Reklama

Poznałam go w miejscu, gdzie nigdy nie powinnam była się znaleźć: na gali fundacji w muzeum, dokąd trafiłam jako kelnerka z agencji. On chodził jak właściciel sali, a ludzie rozstępowali się przed nim jak przed kotarą. Niedorzeczne, że wystarczył jeden jego uśmiech i moje serce wywróciło się na lewą stronę. Nie miałam sukni z jedwabiu ani nazwiska, które coś znaczyło. Miałam zmęczone dłonie, kredyt za szkołę i zbyt miękkie serce. Potem zauważyłam, jak patrzył na mnie: jak na wygodny mebel. Jeszcze nie wiedziałam, że tę miłość opłacę wstydem, a wstyd przerobi mnie na stal. Że będę o tym milczeć.

Zaczęło się na gali

Zaczęło się od potknięcia. Ktoś szturchnął mnie w talię, kieliszek przechylił się, a na mankiet jego białej koszuli spadła rubinowa kropla. Zamierłam. On odsunął rękaw, jakby strzepywał muszkę.

Proszę przynieść sól – powiedział spokojnie, nie patrząc mi w oczy.

Pobiegłam po wodę i sól, serce tłukło się o mostek. Kiedy wróciłam, stał w półcieniu przy obrazie chłopca z psami. Delikatnie pocierałam tkaninę, a on śledził moje ruchy, jakby to był spektakl tylko dla niego.

– Niech się pani nie denerwuje. To nie suknia od projektanta, tylko koszula do wymiany – rzucił, jakby żartował.

– Przepraszam. To moja wina – wyszeptałam.

Wina nie istnieje, istnieją koszty – uniósł brwi. – Jak ma pani na imię?

Powiedziałam. Pokiwał głową, jakby sprawdzał brzmienie słowa na języku, po czym się przedstawił. Jego nazwisko znałam z gazet.

– Pracuje pani tu często? – spytał.

– Wieczorami. W dzień jestem w drukarni.

– Ambitnie – uśmiechnął się, ale kącik ust został nieruchomy.

Później zaczął prosić o jeszcze jeden kieliszek, o dodatkową serwetkę, o zamknięcie tarasu, bo wieje. Wracał wzrokiem do moich dłoni, jak do narzędzi. A jednak, gdy odchodził, odwrócił się i powiedział:

Jutro o dziewiętnastej w kawiarni vis-à-vis muzeum. Jeśli chce pani odkupić tę koszulę rozmową.

Zgodziłam się, choć nie miałam nic, co można by sprzedać. Poza sobą.

Spotkanie w cztery oczy

Przyszłam za wcześnie. Kawiarnia pachniała migdałami. Usiadłam przy oknie, poprawiłam kołnierz i obiecałam sobie, że nie będę mówić o pieniądzach. Gdy wszedł, wiedziałam, że świat się zwęzi do jego kroków.

– Przyszła pani – stwierdził, jakby sprawdzał obecność.

– Obiecałam – odpowiedziałam.

Rozmawialiśmy o filmach i o papierze. Opowiadałam o matrycach i o słowach, które psują się jak jagody w słoiku. On mówił o podróżach, o koniach, o tym, że „czas to jedyna waluta, której nie powinno się rozmieniać na drobne”. Kiedy kelner przyniósł rachunek, sięgnęłam po portfel.

– Proszę schować – uśmiechnął się. – Ten rachunek już został zapłacony wczoraj.

– Nie rozumiem.

– Pani wino – powiedział, jakby to było najzabawniejsze na świecie.

Wyszliśmy. Przed wejściem klęknął nagle, by poprawić sznurówkę.

– Proszę, niech pani przytrzyma – podał mi końcówkę. – Tylko nie za mocno.

Trzymałam, a przez sekundę miałam w palcach jego ciężar. Potem wstał, strzepnął pył z kolan.

Dobrze ci idzie ta rola – mruknął.

– Jaka rola?

– Asystentki – wzruszył ramionami. – Niech pani nie bierze tego do siebie. Po prostu mam trudny tydzień.

Chciałam powiedzieć, że jestem człowiekiem, nie przypadkiem. Zamiast tego zapytałam:

– Spotkamy się jeszcze?

– Zobaczymy. Proszę mi wysłać wiadomość.

Wieczorem napisałam głupie „dziękuję”. Odpisał: „Proszę nie dziękować. To było miłe”. Słowo „miłe” brzmiało jak koc rzucany na zimną kanapę. A ja i tak marzłam.

Lekcja wstydu

Zabrał mnie na kolację do restauracji, w której noże błyszczały jak nowa moneta. Miałam prostą sukienkę i pożyczone szpilki. Na wejściu przywitał go menedżer, jakby witał inwestora.

Dla nas stolik przy oknie – rzucił.

– Nie musiałeś – szepnęłam.

– Musiałem – odpowiedział lekko. – Lubię patrzeć na świat z góry.

Kelner postawił przed nami ostrygi. Nie wiedziałam, jak je jeść. Udawałam, że wiem. On patrzył.

– Nie każdy musi umieć wszystko – powiedział niby delikatnie. – Nie przepraszaj za swoje pochodzenie.

– Nie przepraszam – odparłam.

– To dobrze – uśmiechnął się, a potem dodał cicho: – Choć czasem warto wiedzieć, gdzie jest się w szeregu.

Słowa weszły we mnie jak zimna woda. Zgubiłam rytm kolacji. Gdy poszłam do łazienki, usłyszałam przy barze jego znajomych.

– To ta kelnerka? – zapytał ktoś.

– Sympatyczna – odpowiedział on. – I ma zwinne ręce. Ale wiesz… nie każdemu trzeba wiązać sznurowadła.

Śmiech. Oparłam się o chłodną ścianę. Nie płakałam. Wróciłam do stolika.

– Wszystko w porządku? – zapytał.

– Tak – uśmiechnęłam się, aż zabolały mnie policzki. – Chciałeś jeszcze deser?

– Nie, odprowadzę cię.

Na ulicy zatrzymał taksówkę.

– Nie musisz – powiedziałam.

– Nie muszę – potwierdził i schował ręce w kieszenie. – Ale tak będzie szybciej.

Wsiadłam. W lusterku widziałam, jak odwraca się do przyjaciół. Ktoś go poklepał po ramieniu. Kierowca spytał, czy dobrze się czuję.

– Dobrze – skłamałam. – Proszę jechać wolniej.

Próbowałam nie myśleć

Żeby nie myśleć, wzięłam dodatkowe zlecenie: nocny druk plakatów i poranny catering na prywatny pokaz w kamienicy. Kiedy weszłam do mieszkania, pachniało świeżą farbą i starym drewnem. Na stole leżały srebrne sztućce owinięte w bibułkę. Miałam je wypolerować. Gospodyni, szczupła kobieta w koszuli, wskazała na okna.

Proszę też otworzyć, bo zapach zostaje – powiedziała.

Polerowałam i oddychałam. W południe drzwi skrzypnęły. Wszedł on. Zatrzymał się, jakby zobaczył lustro w najmniej spodziewanym miejscu.

– Ty tutaj? – zapytał.

– Pracuję – odparłam.

– Wiem – uśmiechnął się krótko. – To mieszkanie mojej ciotki. Organizujemy małe spotkanie.

– Gratuluję – powiedziałam, nie wiedząc czego.

Zbliżył się do stołu, wziął łyżeczkę, obejrzał ją pod światło.

– Dobrze ci to idzie – przechylił głowę. – Masz talent do spraw, które służą innym.

– Wszyscy sobie nawzajem służymy – odpowiedziałam.

– Nie – uśmiechnął się łagodnie, jak nauczyciel tłumaczący dziecku pory roku. – Nie wszyscy.

Wtedy przyszła jego ciotka. Była ciepła i rzeczowa, zaprosiła mnie do kuchni.

– Niech pani zje – powiedziała. – Człowiek głodny zawsze się gorzej myśli.

W kuchni zapytała półgłosem:

To dobry chłopak, ale wychowano go w klatce.

– Ale umie sobie radzić – wymamrotałam.

– Radzi sobie, bo nie ma innego wyjścia – spojrzała na mnie uważnie.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Wieczorem, kiedy goście przyszli, obserwowałam go z końca korytarza. Był jak latarnia – przyciągał spojrzenia. A ja nagle zrozumiałam, że stoję po drugiej stronie światła i widzę, gdzie są rysy na szkle.

Maski w końcu opadły

Ostatni akt zdarzył się na balu charytatywnym. Szefowa poprosiła, żebym zastąpiła koleżankę przy szatni. Goście wchodzili w maskach, śmiali się, a ja odkładałam ich płaszcze. O północy zobaczyłam go z inną kobietą. W masce pawia, w sukni, która szeleściła jak banknoty.

– Kto to? – zapytałam kolegę z obsługi.

– Narzeczona, chyba świeża sprawa – odpowiedział. – Prasa ma pisać jutro.

Podszedł do mnie, dopiero gdy wychodzili.

– Dziękuję za opiekę nad płaszczem – powiedział sucho.

– Proszę bardzo.

– I za tamte rozmowy – pochylił się, jakby chciał coś dodać. – Były… wygodne.

Wygodnych rzeczy się nie pamięta – odparłam.

Jego towarzyszka poprosiła, żebym zawiązała jej pasek przy pelerynie. Nachyliłam się. Palce drżały mi mniej, niż się spodziewałam.

– Jesteś skarbem – powiedziała ciepło. – Zgubiłabym się w tych wszystkich wstążkach.

– To prawda – dodał on i rzucił mi krótkie spojrzenie. – Nie każdy potrafi dobrze wiązać.

Nie każdy potrafi chodzić w butach, które ma – odpowiedziałam, podając im okrycia.

Kiedy drzwi się zamknęły, usiadłam na krześle z numerkami. Czułam, jak schodzi ze mnie powietrze. Po balu sprzątałam salę. Znalazłam pod stołem rozsypane koraliki z maski. Były błyszczące i zimne. Schowałam jeden do kieszeni. Nad ranem zadzwoniłam do drukarni i poprosiłam o zmianę. Zgodziłam się na stałą nocną zmianę i kurs introligatorski.

Zamknęłam drzwi na dobre

Nie napisałam do niego więcej. Świat nie zawalił się od tego. Zaczęłam wracać z pracy pieszo, żeby mieć czas na uporządkowanie myśli. Noc była łaskawa. Z okien pachniały kuchnie, a ja liczyłam kroki jak wersy. Wiosną, kilka miesięcy później, przyszło zaproszenie na wernisaż młodych grafików, którym drukarnia pomagała. Przyszedł i on. Stał pod plakatem mojej koleżanki, trzymał kieliszek i rozglądał się, jakby czegoś mu brakowało. Zauważył mnie. Uśmiechnął się, ruszył w moją stronę.

– Dawno cię nie widziałem – zaczął, stając zbyt blisko.

– Byłam zajęta – odparłam.

– Chciałbym przeprosić – wbił wzrok w podłogę. – Powiedziałem wtedy kilka niepotrzebnych zdań.

– Powiedziałeś to, co było w tobie – stwierdziłam. – Tyle wystarczy.

– A gdybym poprosił o jeszcze jedną rozmowę? – spytał.

– Nie trzeba – uśmiechnęłam się lekko. – Koszty zostały rozliczone.

Patrzył chwilę, po czym skinął głową. Odszedł bez pożegnania, tak jak wtedy, na początku. Wyszłam na zewnątrz. Deszcz dopiero zaczynał kropić, a ja włożyłam rękę do kieszeni i ścisnęłam ten jeden koralik. Był ciepły. Pomyślałam, że są buty, których nie warto wiązać, i drogi, które trzeba przejść boso, żeby zrozumieć własny ciężar. Potem zamknęłam za sobą drzwi drukarni, a ich kliknięcie brzmiało jak nowe zdanie.

Nina, 29 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama