Reklama

Mam siedemdziesiąt lat i choć wielu uznałoby mnie już za staruszkę, w środku czuję się zaskakująco żywa. Codziennie chodzę do naszego klubu seniora w małej wsi, gdzie spędzam czas z innymi, którzy – podobnie jak ja – żyją z dnia na dzień, wspominając przeszłość. Ale mnie to już nie wystarcza. Patrząc na Kazimierza, mojego męża, i resztę naszej małej społeczności, pomyślałam: „A gdyby tak stworzyć coś razem? Coś, co przypomni nam, że życie się jeszcze nie skończyło?”

Tak właśnie narodził się pomysł na spektakl

Pierwsze próby miały być tylko formalnością – odczytanie scenariusza, podział ról, mały śmiech, trochę nieporadności. Ale już po kwadransie wiedziałam, że to nie będzie łatwe. Kazimierz siedział z założonymi rękami i nawet nie próbował ukrywać niezadowolenia. Kiedy podeszłam z kartką, rzucił mi spojrzenie, od którego poczułam się jak aktorka z amatorskiego teatru – nieudana, choć to ja byłam inicjatorką tego wszystkiego.

– Powiedz mi, dlaczego ty zawsze musisz grać główną rolę? – jego głos zabrzmiał ostro. – Dlaczego wszystko musi kręcić się wokół ciebie?

Zamarłam.

– Kazimierz, nikt nie każe ci tu być – odpowiedziałam chłodno. – To miał być nasz wspólny projekt.

– Wspólny? – parsknął śmiechem. – Całe życie byłem tłem w twoim teatrze. Może ty już nie pamiętasz, ale to ja marzyłem, żeby być aktorem. Ale wtedy to ty chciałaś mieć dom, dzieci, „normalność”. To ja zrezygnowałem.

– I co? Masz teraz do mnie żal? – zapytałam, patrząc mu prosto w oczy. – Ty nigdy nie miałeś odwagi spełniać marzeń, Kazimierzu. To nie ja ci odebrałam szansę.

Spojrzał na mnie z takim bólem, że nagle wszystko we mnie zmiękło. Ale nie powiedziałam nic więcej. Wróciłam na scenę, udając, że nic się nie stało. Ale wiedziałam już, że nasz spektakl nie będzie tylko zabawą. Będzie sprawdzianem. Dla nas wszystkich.

Próba była dziwnie cicha. Kazimierz nie odzywał się więcej, tylko z namaszczeniem czytał swoje kwestie, jakby nic między nami się nie wydarzyło. Ale Helena... Ona była jakaś nerwowa, nieobecna. Krzątała się przy rekwizytach, zerkając na mnie ukradkiem. Czułam, że coś ją dusi. W końcu, gdy wszyscy poszli na przerwę, podeszła do mnie cicho.

– Zofia... muszę ci coś powiedzieć – zaczęła, a ja od razu wiedziałam, że to nie będzie nic błahego.

– Teraz? – zapytałam, niechętna do poważnych rozmów w środku prób.

– Teraz – powiedziała stanowczo. – Ja i Kazimierz... kiedyś byliśmy sobie bliscy. Zanim wy się pobraliście.

Zrobiło mi się gorąco. Cofnęłam się o krok.

– Jak bliscy?

Helena spuściła wzrok.

– Byliśmy młodzi. Ja... kochałam go. On też mnie. Ale bałam się odejść od męża. On był... trudny. Kazimierz wiedział, że nie dam rady.

– I co? Myślałaś, że nie muszę wiedzieć? Przez całe życie?

– To nie tak... – jej głos zadrżał. – Nie chciałam ci zabierać ani jego, ani waszego życia.

– A jednak zabrałaś mi coś. Prawdę.

Z oczu popłynęły mi łzy

Helena próbowała dotknąć mojej dłoni, ale się cofnęłam. Kazimierz przez całe nasze wspólne życie patrzył w inną stronę – w stronę, o której nie miałam pojęcia.

Wróciliśmy na próbę. Scena miała być dramatyczna, ale nikt nie spodziewał się, że prawdziwe emocje przysłonią te wyreżyserowane.

Kiedy na kolejną próbę przyszedł Włodzimierz z kieliszkiem w dłoni i miną, jakby właśnie wygrał casting do Teatru Narodowego, wiedziałam, że coś się wydarzy. Przez większość spotkań siedział z boku, obserwując nas spod krzaczastych brwi, czasem mamrotał coś do siebie. Ale teraz stanął na środku i uniósł ręce jak dyrygent.

– Szanowni państwo, nasz spektakl umiera, zanim się narodził! – zawołał dramatycznie. – Przepraszam, Zosia, ale to nie jest przedstawienie, to terapia grupowa z elementami dramatu.

Zaskoczeni, zamilkliśmy.

– To nie jest źle! – dodał, widząc nasze miny. – Ale brakuje tu czegoś więcej niż tylko ról i dekoracji. Tu potrzeba... odwagi. Odwagi, by powiedzieć prawdę. Nie tylko na scenie.

– Co ty sugerujesz? – spytałam nieufnie.

– Że każda z naszych postaci powinna wyjść z własnego cienia. Przestać udawać. Niech spektakl stanie się opowieścią o nas. O tym, czego żałujemy. O tym, co nas boli. Niech to będzie nasza wielka improwizacja życia.

Janusz aż podskoczył z ekscytacji.

– Tak! I zróbmy to nowocześnie! Scena jako pamiętnik wspólnych porażek i zwycięstw! W tle śpiew, taniec, światła!

