i tak w zaistniałych okolicznościach nie miało to żadnego znaczenia. Szczerze powiedziawszy, było mi to obojętne. Byłam zrozpaczona i doszczętnie załamana. Co mnie podkusiło, że dałam się namówić na te Kanary?

Kiedy wreszcie przywiozłam Darka do kraju, zajął się nami jego brat. Dzieci, pomimo że już wiedziały, co zaszło, wciąż pytały o tatę, a mnie serce pękało na drobne kawałeczki. Nie mam bladego pojęcia, jakim cudem przetrwałam pogrzeb – chyba wyłącznie dzięki silnym tabletkom na uspokojenie. Nie dałabym bez nich rady. Dziesięć pięknych lat spędzonych razem – i taki finał... Wówczas nie wiedziałam, jak się pozbieram i czy w ogóle mi się to uda.

Dziś, gdy od śmierci Darka minął rok, wcale nie jest nie łatwo, chociaż ból nieco złagodniał. Na dobrą sprawę wciąż muszę uczyć się żyć na nowo – to ogromne wyzwanie i czasami mam chęć się poddać. Jednakże patrzę na nasze dzieci i każdego dnia znajduję w sobie siłę do działania. Głęboko wierzę w to, że Darek patrzy na nas z nieba. Pogodzenie się z tą stratą nie jest możliwe, ale przynajmniej przestałam siebie obwiniać. Bardzo pomogła mi terapia, na którą namówiła mnie bratowa. Rodzina pomaga, jak tylko potrafi najlepiej – i jestem im za to niewyobrażalnie wdzięczna.

Daria, 37 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama