„Zakochałam się w sąsiedzie, gdy mój mąż zarabiał na chleb w Danii. Wiem, jak to brzmi – ale nie żałuję”
„Nie było dobrze. Nie mogłam już udawać, że ten dom czeka. Że ja czekam. Że nadal jesteśmy rodziną, choć dzielą nas nie tylko kilometry, ale i milczenie. On był tam, ja byłam tu. A pomiędzy nami – Kamil”.

- Redakcja
Kiedy Maciek wyjechał do pracy do Danii, wszystko miało być tylko na chwilę. Miesiąc, góra dwa – mówił, pakując walizkę. Zostałam sama z córką, domem i ciszą, której nie potrafiłam oswoić. Pamiętam, jak długo nie potrafiłam zasnąć bez jego ramienia obok. Ale czas płynął, a on wciąż odkładał powrót – dla większych pieniędzy, lepszego jutra, dla nas. I właśnie wtedy w moim życiu pojawił się Kamil. Nasz sąsiad. Uśmiechnięty, ciepły, zawsze gotowy pomóc. Wiem, jak to brzmi. Ale nie żałuję.
Samotne wieczory i puste łóżko
Maciek wyjechał w grudniu, tuż po Barbórce. Zostawił mnie z dziewięcioletnią Olką, jeszcze pachnącą dzieciństwem, i obietnicą, że wróci na Wielkanoc. Plan był prosty – zarobić na remont kuchni i odłożyć coś na wakacje. Mówił, że to dla nas. Że przecież nie jedzie z własnej zachcianki. Wierzyłam mu. Kochałam go przecież.
Na początku nie było źle. Przysyłał wiadomości, dzwonił codziennie, czasem nawet dwa razy. Opowiadał o pracy, o chłopakach na budowie, o tym, jak mu brakuje naszych kotletów i porannej kawy w kubku z napisem „Najlepszy tata”. Wysłuchiwałam wszystkiego z uwagą, chociaż serce ściskało mi się coraz bardziej. Czułam, że oddalamy się od siebie. Każdy dzień bez niego był jak cichy krok w nieznane.
Wieczorami siadałam na kanapie i patrzyłam w telewizor, którego nie oglądałam. Olka chodziła spać wcześnie, a ja zostawałam sama – z myślami, z niepokojem, z pustką, która wypełniała łóżko obok mnie. Maciek przedłużał pobyt – najpierw do maja, potem do wakacji. W końcu przestałam pytać, kiedy wróci. Zaczęłam się gubić. W codzienności, w sobie, w samotności. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że coś we mnie pęka. Że szukam ciepła. Że może wystarczy drobny gest, bym pozwoliła sobie na coś, czego się po sobie nie spodziewałam.
Uśmiech zza płotu
Kamila znałam z widzenia od lat. Mieszkał dwie posesje dalej, sam, po rozwodzie, bez dzieci. Nigdy nie rozmawialiśmy dłużej niż „dzień dobry”, „ładna pogoda”, „śniegu nasypało jak diabli”. Typowy sąsiad z tych niezauważalnych – cichy, nie narzucał się, czasem pomachał mi ręką, kiedy wychodził z psem.
Któregoś zimowego poranka, gdy próbowałam odśnieżyć podjazd, podszedł i zaproponował pomoc.
– Daj, wezmę tę łopatę, jeszcze sobie coś naciągniesz – rzucił, zabierając mi ją z rąk.
Zaskoczył mnie. Nie zwykłam przyjmować pomocy, ale wtedy… byłam zmęczona. I fizycznie, i emocjonalnie. Zgodziłam się bez protestu. Od tamtej pory pojawiał się coraz częściej – niby przypadkiem. To pomógł z workami, to naprawił zamek w furtce, to przyniósł ciepły chleb, bo „akurat był w piekarni i pomyślał”. Był delikatny. Nie przekraczał granic. I może właśnie dlatego… zaczęłam czekać na te spotkania.
Nie rozmawialiśmy o sprawach wielkich. On opowiadał o psie, ja o Oli. Czasem żartowaliśmy z sąsiadki, która miała na wszystko oko. Złapałam się na tym, że śmieję się z nim inaczej niż z kimkolwiek ostatnio. Że przy nim nie czuję się jak kobieta czekająca na męża, który zapomniał, że miał wrócić. Czułam, jak coś się we mnie budzi. Coś ciepłego, zakazanego. Zepchniętego w kąt, bo przecież jestem żoną. Ale przecież… też jestem kobietą.
Kawa z czymś więcej
To było w sobotę. Olka pojechała do mojej mamy na noc, a ja po raz pierwszy od miesięcy zostałam sama. Planowałam posprzątać, może poczytać, ale zamiast tego chodziłam po domu jak cień. Cisza była nieznośna. Wtedy usłyszałam dzwonek do furtki.
– Przepraszam, że tak bez zapowiedzi… Mam za dużo ciasta. Zrobiłem szarlotkę. Nie zjesz ze mną kawałka? – zapytał Kamil, stojąc z pudełkiem owiniętym w ścierkę.
Zawahałam się. Wszystko we mnie mówiło: „to głupie, nie wypada”. Ale głupie było też to, że mąż nie odzywał się trzeci dzień z rzędu, a ja nie potrafiłam przestać myśleć o mężczyźnie, który właśnie uśmiechał się do mnie zza furtki.
– Wchodź – powiedziałam w końcu, odsuwając zasuwkę.
Siedzieliśmy w kuchni, jedząc szarlotkę i pijąc kawę. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. W tle grało radio, sączyło się ciepłe światło. Było… normalnie. A ja tak bardzo tęskniłam za normalnością. W pewnym momencie sięgnęłam po kubek i nasze dłonie się zetknęły. Zwykły dotyk. Ale zrobiło mi się gorąco. Odsunęłam rękę, speszona, on też się cofnął, jakby dotknął ognia.
– Przepraszam – szepnęłam.
– Nie masz za co – odpowiedział. – To tylko kawa. I rozmowa.
Ale wiedzieliśmy oboje, że to nie była tylko kawa. I że tamtej nocy pękło coś jeszcze – moja pewność, że mam wszystko pod kontrolą.
Nie powinnam tego robić
Wiedziałam, że powinnam była wtedy przestać. Unikać go, wrócić do porządku – tego, co wypada, co właściwe. Ale nie potrafiłam. Nie chciałam. Kamil był jedyną osobą, przy której nie czułam się pusta. A przecież samotność potrafi rozszarpać od środka, po cichu, dzień po dniu. Zaczęliśmy się spotykać częściej. Czasem z Olką, gdy wyprowadzaliśmy psy. Czasem w ogródku, niby przypadkiem. A czasem, gdy córka już spała, wymienialiśmy wiadomości – krótkie, niewinne. Przynajmniej z pozoru.
Pewnego wieczoru, kiedy nikt nie mógł nas zobaczyć, usiadłam z nim na jego tarasie. Było chłodno, więc przykrył mnie kocem. Zbliżył się, żeby podać herbatę. I wtedy spojrzeliśmy sobie w oczy.
– Nie powinniśmy… – wyszeptałam.
– Wiem – powiedział. – Ale czy wszystko, co dobre, musi być dozwolone?
Pocałował mnie. Delikatnie, nieśmiało. Miał ciepłe usta i pachniał czymś znajomym – cynamonem? Czystym praniem? Nie wiem. Wiem tylko, że przez kilka sekund nie byłam matką, żoną, kobietą do ogarnięcia domu. Byłam po prostu sobą. I byłam chciana.
Wróciłam do domu roztrzęsiona. Całą noc nie spałam. Leżałam w pustym łóżku, z sercem bijącym jak oszalałe. Wiedziałam, że przekroczyłam granicę. I że nie będę już w stanie jej cofnąć.
Już nie potrafię udawać
Maciek zadzwonił po tygodniu ciszy. Jakby nigdy nic. Opowiadał o nowej ekipie, o chłopaku z Lublina, który mieszka z trzema kotami, i o tym, że chyba przedłuży kontrakt jeszcze na dwa miesiące.
– I co u was? – zapytał na końcu, z tym swoim zmęczonym, jakby nieobecnym głosem.
– U nas… wszystko dobrze – skłamałam, chociaż głos mi zadrżał.
Bo nie było dobrze. Nie mogłam już udawać, że ten dom czeka. Że ja czekam. Że nadal jesteśmy rodziną, choć dzielą nas nie tylko kilometry, ale i milczenie. On był tam, ja byłam tu. A pomiędzy nami – Kamil. Nie spotykaliśmy się codziennie. Czasem tylko mijaliśmy się w sklepie albo rzucaliśmy sobie uśmiech spod czapki. Ale każde takie spojrzenie paliło mnie od środka. To już nie była tylko przygoda. Przestałam czuć się winna. Zaczęłam czuć, że żyję.
Maciek powiedział, że wróci w czerwcu. Że wtedy porozmawiamy. Że wszystko się ułoży. A ja zrozumiałam, że nie chcę, żeby się ułożyło. Nie w ten sposób. Tamtego wieczoru wzięłam do ręki zdjęcie z naszego ślubu. Stałam w białej sukni, uśmiechnięta, pełna nadziei. On obok, jeszcze nie był zmęczony. Jeszcze obecny. Spojrzałam na nas i poczułam, że tej dziewczyny już nie ma.
Otworzyłam wiadomość do Kamila.
– Musimy porozmawiać – napisałam. – Już nie chcę chować się w półmroku.
To już nie wróci
Spotkaliśmy się nad rzeką, tam gdzie zwykle chodziliśmy z Olką i psem. Było cicho. Tylko szum liści i nasze oddechy. Kamil przyszedł pierwszy. Czekał na mnie z rękami w kieszeniach, lekko pochylony, jakby wiedział, że to będzie rozmowa inna niż dotychczas.
– Nie chcę już tego robić w ukryciu – powiedziałam, zanim zdążył się odezwać. – Nie chcę być tą kobietą, która wraca do pustego domu i udaje, że wszystko gra. Bo nic nie gra.
– A Maciek?
– To już inny świat. Może kiedyś się kochaliśmy, ale teraz… Nie wiem, kim jesteśmy. Odkładamy wszystko na później. A życie się nie zatrzymuje. I ja też nie chcę.
Patrzył na mnie długo. Bez słów. A potem tylko skinął głową i dotknął mojej dłoni. Tylko tyle. I aż tyle. Maciek wrócił w czerwcu, jak obiecał. Nie zrobił sceny. Był bardziej zdziwiony niż wściekły. Próbował rozmawiać, tłumaczyć, łapać za resztki, które zostały z nas. Ale było już za późno. Kiedy człowiek raz pozwoli sobie na prawdę, nie chce już wracać do udawania.
Dziś mieszkam sama z Olką. Kamil bywa. Czasem śpimy razem, czasem nie. Nie planujemy niczego na siłę. Może to się rozsypie. Może przetrwa. Nie wiem. Ale przynajmniej wiem, że znów czuję. Że jestem obecna w swoim życiu. Możesz mnie oceniać. Ale nie żałuję.
Elżbieta, 38 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Przez remont starego domu postarzałam się o 20 lat. Ten worek bez dna doprowadzi moje małżeństwo do ruiny”
- „Z konta zniknęło mi 30 tysięcy złotych. Nie musiałam węszyć, by wiedzieć, kto na kilometr śmierdzi kłamstwem”
- „Mąż latami ukrywał nieślubnego syna. Przypomniał sobie o dziecku dopiero, gdy ktoś zapukał do naszych drzwi”