Zapanował szum. Anna cicho podniosła rękę.

– Mogłabym przeczytać coś swojego... piszę wiersze. Tylko... nigdy ich nikomu nie pokazałam.

Włodzimierz uśmiechnął się z czułością.

– Właśnie o to chodzi.

I tak powoli rodził się nowy plan – spektakl, w którym nie będzie ról. Będziemy sobą. Pierwszy raz od dawna.

Dzień premiery nadszedł szybciej, niż się spodziewaliśmy. Sala domu kultury wypełniła się po brzegi. Przyszli młodzi, starsi, nawet burmistrz usiadł w pierwszym rzędzie z nieco sceptyczną miną. Za kulisami panował chaos. Janusz upierał się, że jego instalacja świetlna z reflektorów ze złomowiska „zrobi klimat”, a Włodzimierz poprawiał szalik z aksamitnego materiału, który nazwał swoją „aktorską peleryną odwagi”.

Ja? Drżałam. Nie ze strachu, ale z niepokoju. Czy to, co stworzyliśmy – ta mieszanina wspomnień, wierszy, opowieści – ma sens dla kogokolwiek poza nami?

Kazimierz podszedł do mnie chwilę przed rozpoczęciem. Uśmiechnął się lekko.

– Nie wiem, jak będzie, ale cieszę się, że tu jesteśmy. Razem. Może pierwszy raz naprawdę razem.

Poczułam, jak coś mięknie we mnie. Pokiwałam tylko głową.

Spektakl zaczął się bez fanfar. Wchodziłam na scenę i mówiłam do publiczności o tęsknocie, Helena o wyborach, których nie miała odwagi podjąć, Anna czytała swój wiersz o samotności między ludźmi, którzy milczą. Włodzimierz recytował fragmenty z Czechowa, a Janusz krzyczał z pasją o wolności, machając swoją instalacją jak sztandarem.

Na koniec zgasły światła. Przez kilka sekund panowała cisza, a potem – brawa. Długie, prawdziwe. Widziałam łzy w oczach ludzi. Reżyser z lokalnego teatru podszedł do nas po wszystkim i powiedział:

– Chciałbym zaprosić was do współpracy. To, co zrobiliście, to prawdziwa sztuka.

Nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać

Od tamtej premiery minęły dwa tygodnie, a ja wciąż czułam, jakbyśmy wszyscy nosili w sobie nową iskrę. Spotykaliśmy się częściej, ale już nie tylko po to, by ćwiczyć sceny. Siadaliśmy razem przy stole, popijając herbatę, dzieląc się historiami, których wcześniej nikt nie odważył się wypowiedzieć. Nawet Anna zaczęła przynosić swoje zeszyty z wierszami. Janusz snuł plany o scenografii do następnego spektaklu, tym razem opartego na opowieściach z naszej młodości.

Kazimierz wrócił do malowania – coś, co porzucił dawno temu. Pokazał mi jeden z obrazów. Przedstawiał kobietę na scenie. Była w czerwonej sukience. Dopiero po chwili zorientowałam się, że to byłam ja.

– Całe życie się buntowałem, bo myślałem, że mnie zdominowałaś – powiedział cicho. – A prawda jest taka, że ja po prostu bałem się, że nie wystarczę.

Nie odpowiedziałam od razu. Położyłam dłoń na jego ramieniu. Milczeliśmy razem, ale w tym milczeniu było więcej zgody niż przez wszystkie nasze lata małżeństwa.

Włodzimierz zaczął planować wieczór poezji. Reżyser z teatru naprawdę dotrzymał słowa – zaprosił nas na wspólne warsztaty z zawodowymi aktorami. Młodzi patrzyli na nas z zaciekawieniem, nie z pobłażliwością.

– Widzisz, Zofio – powiedział Janusz, – światła nie gasną. Po prostu trzeba je czasem samemu włączyć.

I właśnie to robiliśmy. Włączaliśmy światła. Jedno po drugim.

Patrzyłam przez okno klubu seniora na plac, gdzie jeszcze niedawno odbywała się nasza premiera. Był pusty, ale w mojej głowie wciąż słyszałam echo braw, śmiech Heleny, głos Włodzimierza rozbrzmiewający cytatem z „Wiśniowego sadu”. Coś się zmieniło. Nie tylko w nas – w całej wsi.

Ludzie zaczęli nas inaczej postrzegać. Przestaliśmy być „tymi starszymi”, co siedzą przy kartach i narzekają na pogodę. Dla wielu byliśmy artystami, a dla siebie nawzajem – ludźmi z prawdziwą historią, która właśnie doczekała się nowego rozdziału.

Zaczęliśmy mówić o kolejnym spektaklu. Tym razem z udziałem młodzieży z lokalnej szkoły. Nauczycielka języka polskiego, zaskoczona sukcesem naszego przedstawienia, zaproponowała współpracę. Widziałam, jak Anna rozmawia z dziewczynką, która też pisała wiersze. Jak Janusz uczy chłopców zbudować własną instalację świetlną.

A ja? Ja już nie dramatyzuję, przynajmniej nie tyle, co dawniej. Patrzę na Kazimierza i już nie widzę tylko męża, którego zawiodłam, ani człowieka, który mnie zawiódł. Widzę partnera. Kogoś, kto też się bał, ale został.

Życie nie kończy się na jednym akcie. Można mieć siedemdziesiąt lat i wciąż występować na scenie, nawet jeśli światła już nie są tak jasne jak dawniej. Bo najważniejsze, że są.

Zofia, 70 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama