Reklama

Nie wiem, jak to się stało. A może właśnie wiem – po prostu któregoś dnia on wsiadł do autobusu, którym wracałam z pracy. I od tamtej pory wszystko się zmieniło. Pamiętam go doskonale. Ciemna kurtka, zwyczajne jeansy, jasne słuchawki, książka w ręku. Zawsze ten sam fotel przy oknie. Siedział spokojnie, zamyślony. A ja... ja siadałam kawałek dalej i ukradkiem na niego zerkałam. Nigdy nie spojrzał w moją stronę. Ani razu.

Zaczęło się w ten sposób. A potem specjalnie wychodziłam z pracy wcześniej, żeby złapać ten konkretny autobus. Chociaż tak naprawdę powinnam jechać inną linią. Tą, która była bliżej, szybciej, wygodniej. Ale nie... Ja wybierałam jego trasę. Tylko po to, żeby przez dwadzieścia minut móc na niego patrzeć.

Czy to było głupie? Dziecinne? Zwariowane? Być może. Ale wtedy mnie to nie obchodziło. Byłam po bolesnym rozstaniu, samotna i zmęczona życiem. W pracy ciągły kocioł, terminy wciąż goniły, a szefowa wiecznie okazywała niezadowolenie. Moja najlepsza przyjaciółka wyjechała za granicę i kontakt się z nią urwał, a matka właśnie przeżywała drugą młodość. Układała sobie życie na wsi z facetem poznanym podczas wakacji nad morzem.

Nic więc dziwnego w tym, że czułam się naprawdę przygnębiona i samotna. Owszem, miałam rodzeństwo, znajomych, koleżanki z pracy. Ale każdy żył swoim własnym życiem i własnymi sprawami. Ja nagle zostałam ze wszystkim sama. Zresztą, nie chciałam zawracać ludziom głowy swoimi problemami. Bo niby po co? I tak by mnie nie zrozumieli.

On stał się więc dla mnie niczym przysłowiowe światełko w tunelu. Zupełnie nieświadomy, że je dla mnie zapala, a jednak obecny i wskazujący mi drogę. I, w pewnym sensie, pozwalający mi całkowicie nie zwariować w tym wszystkim.

Pół roku bez jednego słowa

Z czasem nauczyłam się jego rytmu dnia. Wiedziałam, o której dokładnie godzinie wsiada, gdzie wysiada. Miałam nawet swoje ulubione miejsce w autobusie – takie, z którego mogłam na niego dyskretnie zerkać, nie budząc przy tym podejrzeń. Tak mi się przynajmniej wydawało.

– Matko, Paulina, ty naprawdę jesteś stuknięta – śmiała się kumpela z pracy, Magda, gdy jej się przyznałam.

– Wiem. Ale to takie bezpieczne. Wiesz, że nic się nie wydarzy, a jednak coś czujesz. I to jest naprawdę fajne – wzruszyłam ramionami.

Naprawdę coś czułam. Może nie miłość. No jasne, że nie. W końcu w ogóle go nie znałam. Ale coś w rodzaju cichej fascynacji. Tego się przecież nie da kontrolować. Nie znałam jego imienia, nigdy z nim nie rozmawiałam o życiu czy nawet drobiazgach. Ba, nigdy nie słyszałam jego głosu. A mimo to był ważną częścią mojego dnia. I był codziennie, oprócz niedziel, które obydwoje mieliśmy wolne.

Nagle przestał się pojawiać. Dla mnie to był prawdziwy szok. Jak to? Co się z nim stało? Przecież zawsze był na swoim miejscu. Gdy tylko wsiadałam do autobusu, już widziałam go siedzącego na „jego” fotelu. A teraz? Teraz dokładnie to samo miejsce zajmowała starsza pani z koczkiem na głowie i z dużą siatką w kratkę ustawioną na kolanach.

Bez niego czułam pustkę

Jak to się stało? Pewnego poniedziałku wsiadłam do autobusu jak zwykle. Poniedziałki były najlepsze. Dlaczego? Bo były tuż po niedzieli. A niedziele, jak już wcześniej wspominałam, obydwoje mieliśmy wolne. Nie było więc autobusu i mojego codziennego rytuału. Miałam nadzieję, że go zobaczę. Ale go nie było.

„Może się spóźnił” – pomyślałam. „Tak, spóźnienia się zdarzają. I co z tego, że dotychczas jeszcze nigdy mu się nie zdarzyły? Że funkcjonował niczym szwajcarski zegarek? W końcu zawsze jest ten pierwszy raz, prawda? A może jest chory? Przeziębiony? Albo złamał nogę?” – myśli cały czas kotłowały mi się w głowie i byłam w stanie układać gotowe scenariusze tłumaczące jego nieobecność w autobusie.

Przyszedł wtorek. Potem środa i czwartek. I znów nic. Co jest? Zaczęłam się martwić. O człowieka, którego nie znałam. I czułam się z tym absurdalnie. W końcu to był tylko ktoś z autobusu, prawda? Zwyczajny nieznajomy, z którym mogło się stać wszystko. Mógł zmienić pracę, kupić samochód, zacząć dojeżdżać z kumplem, wybrać inną linię, przeprowadzić się.

To normalne, że w pewnej chwili zwyczajnie mogło go nie być na jego stałym miejscu. Tylko, że przez te wszystkie tygodnie był moim codziennym rytuałem. Kiedy przestał się pojawiać, poczułam się tak, jakby ktoś zabrał mi coś ważnego. Głupie? Pewnie tak. Ale prawdziwe. I nic nie mogłam poradzić na to, że tak właśnie czułam. To było zupełnie niezależne ode mnie.

Może się przeprowadził – mruknęła Magda. – Wiesz, w końcu ludzie zmieniają mieszkania, miasta, a nawet kraje – czy mi się tylko wydawało, czy w oczach koleżanki zobaczyłam lekkie rozbawienie tym moim gorączkowaniem się?

– Albo zmienił pracę – próbowałam się pocieszyć.

Ale czułam, że to nie to. Po prostu coś się skończyło i już nigdy nie będzie tak, jak było. Litości, sama nie wierzyłam w to, co myślę i mówię. Czułam się, jakbym zakończyła jakiś ważny etap w życiu.

I wtedy los zadrwił ze mnie po raz kolejny.

Zobaczyłam go zupełnie gdzie indziej

Minęły dwa miesiące. Prawie o nim zapomniałam. A przynajmniej tak sobie wmawiałam. W pracy dostałam nowy projekt, szefowa obiecała pokaźną premię. Zajęłam się jego realizacją. Razem z Magdą planowałyśmy w nagrodę krótki urlop i wspólny wypad nad jezioro. No wiecie, taki typowo babski. Ze spacerami, pływaniem w basenie, chodzeniem na zabiegi upiększające i masaże, piciem wina na tarasie.

Ale po drodze do wymarzonego wypoczynku czekało na mnie jeszcze jedno zadanie do odhaczenia. Jakie? To był ślub mojej dawnej koleżanki z uczelni – Karoliny. Nie widziałyśmy się od lat, ale zaprosiła mnie, bo podobno „koniecznie muszę poznać jej męża, bratnią duszę”. Wymieniłyśmy kilka wiadomości, potem zapomniałam o sprawie.

Poszłam na wesele bardziej z ciekawości niż z potrzeby. Owszem, z Karolą kiedyś świetnie się dogadywałyśmy. Dzieliłyśmy się notatkami, pomagałyśmy na kolokwiach, robiłyśmy sobie wieczory z pizzą i zakuwaniem, wychodziłyśmy na imprezy. Ale to było dawno temu.

W końcu pojechałam na jej wesele. Kupiłam ładną sukienkę, poszłam do fryzjera, zrobiłam fajny makijaż, na który na co dzień zwyczajnie nie mam czasu. Jako typowy śpioch, rano wiecznie jestem spóźniona.

Tam nagle go zobaczyłam. Stał obok Karoliny, tuż przy barze, gdzie podawano kolorowe drinki. Z tym samym spokojnym wyrazem twarzy. Z wrażenia prawie upuściłam kieliszek.

To jest mój szwagier, Filip – uśmiechnęła się Karolina, podchodząc do mnie. – Paulina, pamiętasz mnie jeszcze? – koleżanka mrugnęła do mnie okiem, a ja poczułam, że kolana mi miękną, pot płynie strużką po plecach, a na policzkach pojawiają się rumieńce.

Oczywiście taka reakcja nie nastąpiła na widok dawnej kumpeli w sukni ślubnej. Ale na widok jego – mojego „znajomego” z autobusu.

– Jasne, cześć – udało mi się w końcu wydusić, nie spuszczając z niego wzroku.

On popatrzył na mnie i się uśmiechnął. Pierwszy raz. I pierwszy raz usłyszałam jego głos.

Czy my się znamy? – zapytał nieśmiało, ale z jakąś dziwną nutką zainteresowania.

Czyżby coś zauważył? Czy się znaliśmy? Nie. Ale ja znałam go z autobusu. I wtedy wszystko wróciło.

Poprosił mnie do tańca

W pewnej chwili Filip zapytał, czy chcę zatańczyć. Serce podeszło mi do gardła. Oczywiście się zgodziłam.

– Coś cię rozbawiło? – zapytał, gdy w tańcu nie mogłam powstrzymać uśmiechu.

Nie chciałam powiedzieć mu prawdy. Przynajmniej nie od razu. Bo jak się przyznać komuś obcemu, że przez pół roku jeździło się za nim autobusem, tylko po to, żeby na niego popatrzeć? Przecież od razu uznałby mnie za desperatkę. Albo jeszcze gorzej – za totalną wariatkę, która wymaga leczenia w odpowiedniej klinice.

Ale los znowu mnie zaskoczył.

– Wiesz, że jesteś mi bardzo znajoma? – zapytał nagle. – Widywałem cię w autobusie 132, kilka miesięcy temu. Zawsze siedziałaś dwa rzędy za mną, po lewej.

Zamarłam. On... mnie zauważył?

Pamiętam twoją czerwoną czapkę. I to, że czytałaś „Małe życie”. Pomyślałem wtedy: kto jeszcze czyta tak trudne książki w autobusie?

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Stałam jak wmurowana.

– Tak. Jeździłam tą linią... – zaczęłam.

– A potem nagle przestałaś – dokończył. – I trochę mi tego brakowało.

Spojrzałam na niego zdziwiona.

– Naprawdę?

– Serio. Myślałem nawet, żeby się odezwać. Ale bałem się, że uznasz mnie za jakiegoś dziwaka.

Zaśmialiśmy się oboje. Los z nas drwił, ale w tej chwili czułam, że to nie przypadek.

Przeznaczenie albo piękny przypadek

Minęły dwa lata od tamtego pamiętnego wesela. Dziś codziennie rano pijemy razem kawę i jeździmy do pracy... rowerami. Ale czasami, gdy pada albo jest zimno – wsiadamy do autobusu. Tego samego. I siadamy na swoich dawnych miejscach. Wtedy patrzymy z uśmiechem. Niczym dwoje nieznajomych z autobusu, którzy wpadli sobie przypadkiem w oko.

Czy to był przypadek? A może przeznaczenie? Chyba już znam odpowiedź na to pytanie.

Paulina, 30 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama