Reklama

Było kilka rzeczy, których nie znosiłam w życiu – zupy mlecznej, spóźnionych autobusów i… Barbary, mojej teściowej. Chociaż może to złe słowo. „Nie znosiłam”, brzmi zbyt jednoznacznie. Moje uczucia wobec niej były bardziej złożone – lękliwe, podszyte wstydem i niechęcią. W jej towarzystwie zawsze czułam się nieswojo i nigdy nie przypuszczałam, że przyjdzie mi z nią spędzić sylwestra. Nigdy też nie potrafiłabym przewidzieć, co z tego wyniknie.

Wieczór nie zapowiadał się dobrze

Barbara była kobietą z żelaza. Miała opinię twardej sztuki. I rzeczywiście – niczego nie przeoczyła, nie przepuściła. Wiedziała lepiej, jak gotować rosół, jak prać bieliznę, jak wychowywać moje dzieci. I nigdy nie zapominała mi tego okazać. Niby wszystko było „dla dobra wnuków”, niby „z troski”, ale w jej tonie zawsze było coś, co sprawiało, że czułam się… gorsza. W jej oczach byłam gorszą matką, gorszą kobietą i żoną.

Przyjeżdżała bez zapowiedzi. Na obiad, na herbatkę. Każdy taki dzień nie miał końca. Oceniała, patrzyła na moje ścierki, mówiła, że „w PRL-u były lepsze”, patrzyła na moje dzieci i pytała, czy „znów były chore, takie blade?”. I na koniec zawsze dodawała: „Nie martw się, ja też nie byłam idealną matką. Ale moje dzieci jakoś przeżyły”.

W tym roku sylwester miał być inny. W końcu bez dzieci – pojechały do drugiej babci, do mojej mamy. Mieliśmy być tylko we dwoje. Ale oczywiście – Marek musiał wziąć nocny dyżur w szpitalu. Więc zostałam sama. Prawie.

– Kamila, to może ja przyjadę, żebyś nie była sama? – zaproponowała Barbara przez telefon. sztucznie słodkim głosikiem.

Chciałam odmówić, ale... jakoś nie umiałam. A może zabrakło mi odwagi? I tak właśnie sylwestra spędzałam nie w sukience, nie w knajpie, nie z mężem – tylko w kuchni, z kobietą, która przez lata potrafiła sprawić, że czułam się gościem we własnym domu.

Stół był nakryty. Kolacja prosta – sałatka jarzynowa, śledzik, barszczyk. Siedziałyśmy naprzeciw siebie jak dwie niechętne sobie zawodniczki szachowe. Ja z naburmuszoną miną, ona – spokojna jak zawsze, z dłońmi splecionymi na kolanach i lodowatym spojrzeniem. Cisza między nami była pełna napięcia. Zostałyśmy same. Pierwszy raz bez Marka, bez dzieci. Jakby los postanowił nas zamknąć w jednym pokoju, nie dając możliwości ucieczki. Jakby mówił: „Sprawdźmy, co z tego będzie”.

Atmosfera była napięta

Usiadłyśmy przy stole. Sztućce ułożyłam z przesadną starannością, jakbym próbowała zamaskować własne napięcie. Barbara odsuwała krzesło tak, że szurało o płytki – już ten dźwięk zdążył mnie zirytować. Po chwili westchnęła przeciągle i sięgnęła po półmisek z sałatką.

– Dzieci pewnie zadowolone, że pojechały do drugiej babci – powiedziała, nakładając sobie odrobinę, jakby testowała, czy tym razem potrafiłam dobrze przyprawić.

– Tak, cieszyły się. Mama przygotowała dla nich masę atrakcji – odpowiedziałam, starając się, by mój głos zabrzmiał neutralnie.

– Ach, Halina. Zawsze miała dryg do dzieci. Chociaż... może aż za bardzo je rozpieszcza.

Zamieszałam łyżką w barszczu, nie patrząc na nią. Wiedziałam, co zaraz powie. Znałam te rozmowy na pamięć, jak stary film.

– Marek jutro też na dyżurze? – zapytała, choć doskonale wiedziała.

– Tak, znowu nocny.

– Trudno, taka praca. Chociaż... ja to zawsze powtarzałam, że rodzina też potrzebuje lekarza. W domu.

Uśmiechnęłam się krótko, bardziej do siebie niż do niej. Odkąd pamiętam, miała dar przypominania mi, że mój mąż jest jej synem. Jakby to zmieniało cokolwiek. Jakby to dawało jej prawo do oceniania każdej decyzji, każdego słowa, każdego obiadu.

– Barszcz ma... ciekawy smak – mruknęła po chwili, kładąc łyżkę na talerzu. – Dodałaś coś nowego?

– Majeranku – odparłam, nawet nie próbując ukryć lekkiej złości.

– Hm. No tak. To dlatego taki... nietypowy.

Zapadła cisza. Patrzyłam na świecę, która ledwo się tliła. W pokoju słychać było tylko stłumione dźwięki fajerwerków zza okna. Nagle poczułam, jak we mnie narasta zniecierpliwienie. Gdybym była sama, mogłabym włożyć ciepłe skarpety, zawinąć się w koc i oglądać jakiś głupi serial. Zamiast tego musiałam znosić jej spojrzenia, które oceniały każdy mój ruch. Wzięłam głębszy oddech.

– Chcesz jeszcze herbaty? – zapytałam, tylko po to, żeby coś powiedzieć.

– Jeśli to nie problem. Ale może tym razem bez tego cynamonu. Wiesz, gryzie mnie w gardło.

Pamiętałam, ale czasem człowiek robi coś celowo. Mały gest zemsty, która nie zostawia śladów. Siedziałyśmy tak jeszcze chwilę, jakby każda z nas czekała, aż druga powie coś, co zakończy ten wieczór. I nie chodziło o pożegnanie. Chodziło o wybuch, który wisiał w powietrzu. O coś, co wreszcie przełamie to udawanie. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ta noc naprawdę coś przełamie.

Poczułyśmy się swobodniej

Wstałam od stołu i bez słowa sięgnęłam do szafki po butelkę czerwonego. Trzymałam ją na specjalne okazje. Dzisiaj specjalna nie była, ale coś mi mówiło, że jeśli tego nie zrobię, po prostu nie przetrwam tego wieczoru.

– Chcesz kieliszek? – zapytałam.

Barbara uniosła brwi, jakby to była propozycja nie do końca na miejscu.

– Może jeden. Skoro już otworzyłaś.

Nalałam po trochu. Usiadłyśmy znów, tym razem trochę swobodniej.

– Długo jeszcze Marek ma te nocne? – zapytała, tym razem bez cienia złośliwości.

– Jeszcze kilka tygodni. Potem powinno się uspokoić.

– Kiedyś to był porządny grafik. Teraz wszyscy wszystko chcą natychmiast... – westchnęła. – No ale cóż, takie czasy.

Kiwnęłam głową. Milczałyśmy chwilę, aż w końcu zapytała:

– Jak tam w pracy? Nadal ten sam szef?

– Nadal. I nadal beznadziejny – odpowiedziałam z uśmiechem.

Ku mojemu zaskoczeniu, Barbara się zaśmiała. Krótko, ale szczerze. Wypiła resztę i wyciągnęła rękę po dolewkę.

– Jeszcze trochę – powiedziała. – W końcu jest sylwester.

Poczułam to samo. Po raz pierwszy od dawna patrzyłam na nią nie jak na sędziego, tylko jak na kobietę, która też ma prawo być zmęczona. W tym momencie jeszcze nie wiedziałam, co mi powie za godzinę.

Teściowa się otworzyła

Siedziałyśmy blisko, w salonie, nogi podciągnięte pod siebie, obie trochę zgarbione. Barbara przez chwilę bawiła się obrączką. Patrzyła na nią długo, jakby próbowała sobie coś przypomnieć.

– Wiesz, Kamila... nigdy nie mówiłam ci o swoim pierwszym mężu – zaczęła cicho.

Spojrzałam na nią zaskoczona. Wiedziałam, że Marek nie był z ojcem szczególnie blisko, ale to była zawsze zamknięta szuflada.

– Byłam wtedy młoda, bardzo młoda. Tak się zakochałam, że nie widziałam nic poza nim. A on... nie wylewał za kołnierz. Na początku to były tylko weekendy. Potem znikał na kilka dni. Zostawałam sama z małym dzieckiem i udawałam, że wszystko jest w porządku.

Nie przerywałam. Patrzyłam, jak mówi – spokojnie, jakby opowiadała historię kogoś innego.

– Moja mama mówiła: „Trzeba to jakoś przetrzymać, Barbara. Małżeństwo to nie sielanka.” Ale ile można? Marek miał cztery lata, kiedy tamten wyszedł i już nie wrócił. Pamiętam, jak siedzieliśmy przy stole i próbowałam udawać, że to normalna kolacja. On zapytał, czy tata znowu śpi w pracy, a ja tylko skinęłam głową.

Wzięła łyk. Dłoń drżała jej lekko.

– Potem wszystko było na mojej głowie. Praca, dziecko, kredyt, codzienność. Nikt mi nie pomagał. Musiałam być twarda, zawsze.

Zamilkła. Nie płakała, ale coś w niej jakby drgnęło. Ja też milczałam. Co mogłam powiedzieć? Nie wiedziałam, że miała w sobie tyle samotności. Może właśnie z tej samotności brała się jej kontrola. Może dlatego tak często mówiła mi, co robię źle – bo całe życie nikt jej nie powiedział, co robi dobrze.

Pojawiła się nadzieja

Zegar w kuchni zaczął wybijać północ. Dwanaście pustych uderzeń, jakby odliczały nie tylko koniec roku, ale też czegoś jeszcze, czego nie umiałam nazwać.

– Chodź – powiedziałam cicho. – Zobaczmy fajerwerki.

Barbara podniosła się bez słowa. Stanęłyśmy przy oknie, z kieliszkami w dłoniach, i patrzyłyśmy na niebo. Przez chwilę żadna z nas nic nie mówiła. Tylko światła rozbłyskiwały nad dachami, raz zielone, raz czerwone. W tle gdzieś sąsiedzi krzyczeli: „Szczęśliwego nowego roku!”

– Niech ten nowy rok przyniesie trochę spokoju – powiedziała w końcu Barbara, nie odwracając wzroku od nieba.

– I może... nowy początek? Nie nowego roku, ale naszej relacji – dodałam, trochę szybciej, niż planowałam.

Spojrzała na mnie powoli. Uniosła brew, jakby nie dowierzała, ale po chwili uśmiechnęła się. Nie szeroko, tylko lekko. W jej oczach pierwszy raz zobaczyłam ciepło zamiast lodowatego chłodu.

– Zobaczymy – odpowiedziała cicho.

Wzniosłyśmy kieliszki. Nie było głośnych życzeń, nie było uścisków. Ale był moment. I była nadzieja. Nie wiedziałam, co przyniesie ten rok, ale pierwszy raz poczułam, że może nie wszystko musi być takie, jak dotąd.

Coś się zmieniło

Barbara zebrała naczynia ze stołu, chociaż protestowałam. Odsunęła moje ręce z delikatnym „daj, ja to zrobię” i zaniosła wszystko do kuchni. Poszłam za nią, ale tylko stanęłam w progu. Pomyślałam, że czasem lepiej po prostu dać komuś przestrzeń, zamiast ją zagarniać. Po chwili powiedziała, że pójdzie już do swojego pokoju. Wzięła swój sweter z krzesła i spojrzała na mnie trochę inaczej niż zwykle – bez oceny, bez zniecierpliwienia.

– Dobranoc, Kamila.

– Dobranoc, Barbaro – odpowiedziałam, czując, jak coś się zmienia, choć jeszcze nie umiałam tego nazwać.

Zostałam w kuchni sama. Włożyłam resztki do lodówki, zgasiłam świecę i usiadłam. Było już po pierwszej. Cisza była zupełnie inna niż ta z początku wieczoru. Tamta była duszna, jak zamknięte okno w upalny dzień. Ta była lekka. Jak powietrze po burzy.

Pomyślałam o dzieciach, które rano zadzwonią, żeby opowiedzieć, jak przebiegała ich noc u babci. Pomyślałam o Marku – pewnie teraz w szpitalu siedzi z jakimś pacjentem, jak zawsze skupiony, jak zawsze spokojny. I pomyślałam o Barbarze – tej samej, która przez lata wydawała mi się wrogiem, a dziś po prostu była kobietą, która też musiała coś przetrwać.

Nie wiem, co przyniesie ten rok, ale pierwszy raz patrzę z nadzieją i naprawdę chcę się dowiedzieć.

Kamila, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama