Reklama

Siedziałam na zimnej podłodze w łazience, patrząc tępo na ekran telefonu, gdzie jeszcze godzinę temu wyświetlały się jego wiadomości. Teraz było już tylko pusto. Zniknął. Bez słowa. Zablokował mnie wszędzie. Jeszcze dwa tygodnie wcześniej śniłam o wspólnym życiu z nim, planowałam, co mu ugotuję, jak urządzimy mieszkanie. A on? On potrzebował tylko mojego konta. I mojej naiwności. Zakochałam się w facecie z apki, który przez kilka miesięcy grał rolę idealnego partnera. Straciłam nie tylko pieniądze. Straciłam coś znacznie cenniejszego – wiarę w siebie i ludzi.

Zaczęło się od jednej wiadomości

Zobaczyłam go pierwszy raz na Tinderze. Zdjęcie jak z katalogu: przystojny, lekko zarośnięty, oczy jakby mówiły: „możesz mi zaufać”. Nie wyglądał jak typowy lowelas. Napisał pierwszy – to mnie ujęło. Żadnych prymitywnych tekstów, żadnych aluzji. Tylko jedno zdanie:

– Hej, wydajesz się bardzo ciepłą osobą. Chętnie bym cię poznał.

Uśmiechnęłam się wtedy. Miał coś w sobie. Odpisałam. Rozmowa potoczyła się gładko, lekko, jakbyśmy znali się od dawna. Miał 35 lat, mieszkał za granicą, w Szwajcarii, pracował jako konsultant finansowy. Tak przynajmniej twierdził.

– Jestem w Genewie, ale często bywam w Polsce – napisał. – Moja mama pochodzi z Krakowa.

Brzmiało wiarygodnie. Mówił też świetnie po polsku, choć z lekkim akcentem. Twierdził, że ojciec był Niemcem. Nie wiem, kiedy zaczęłam z nim pisać codziennie. Rano, przed pracą, wieczorem, przed snem. Opowiadał mi o sobie, a ja chłonęłam każde słowo.

– Masz w sobie coś wyjątkowego – napisał raz. – Chyba zaczynam się zakochiwać.

To zdanie przeczytałam kilka razy. Żaden facet wcześniej tak do mnie nie mówił. Czułam się ważna. Piękna. Potrzebna. On wiedział, co mówić, jak pisać, żeby mnie rozbroić. Wtedy nie podejrzewałam, że wszystko to było starannie zaplanowane. Że byłam tylko jedną z wielu. I że moje życie właśnie zaczynało się walić.

Wpadłam po uszy

Zanim się zorientowałam, znałam jego codzienną rutynę. Rano kawa w biurze, potem wideokonferencje z klientami, po południu siłownia albo spacer nad jeziorem. Przysyłał zdjęcia – z pracy, z siłowni, czasem selfie w okularach przeciwsłonecznych. Twierdził, że nie lubi pozować, ale dla mnie zrobi wyjątek. Coraz częściej dzwonił, jego głos koił mnie po trudnych dniach. Gadał z lekkością, mówił komplementy, pytał, jak się czuję. Nie było dnia, żeby nie napisał. Czułam, jakbyśmy byli razem.

– Nie sądziłem, że można kogoś tak pokochać bez dotyku – powiedział któregoś wieczoru. – Ale ty... ty jesteś inna.

Uwierzyłam. Serio, uwierzyłam. Przestałam patrzeć na innych facetów. Kasowałam inne rozmowy na Tinderze, jakby były nieprzyzwoite. Kiedy koleżanka z pracy zapytała, czemu się tak uśmiecham do telefonu, tylko machnęłam ręką.

– A, to taki znajomy – odparłam, z rumieńcem na twarzy.

Zaczęłam marzyć. O wspólnym życiu. O tym, że w końcu ktoś mnie pokochał bezinteresownie. On też snuł plany: że przyjedzie, że zabierze mnie do Zurychu, że może nawet rzuci pracę i otworzymy coś razem. Mówił:

– Z tobą wszystko byłoby prostsze.

I ja mu wierzyłam. Nawet, gdy czasem znikał na kilka godzin, tłumacząc się spotkaniami z klientami. Nawet gdy raz nie odezwał się całą noc.

– Miałem awarię internetu, kochanie. Przepraszam – napisał rano.

Każde słowo chłonęłam jak powietrze. Nie wiedziałam, że właśnie buduję pałac z kart. I że on tylko czeka, aż sama go zburzę.

Zaczęły się prośby o pomoc

Pierwsza „prośba” przyszła po dwóch miesiącach. Pamiętam dokładnie – był poniedziałek, siedziałam z herbatą na kanapie, kiedy napisał:

– Kochanie, mam dziś fatalny dzień… Wszystko się sypie.

Zaniepokoiłam się. Zadzwoniłam od razu, ale nie odebrał. Po chwili przyszedł SMS:

– Nie mogę teraz gadać, jestem u klienta. Ale potrzebuję twojej pomocy.

Zrobiło mi się gorąco. Co się stało? Czy coś mu grozi? Odpisałam, że zrobię wszystko, co trzeba. Odpowiedź przyszła po piętnastu minutach:

– Muszę zapłacić podatek za przelew międzykrajowy. Tylko 4800 zł. Miałem to na koncie, ale bank zablokował mi środki przez błąd techniczny. Jutro wszystko wróci na miejsce. Mogę ci oddać od razu. Błagam, nie pozwól, żebym to stracił.

Wiedziałam, że to dużo pieniędzy. Ale przypomniałam sobie, jak opowiadał o tej inwestycji – że to dla nas. Że z tych pieniędzy zainwestujemy w dom nad jeziorem. Że to ostatni krok przed przeprowadzką do Polski. Przelałam mu pieniądze jeszcze tego samego wieczoru. Nie prosił mnie więcej, przynajmniej przez jakiś czas. Dziękował tak czule, jak nikt nigdy wcześniej. Wysłał mi nagranie, na którym mówił, że jestem jego aniołem. Że wie, że się mną zaopiekuje, że nigdy nie pozwoli mi cierpieć.

A potem, po tygodniu, znowu coś „wyskoczyło”. I znowu zapytał, czy pomogę.

– Tylko tym razem trochę więcej, kochanie. Ale to już ostatni raz, obiecuję…

Nie chciałam wierzyć w to, co widzę

Wszystko zaczęło się sypać po czwartym przelewie. Przestał dzwonić codziennie, przestał wysyłać zdjęcia. Tłumaczył się problemami w pracy, sprawami prawnymi, celnikiem, jakimś pozwoleniem. Coraz trudniej było się z nim skontaktować. Zamiast „dzień dobry, kochanie”, dostawałam suche wiadomości w stylu:

– Dziś mam ciężki dzień. Odezwę się wieczorem.

Ale nie odzywał się. Zaczęłam czuć niepokój. Wysłałam mu wiadomość: „Czy wszystko dobrze? Martwię się”. Nie odpisał. Przez dwa dni. Na trzeci dzień napisał krótko:

– Przepraszam. Jestem w szpitalu. Sprawa z sercem.

Zrobiło mi się słabo. Zapytałam, w którym szpitalu. Chciałam zadzwonić, przylecieć. Odpisał, że jest w prywatnej klinice, że nie wpuszczają nikogo z zewnątrz. I że nie chce mnie martwić. Ale że potrzebuje kolejnej pomocy – tym razem na leki i transport medyczny.

– Zwrócę wszystko. Wiesz, że oddam. Przecież obiecałem.

Byłam rozdarta. Część mnie czuła, że coś jest nie tak. Ale druga – ta zakochana – kazała mi działać. Przelałam ostatnie oszczędności. Po tej transakcji zostało mi 214 zł na koncie. Cisza trwała tydzień. W końcu nie wytrzymałam i wpisałam jego imię w Google. To, co zobaczyłam, zmroziło mi krew w żyłach. Forum dla oszukanych kobiet. Zdjęcie – jego zdjęcie. I opis schematu działania. Dokładnie tego, co robił ze mną.

Nie chciałam wierzyć. Przez godzinę wpatrywałam się w ekran, licząc, że to przypadek. Ale wiedziałam. Już wiedziałam.

Zostałam sama z długami

Zgłosiłam wszystko na policję. Pokazałam rozmowy, przelewy, nagrania, zdjęcia. Funkcjonariusz, młody chłopak z niepewnym uśmiechem, spojrzał na mnie z politowaniem, choć starał się to ukryć.

– Niestety, tego typu sprawy zdarzają się coraz częściej. Ci ludzie są świetnie wyszkoleni, wiedzą, jak manipulować emocjami. I zazwyczaj działają spoza granic kraju… – tłumaczył.

Nie obiecał niczego. Miałam wrażenie, że po wyjściu z komisariatu nikt już nawet nie otworzy tej teczki. Czułam się głupio. Naiwnie. I cholernie samotnie. Nie mówiłam nikomu. Ani rodzicom, ani przyjaciółkom. Wstyd był zbyt wielki. Płakałam nocami, a za dnia uśmiechałam się, jakby nic się nie stało. A jednak wszystko się stało.

Miałam na sobie kredyt gotówkowy, wyczyszczoną kartę kredytową i trzy debety. W sumie – nieco ponad 100 tysięcy złotych. Kiedy bank odmówił mi kolejnej pożyczki, zrozumiałam, że to koniec. Musiałam się przyznać przed sobą, że nie tylko straciłam pieniądze – straciłam resztki godności.

Najbardziej bolało nie to, że mnie okradł. Bolało to, że przez chwilę czułam się kochana. Że ktoś pisał do mnie: „Jesteś moim całym światem”, a ja naprawdę w to wierzyłam. Że przestałam ufać sobie. Swojej intuicji. I że nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze zaufam komuś na tyle, żeby się zakochać. Czasem jeszcze łapię się na tym, że patrzę na telefon, jakby miał się znów odezwać. Ale nie. Zniknął. Jakby nigdy nie istniał.

Cena zbyt wielkiego serca

Spłacam te długi do dziś. Co miesiąc kilkaset złotych z wypłaty znika jeszcze zanim zdążę pomyśleć, co kupić na obiad. Czasem brakuje mi na głupoty – kosmetyki, kino, kawa z koleżanką. Ale przyzwyczaiłam się. Do samotności też. Od dwóch lat nie byłam na żadnej randce. Odinstalowałam wszystkie aplikacje. Tinder, Bumble, Hinge – zniknęły z mojego telefonu razem z nim.

Czasami ktoś mnie zapyta: „A dlaczego ty jesteś sama, przecież jesteś taka fajna dziewczyna?”. I mam ochotę odpowiedzieć: „Bo kiedyś dałam komuś wszystko, a on zabrał mi nawet to, czego nie miałam”. Ale milczę. Bo wstyd jeszcze nie wyblakł. Jeszcze czasem łapię się na tym, że obwiniam siebie bardziej niż jego.

Wiem, że nie jestem pierwszą, ani ostatnią, którą oszukano w ten sposób. Ale to nie daje mi pocieszenia. To nie zmniejsza długu. Nie odbudowuje poczucia własnej wartości. Nie ucisza tego głosu, który wciąż powtarza: „Jak mogłaś być tak głupia?”. Ale uczę się. Dziś, zanim komuś zaufam, trzy razy się zastanowię. Może to dobrze. Może właśnie tak człowiek dojrzewa – nie przez szczęście, tylko przez rozczarowanie.

Nie chcę litości. Chcę tylko, żeby ktoś przeczytał tę historię i pomyślał: „Nie dam się nabrać”. Bo czasem jedno „kocham” może kosztować więcej niż całe życie. Mnie kosztowało 100 tysięcy złotych. I coś więcej – godność.

Izabela, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama