„Zajmowałam się synkiem niczym zaprogramowana maszyna. Nikt poza terapeutą nie wie, że wcale go nie kocham”
„Nigdy nie powiem tego na głos, ale w głębi duszy zdaję sobie sprawę, że nie darzę swojego dziecka miłością. Troszczę się o nie, zaspokajam jego potrzeby, ale pomimo upływającego czasu ta niezwykła więź, która rzekomo miała mnie wypełnić, jakoś się nie pojawiła”.

Utknęłam w czterech ścianach z moim maluchem, widoku którego nie potrafiłam znieść. Zajmowałam się synkiem niczym zaprogramowana maszyna. Dbałam o niego i zaspokajałam wszystkie jego potrzeby. Ani razu nie musiał dłużej czekać na jedzenie czy zmianę pieluszki, niż było to absolutnie niezbędne. Ale pokochać go nie potrafiłam. Bawiliśmy się razem, kiedy trochę podrósł, a ja wciąż nie czułam do niego ani odrobiny miłości. Był tylko moim zadaniem do wykonania, niczym więcej.
Czy mam odwagę, aby przyznać szczerze, że bycie matką wcale nie jest super? Że matki są już tym zmęczone i z wielką chęcią oddałyby swoje pociechy do adopcji, byle tylko móc wrócić do poprzedniego stylu życia? Że gdyby mogły, to cofnęłyby się w czasie i podjęły inną decyzję w sprawie zajścia w ciążę?
No właśnie... Ja również nigdy nie powiem tego na głos, ale w głębi duszy zdaję sobie sprawę, że nie darzę swojego dziecka miłością. Troszczę się o nie, zaspokajam jego potrzeby, ale pomimo upływającego czasu ta niezwykła więź, która rzekomo miała mnie wypełnić, jakoś się nie pojawiła.
Wcale nie marzyłam o posiadaniu potomstwa
Przez długi czas nie marzyłam o posiadaniu potomstwa. Nie ciągnęło mnie do macierzyństwa i niechętnie składałam wizyty u cioć oraz kuzynów, którzy dopiero co przywitali na świecie swoje „maleństwa”. Ilekroć wpadałyśmy z wizytą zobaczyć takiego „słodziutkiego brzdąca” – jak mawiała moja mama wręcz rozpływająca się nad „szkrabami” – z obowiązku i kultury głaskałam noworodka po czółku, planując w myślach jak najszybszą drogę ucieczki.
W czasach liceum i studiów nie potrafiłam zrozumieć zachwytu moich rówieśniczek, które godzinami trajkotały o swoich małoletnich siostrzeńcach czy bratankach, a nawet rozczulały się widokiem nieznanych dzieci na ulicy.
– Kiedy mijamy wózek, zawsze wywracasz oczami. Mamusia tego brzdąca może poczuć się dotknięta – zwróciła mi uwagę pewnego razu kumpela.
Ona marzyła o księciu z bajki, z którym spłodzi gromadkę małych królewiczów. Mnie na sam pomysł skóra cierpła. Cała ta magia bycia w ciąży i samego porodu moim zdaniem była grubą przesadą. Odraza i wstręt. A potem wcale nie jest lepiej. Dzieciaki to mnóstwo ogarniania wszystkiego, zwłaszcza pieluch. Nie widziałam siebie w takiej roli. Nie ma mowy, litości!
Odkąd pamiętam, zawsze byłam wierna moim postanowieniom. Kiedy zaczynałam z kimś chodzić, od razu mówiłam mu, jak się rzeczy mają. Facet nie powinien mieć nadziei, że za jakiś czas, nieważne, czy będzie to rok, czy trzy lata, nagle zacznę myśleć inaczej. Nigdy w życiu. Mowy nie ma.
– Wiesz, kiedy tylko dadzą ci niemowlę do przytulenia, poczujesz tak wielką falę uczuć, że cały ból i problemy odejdą w niepamięć – opowiadały przyjaciółki, które stopniowo stawały się mamami.
– Super, że u ciebie tak było, ale proszę nie mów mi, co powinnam odczuwać – reagowałam. Musiałam nauczyć się stanowczości, inaczej bliscy i przyjaciele wciąż by mnie pouczali.
W ostateczności odpuścili, stwierdzając, że to moja decyzja, jeśli chcę skupić się na karierze zamiast rodzinie. No właśnie, to była moja decyzja. Kłopot pojawił się, gdy się zakochałam. On naturalnie marzył o byciu tatą w przyszłości, a ja wciąż powtarzałam, że okej, ale beze mnie. Naciskał, a ja sugerowałam, że w takim układzie powinien poszukać kogoś innego, z kim zrealizuje to pragnienie. Zerwaliśmy ze sobą. Jednak po jakimś czasie znów byliśmy razem.
On marzył o byciu tatusiem
Nasz związek rozpadał się trzykrotnie, za każdym razem z tego samego powodu – różnicy zdań w kwestii posiadania potomstwa. Jednak zawsze do siebie wracaliśmy, bo po prostu nie potrafiliśmy bez siebie funkcjonować. Każde kolejne zejście się sprawiało, że mój sprzeciw wobec stania się mamą stopniowo malał. Wizja ciąży wciąż nie napawała mnie entuzjazmem, ale w końcu to tylko 9 miesięcy, a mój ukochany, narzeczony, a w końcu mąż, zapewniał, że to głównie on będzie opiekował się naszym maleństwem. Ani razu nie próbował mnie przekonywać, że zmienię zdanie, gdy tylko ujrzę nasze dziecko i to chyba w końcu skłoniło mnie do podjęcia decyzji. No dobra, zostańmy rodzicami.
Popełniłam ogromną pomyłkę. W żadnym wypadku, absolutnie nigdy nie można zgadzać się na coś, co jest wbrew naszym przekonaniom, zwłaszcza gdy chodzi o tak istotne sprawy. Uległam presji, naiwnie wierząc, że jakoś dam radę. Wmówiłam sobie, że robię to z miłości, a przecież dla ukochanej osoby warto czasem ponieść ofiarę. Niestety, rzeczywistość okazała się koszmarna. Miałam wrażenie, jakby ktoś mnie zniewolił i stopniowo, po trochu, odbierał kolejne części mnie samej. Przestałam być kobietą, przestałam być Dorotą. Stałam się jedynie żywym inkubatorem, na dodatek wystawionym na pokaz ku uciesze gawiedzi.
Odkąd wieść o mojej ciąży się rozniosła, każdy uważał, że ma prawo dopytywać mnie o rozmaite prywatne sprawy. Czy miewam mdłości? Czy wciąż biegam do kibelka? No i czy cycki mi już urosły? A masowanie brodawek ręcznikiem dla przygotowania ich do karmienia to już wdrożyłam? Ludzie bez pardonu wyciągali łapy, żeby „poczuć bobaska”, nawet nie mając na tyle przyzwoitości, by spytać o zgodę. A ja w żadnym wypadku nie chciałam takich obmacywań.
– Daj spokój, przecież to taki uroczy brzuszek!
– Ej, ej, dlaczego jesteś taka drażliwa?
– Te hormony cię ponoszą, szkoda mi twojego faceta.
Słyszałam takie gadki, kiedy burczałam, żeby zabrali łapy z mojego brzucha, bo ugryzę.
Poród to była prawdziwa trauma
Gdybym tylko mogła, to najchętniej całkowicie pozbyłabym się wspomnień związanych z porodem. To były dwie doby pełne udręki, cierpienia i łez, a potem jeszcze dodatkowo pojawiły się powikłania, moje ciało dosłownie pękało, konieczne były nacięcia i zszywanie mnie bez znieczulenia... A mój mąż w tym czasie wygodnie odpoczywał sobie w poczekalni, bo nagle doszedł do wniosku, że on nie poradzi sobie z byciem przy tym obecnym, że nie wytrzyma... patrzenia na to, jak cierpię. Zabić to za mało!
Gdy pielęgniarka podała mi nowo narodzone dziecko, abym trzymała je blisko siebie, marzyłam tylko o tym, by czym prędzej oddalili ode mnie ten maleńki twór i pozwolili mi spokojnie odejść z tego świata. Zamiast zanurzenia w kojącym oceanie matczynej miłości, czułam jedynie wszechogarniającą pustkę. Ból i cierpienie wcale nie zniknęły, nic nie poszło w niepamięć. Później było już tylko ciężej.
Musiałam przejść na urlop macierzyński. Początkowo planowaliśmy z mężem podzielić się tym czasem po połowie, ale ostatecznie okazało się, że ze względów finansowych to ja musiałam zostać w domu przez cały rok. Czułam się tam jak w więzieniu, uwięziona sam na sam z własnym dzieckiem, na które nawet nie potrafiłam patrzeć z czułością. Każdego dnia wstawałam do małego jak zaprogramowany automat.
Dbałam o niego i zaspokajałam wszystkie jego potrzeby, nigdy nie zmuszając go do zbyt długiego czekania na nakarmienie czy przewinięcie. Jednak mimo to nie umiałam obdarzyć go miłością. Kiedy podrósł, bawiłam się z nim, ale nadal nic do niego nie czułam. Traktowałam go wyłącznie jak przykry obowiązek, nic poza tym.
– Nie należy pani do wyjątków, choć niewiele osób ma odwagę to przyznać – usłyszałam od terapeutki, do której udałam się po poradę. Zastanawiałam się, czy przypadkiem coś mi nie dolega. A może dopadła mnie chandra po urodzeniu dziecka? Nic z tych rzeczy.
– Nie da rady zmusić się do odczuwania czegoś wbrew sobie. Proszę nie czuć się winna. Po prostu tak bywa.
– Ale ja pragnę to zmienić!
Łzy same zaczęły mi spływać po twarzy. Marzyłam o tym, by obdarzyć miłością mojego synka, który szukał bliskości ze mną, pragnął czułych uścisków, buziaków, a najchętniej schowałby się z powrotem w moim brzuszku.
– Nie wiadomo, czy cokolwiek pani poczuje, czy też nie. Niestety, nie istnieje żaden cudowny lek ani czarodziejski specyfik na taką sytuację. Jest mi naprawdę przykro.
Mój maluch rośnie każdego dnia. Poznaje i przyswaja coraz to nowsze umiejętności. To bystry i uroczy berbeć, zdaję sobie z tego sprawę. Potrafię to otwarcie powiedzieć. Mimo to, spoglądam na niego jak na kogoś, kogo w zasadzie nie znam, kto znalazł się przy mnie zupełnie przypadkowo.
– Mamusiu, bardzo cię kocham! – słyszę od niego nawet pięciokrotnie w ciągu dnia.
– Ja też cię kocham, synku – pada z moich ust odruchowa odpowiedź.
Oszukuję samą siebie. Nie potrafię darzyć go miłością, ale nie jestem też w stanie pozostawić go samego sobie. To byłoby po prostu okrutne. Mam ochotę krzyczeć, kiedy przysłuchuję się temu, co mówią inni ludzie. Krewni, przyjaciele, osoby mieszkające obok. Twierdzą, że nareszcie zmądrzałam. Że skończyły się moje durne humory i pojęłam istotę matczynej miłości. Zaciskam szczęki i nie odzywam się ani słowem.
Nie potrafiłam obdarzyć go miłością
Nie zamierzam powiedzieć im w obecności syna, że nie mają o niczym zielonego pojęcia. Nie będę darła się w niebogłosy, że miałam rację i nie sprawdzam się jako mama. Opiekuję się synkiem najlepiej, jak umiem, bo czuję się za niego odpowiedzialna i szczerze mówiąc… co innego mi pozostało?
On nie jest winien temu, że przyszedł na świat. To była moja decyzja. Poświęciłam się dla ukochanego mężczyzny i co z tego mam? On osiągnął swój cel, a ja? Nie dość, że nie darzę syna miłością, to na dodatek moje uczucie do męża przerodziło się w coś potwornego. Czuję do niego ogromną urazę. Wepchnął mnie w pułapkę i stracił wzrok. Nie dostrzega, co się ze mną dzieje.
Zastanawiam się, czy on zdaje sobie z tego sprawę. Co więcej mógłby zrobić w tej sytuacji? Żadne z nas nie ma zbyt wielu opcji, jeśli zależy nam na zachowaniu szacunku do samych siebie. Przynajmniej jemu udało się zbudować fantastyczną więź z synem, której mu zazdroszczę. Ja natomiast, mimo iż śmieję się w czasie zabaw, w głębi duszy nie odczuwam prawdziwej radości. Każda chwila spędzona z dzieckiem to dla mnie nieustanna walka ze sobą. Muszę się powstrzymywać, by nie krzyczeć, nie obarczać go winą i nie wyżywać się na nim z powodu własnych rozczarowań.
Pogrążam się w obowiązkach zawodowych. W obecnej sytuacji o etat należy zabiegać – tak to sobie tłumaczę. Jedynie przed psychologiem mogę się otworzyć. Nawet bliska koleżanka by mnie nie zrozumiała, gdybym jej wyjawiła prawdę. Moja rodzona mama spojrzałaby na mnie jak na jakiegoś potwora. Podobno nie mam zaburzeń psychicznych. Kłopot tkwi w moich uczuciach. Lub w duszy. Nieważne, jak to nazwiesz. Nie czuję się z tym dobrze.
Ostatnio w sieci aż roi się od tekstów pokazujących macierzyństwo bez koloryzowania. Że to mordercza harówka, a okres ciąży wcale nie jest taki cukierkowy, jak się go przedstawia. No i sam poród – to nie pstryk i już, po którym hop siup wracasz do rzeczywistości, tyle że z bobasem u boku. Kobiety takie jak ja spotykają się na prywatnych forach internetowych. Zmieniamy dane osobowe, niuanse z życia. Nie zależy nam, żeby ktokolwiek nas zidentyfikował. Pragniemy tylko, by nas zrozumiano, wysłuchano, chociaż te kilka osób. Żebyśmy jakoś dały radę przeżyć następny dzień. I kolejny.
Wyczekujemy momentu, kiedy nasze pociechy staną się bardziej niezależne i będziemy mogły choć trochę odzyskać własną przestrzeń. W międzyczasie zajmujemy się praniem, karmieniem, usypianiem, przytulaniem, wspieraniem w nauce i chodzeniem na przechadzki, mając nadzieję, że ta wyjątkowa miłość matczyna w końcu zakwitnie, wyłoni się z codziennej rutyny i obowiązków. Nikomu nigdy nie zdradzę tej tajemnicy. Zachowam ją na zawsze tylko dla siebie. Nie zaryzykuję wykluczenia ani tego, by ktokolwiek przekazał to mojemu dziecku. Nie potrafię darzyć go miłością, ale przenigdy go nie skrzywdzę.
Anna, 32 lata
Czytaj także:
„Teściowa perfidnie wytykała mi każdą plamkę i drobinkę kurzu. Upokarzała mnie, bo twierdziła, że to dla mojego dobra”
„Ukochany zrobił kochance dziecko, a ja wierzyłam, że jest niewinny. Przecież to nie jego wina, że wrobiła go w dziecko”
„Chwaliłam się koleżankom, jaką mam zaradną córkę. Kaprys losu sprawił, że moja duma przerodziła się w zażenowanie”

