Reklama

Nigdy nie uważałem się za osobę szczególnie roztrzepaną. Sprawdzałem swoje finanse regularnie, miałem hasła zapisane w menedżerze, a telefon zabezpieczony odciskiem palca. Może właśnie dlatego ten poranek tak mocno mną wstrząsnął. Otworzyłem aplikację bankową jak co dzień, żeby sprawdzić stan konta, a tam… coś się nie zgadzało. Właściwie nic się nie zgadzało. Kwota, która jeszcze wczoraj wynosiła ponad 50 tysięcy złotych, była niemal równa zeru. Chwilę później zobaczyłem przelew. Ogromny. Do osoby, której nazwisko zupełnie nic mi nie mówiło. I wtedy zaczęło się piekło.

Szok o poranku

Zwykle budziłem się kilka minut przed budzikiem, ale tego dnia coś było inaczej. Obudził mnie dziwny niepokój. Nie miałem żadnego złego snu, nikt nie dzwonił, a jednak w głowie miałem jakąś natrętną myśl, która nie dawała mi spokoju. Sięgnąłem po telefon. Godzina 6:48. Zerknąłem jeszcze przez chwilę na sufit, po czym odblokowałem ekran i odruchowo wszedłem do aplikacji bankowej.

Zanim jeszcze zdążyłem przejrzeć historię operacji, zauważyłem, że coś się nie zgadza. Kwota na głównym koncie wyglądała inaczej. Zdecydowanie inaczej. Zrobiło mi się gorąco. Poczułem, jak serce zaczyna mi bić szybciej. Pomyślałem, że może aplikacja się nie zaktualizowała. Przeciągnąłem palcem w dół. Liczby się nie zmieniły.

Otworzyłem historię operacji. I wtedy to zobaczyłem. Przelew na pięćdziesiąt tysięcy złotych. Wysłany wczoraj wieczorem, dokładnie o 21:13. Odbiorca: Radosław K. Nigdy nie znałem żadnego Radosława. Nigdy też nie robiłem przelewu na taką kwotę. Usiadłem na brzegu łóżka, czując, jak ziemia usuwa mi się spod nóg.

– Co do cholery... – szepnąłem do siebie, jakby wypowiedzenie tego na głos miało coś zmienić.

Wstałem, nie czując zimna panującego w mieszkaniu. Ręce mi się trzęsły. W głowie miałem tylko jedno: jak to się stało? Jak ktoś mógł dostać się do mojego konta? I dlaczego właśnie teraz, kiedy tak bardzo potrzebowałem tych pieniędzy?

Znikające oszczędności

Stałem w kuchni z kubkiem kawy w ręku, ale jej nawet nie spróbowałem. Cały czas gapiłem się w ekran telefonu, próbując zrozumieć, co się właściwie wydarzyło. Miałem oszczędności na samochód. Odkładałem przez prawie trzy lata. Każdą premię, każdą nadgodzinę, każde drobne. A teraz... pięćdziesiąt tysięcy wyparowało w jednej chwili.

Najgorsze było to, że przelew wyglądał… normalnie. Jakbym to ja go zlecił. W historii operacji nie było niczego podejrzanego – logowanie z mojego urządzenia, godzina zgodna z moimi wcześniejszymi aktywnościami. Tylko ten odbiorca – nieznajomy.

– Nie zrobiłem tego – mówiłem do siebie cicho, jakbym musiał to sobie powtarzać, żeby nie zwariować.

Włączyłem komputer. Otworzyłem stronę banku w przeglądarce, żeby sprawdzić jeszcze raz. To samo. W zakładce „zapisani odbiorcy” nie było Radosława K. Przelew był zrobiony ręcznie. Ktoś znał dane mojego konta. Ale jak? Hasło miałem mocne. Logowanie dwuetapowe. Nic nie wskazywało na włamanie.

Wtedy mnie tknęło – może ktoś, komu ufałem, znał moje dane. Byłem kiedyś zbyt beztroski? Może kiedyś zalogowałem się u kogoś na laptopie? U dziewczyny, u znajomych? Albo… czy to możliwe, że ktoś miał dostęp do mojego telefonu? Wziąłem kilka głębokich wdechów. Musiałem działać. Pierwszy krok: kontakt z bankiem. Drugi: policja. I trzeci: zrozumieć, kto do diabła to zrobił. Bo im dłużej o tym myślałem, tym mniej wierzyłem, że to przypadek.

Stałem się detektywem

Zadzwoniłem na infolinię banku jeszcze tego samego poranka. Po kilku minutach rozmowy z konsultantem, który pytał mnie o standardowe rzeczy – numer klienta, ostatnie transakcje, dane osobowe – usłyszałem coś, co jeszcze bardziej mnie zaniepokoiło.

– Panie Janie, z naszej strony wszystko wygląda poprawnie. Nie widzimy nieautoryzowanego dostępu. Przelew został zlecony z pana telefonu, zatwierdzony kodem SMS, jak zawsze.

– Ale ja niczego nie zatwierdzałem – odpowiedziałem, czując narastającą frustrację.

– Rozumiem pana zdenerwowanie. Zgłoszę sprawę do działu bezpieczeństwa. Proszę też rozważyć złożenie zawiadomienia na policji. Dla własnego bezpieczeństwa sugeruję zmianę haseł i odłączenie aplikacji bankowej od telefonu.

Zgłosiłem sprawę od razu po rozmowie z bankiem. Na komisariacie czekano na mnie z papierami. Sprawa została potraktowana poważnie – kwota była zbyt duża, żeby ją zignorować. Spisano moje zeznania, a policjant, który mnie przyjął, wyglądał na naprawdę zainteresowanego.

– Czasem to robota kogoś bliskiego – powiedział, notując coś w kajecie. – Mieliśmy już przypadki, gdzie partner albo współlokator znał kody dostępu i wykorzystał okazję.

– Nie mieszkam z nikim – odparłem. – Od pół roku jestem sam.

Przez kolejne dni próbowałem ustalić cokolwiek. Przeszukiwałem skrzynkę mailową, historię wiadomości, logowania do kont. Nic. Zero śladów. Jakby wszystko było idealnie zaplanowane. A ja coraz bardziej czułem, że to nie był przypadkowy atak. Ktoś wiedział dokładnie, co robi. I znał mnie lepiej, niż myślałem.

Nic mi to nie wyjaśniło

Minęły trzy dni. Nie spałem prawie wcale. Krążyłem między pracą, komisariatem i własnymi myślami, które nie dawały mi spokoju. Czułem się jak bohater kiepskiego thrillera, tylko że to nie był film, a moje życie. W czwartek, około 19:00, zadzwonił telefon. Numer nieznany. Odebrałem bez namysłu.

– Dzień dobry, pan Jan M.? – zapytał mężczyzna spokojnym głosem.

– Tak, przy telefonie. Kto mówi?

– Przepraszam, że dzwonię z opóźnieniem, nazywam się Andrzej N. Jestem z działu bezpieczeństwa banku. Otrzymaliśmy pana zgłoszenie. Sprawa jest analizowana, ale chciałem pana zapytać o jedną rzecz... Czy możliwe, że udostępnił pan kiedyś komuś dostęp do telefonu lub kodów autoryzacyjnych?

– Nie, nigdy – odpowiedziałem szybko. – Mój telefon mam zawsze przy sobie. Nie zapisuję kodów na kartce. Nawet nie wiem, kto to jest ten K.

Po drugiej stronie zapadła cisza, a potem:

– Rozumiem. Muszę jeszcze zapytać, czy w ostatnich tygodniach instalował pan jakieś nowe aplikacje?

Zawahałem się. Była jedna. Dziwna aplikacja do edycji zdjęć, którą polecił mi kolega z pracy. Skasowałem ją po kilku dniach, bo zaczęła mi zawieszać telefon.

– Była jedna aplikacja. Ale już jej nie mam.

– Dobrze, to cenna informacja. Przekażę ją dalej. Proszę nie martwić się na zapas – usłyszałem.

Ale jak miałem się nie martwić? Rozmowa niby pomogła, ale jednocześnie zostawiła mnie z jeszcze większym niepokojem. Skoro nie ja, to kto? I co, jeśli to był dopiero początek?

W cieniu podejrzeń

Zacząłem podejrzewać wszystkich. To było najgorsze. Patrzyłem podejrzliwie na kolegów w pracy, sąsiadów, nawet na własną siostrę, kiedy zadzwoniła zapytać, jak się trzymam. Nikt nie wydawał się wystarczająco niewinny. Każdy mógł znać kogoś, kto znał mnie. Każdy mógł coś wiedzieć.

W pracy udawałem, że wszystko gra, ale byłem cieniem samego siebie. Przechodziłem obok kolegi, który polecił mi aplikację do zdjęć, i nagle coś mnie tknęło. Dlaczego właściwie mi ją polecił? Czy on coś wie? Czy to było specjalnie?

– Ej, kojarzysz może nazwisko Radosław K.? – zapytałem niby mimochodem, jakby chodziło o wspólnego znajomego z uczelni.

– K.? Nie, nie kojarzę... – odpowiedział, wzruszając ramionami. – A czemu pytasz?

– Tak sobie, dziwna sprawa mi wyskoczyła w papierach – skłamałem.

Uśmiechnął się lekko i odszedł do kuchni, a ja zostałem z uczuciem, że coś tu się nie zgadza. Może nadinterpretuję. Może paranoja bierze górę. Ale może… mam rację? Wieczorem znowu usiadłem do komputera i próbowałem znaleźć jakiekolwiek dane o odbiorcy przelewu. Żadnego konta w mediach społecznościowych. Żadnych wpisów. Jakby Radosław K. w ogóle nie istniał.

Policja odezwała się dwa dni później. Nie mieli jeszcze nic konkretnego, ale zapytali, czy ktoś z mojego otoczenia miał dostęp do mojego telefonu. I wtedy pierwszy raz naprawdę poczułem, że ta sprawa nie skończy się szybko. Ani prosto. Ktoś mnie wyprzedził, wiedział więcej. A ja? Ja miałem tylko strach i domysły.

Straciłem całe oszczędności

Minęły trzy tygodnie. Sprawa wciąż była otwarta. Bank obiecał kontakt, ale poza kilkoma lakonicznymi wiadomościami – cisza. Policja nadal prowadziła dochodzenie, choć już wyraźnie wyczuwalna była rutyna w ich działaniach. Ja z kolei nauczyłem się żyć z poczuciem straty. Nie tylko pieniędzy, ale też zaufania. Do ludzi, do systemów, nawet do samego siebie.

Ostatecznie nigdy nie odzyskałem tych pięćdziesięciu tysięcy. Bank nie uznał mojej reklamacji, powołując się na to, że transakcja została autoryzowana poprawnie. W ich oczach byłem jedynym odpowiedzialnym. Policja zasugerowała, że być może doszło do wycieku danych przez jedną z aplikacji, ale bez konkretów – nie byli w stanie nikogo pociągnąć do odpowiedzialności.

Zamknąłem konto. Przeniosłem wszystkie środki do innego banku, zmieniłem numery telefonów, zabezpieczenia, hasła. Ale świadomość, że ktoś raz już mnie ograł, została. I wciąż wraca w nocy, kiedy próbuję zasnąć. Z tamtym kolegą z pracy już nie rozmawiam. Nie dlatego, że coś udowodniłem. Po prostu nie potrafiłem już patrzeć mu w oczy bez tego uczucia w żołądku. Może był niewinny, może nie. Ale ja byłem inny. I nie byłem już w stanie ufać nikomu tak samo.

Może kiedyś dowiem się, jak to się stało. Może nie. Ale wiem jedno – w dzisiejszym świecie kradzież nie zawsze wymaga włamania do domu. Czasem wystarczy kliknąć „zainstaluj”.

Jan, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama