Reklama

Zima zawsze mnie rozbrajała. Nie w sensie romantycznym: żadnych sań, rumieńców ani skrzypiącego śniegu pod butami. Raczej w tym bardziej przyziemnym: dni ciągną się jak niedzielne kazanie, a cisza w mieszkaniu robi się gęsta, lepka, prawie słyszalna. Nauczyłem się już, że czas nie płynie, tylko się rozlewa. Od rana do południa mierzę go kolejnymi serwisami informacyjnymi w radiu. O siódmej jeszcze coś mnie obchodzi, o dwunastej już tylko kiwam głową, a o dziewiętnastej wyłączam, bo i tak wiem, że świat beze mnie da sobie radę.

Mieszkam sam. Inteligentnie, jak lubię o tym myśleć, choć prawda jest mniej elegancka: po prostu zostałem sam i nauczyłem się to racjonalizować. Kubek zawsze stoi tam, gdzie go zostawiłem. Nikt nie przestawia książek. Nikt nie pyta, czemu znów jem kolację o dziesiątej. Tyle że czasem, zwłaszcza zimą, zaczynam mieć wrażenie, że żyję obok ludzi, a nie między nimi.
Decyzja o zapisaniu się do domu kultury przyszła nagle, w środku popołudnia, gdy przyłapałem się na tym, że rozmawiam z czajnikiem.

— No dawaj, zagotuj się wreszcie — mruknąłem do niego, a on, złośliwy drań, bulgotał dalej, bez pośpiechu.

„Zajęcia z rękodzieła – edycja zimowa” — to brzmiało jak żart, ale kliknąłem. Z nudy, z ciekawości, a może i z potrzeby zobaczenia czyjejś twarzy, która nie będzie odbiciem w lustrze. Pierwszego dnia w domu kultury uderzył mnie zapach herbaty i czegoś jeszcze — może kleju, może starego drewna. Stoły przykryte ceratą, krzesła pamiętające inne dekady, gwar rozmów. Usiadłem niepewnie, czując się jak uczeń, który przyszedł do złej klasy.

Wtedy ją zobaczyłem. Lucyna siedziała naprzeciwko, wyprostowana, elegancka, z tym spojrzeniem, które od razu sprawia, że człowiek też od razu prostuje plecy. Popatrzyła na moje puste ręce i uniosła brew.

— Pan też haftuje w myślach, czy igłę pan zgubił po drodze?

Uśmiechnąłem się, zanim zdążyłem pomyśleć.

— Zawsze uważałem, że najlepsze rzeczy robi się bez przygotowania — odpowiedziałem.

To świetnie — rzuciła. — Życie też rzadko daje instrukcję.

I tak, zupełnie mimochodem, przestałem być tylko obok.

Ktoś z grupy parsknął śmiechem

Usiadłem obok Lucyny na kolejnych zajęciach trochę przypadkiem, a trochę z premedytacją. Krzesło stało wolne, a ja uznałem, że jeśli już zdecydowałem się wyjść z domu, to nie będę udawał, że wszystko jedno, gdzie siadam. Miała przed sobą starannie rozłożone nici i wyglądała, jakby dokładnie wiedziała, co robi, nawet jeśli jeszcze nie zaczęła. Ja rozkładałem swoje przybory wolniej, z tą ostrożnością człowieka, który nie chce się przyznać, że nie do końca wie, od czego zacząć.

— Proszę tylko nie brać zielonej — rzuciła, nie podnosząc wzroku. — Ona zawsze wygląda niewinnie, a potem wszystko psuje.

— Zielona? — Spojrzałem na nią. — Myślałem, że to kolor nadziei.

— W życiu, owszem. W hafcie to sabotaż — odpowiedziała i wreszcie na mnie spojrzała.

Ktoś z grupy parsknął śmiechem, ktoś inny dorzucił komentarz o artystycznej wolności, a prowadząca pokręciła głową z pobłażaniem. Atmosfera zrobiła się lżejsza, jakbyśmy wszyscy dostali sygnał, że tu wolno się nie traktować zbyt serio. Zauważyłem, że ludzie zaczęli przysłuchiwać się naszej wymianie zdań, jakby była częścią programu.

— Pan też tak w życiu wybiera kolory? — zapytała Lucyna. — Na chybił trafił?

— Raczej ostrożnie — odpowiedziałem. — Mam tendencję do unikania rzeczy, które kłują.

— To błąd — powiedziała spokojnie. — Najbardziej trzeba uważać na to, co przestaje kłuć. Wtedy człowiek się przywiązuje.

Znów rozległ się śmiech, ktoś rzucił, że to zdanie powinno wisieć na ścianie, a ja poczułem coś, czego dawno nie czułem. Byłem zauważony. Nie jako tło, nie jako ktoś przypadkowy, tylko jako uczestnik rozmowy, która miała sens. Pilnowałem się jednak, żeby nie wyjść na tego, który za bardzo się stara. Odpowiadałem spokojnie, z ironią, którą znałem i lubiłem. W środku analizowałem każde jej słowo, zastanawiając się, czy tak po prostu mówi do wszystkich, czy to było skierowane do mnie. Nie znalazłem odpowiedzi, ale pierwszy raz od dawna nie przeszkadzało mi to, że czegoś nie wiem.

Poczułem lekki niepokój

To, że zaczęliśmy wychodzić poza dom kultury, stało się bez wielkich ustaleń. Po prostu któregoś dnia Lucyna założyła płaszcz, spojrzała na mnie i powiedziała, że w galerii niedaleko otworzyli wystawę, której nikt nie rozumie, więc warto ją zobaczyć. Uznałem, że to wystarczający powód. Szliśmy wolno, bo chodniki były śliskie, a miasto wyglądało, jakby ktoś celowo przygasił światła. Zima nie była tu tłem, tylko pełnoprawnym uczestnikiem spaceru.

Wystawa okazała się cicha i jasna, pełna ludzi stojących z rękami założonymi na plecach. Lucyna nachyliła się do mnie i powiedziała półgłosem, że najbardziej ceni sztukę, przy której nie trzeba udawać zachwytu. Odpowiedziałem, że ja z kolei nie ufam dziełom, które od razu wszystko tłumaczą. Spojrzała na mnie z uznaniem, a potem przez dłuższą chwilę staliśmy w milczeniu. Cisza nie była ciężka — raczej wygodna, jakby każde z nas miało gdzie się w niej ulokować.

Po takich wieczorach zaczynałem zauważać, że planuję dni inaczej. Sprawdzałem, czy mamy zajęcia, czy może gdzieś pójdziemy, choć na głos nazywałem to zwykłym wyjściem. Podczas jednego z wieczorów poezji rozmawialiśmy o słowach, które są zbędne, i o ludziach, którzy nie są. Lucyna stwierdziła, że z wiekiem coraz mniej ma cierpliwości do jednych i coraz więcej czułości dla drugich. Przytaknąłem, choć w środku poczułem lekki niepokój. Zastanawiałem się, czy ja jestem dla niej tylko kimś od rozmów, czy czymś więcej, czego jeszcze nie umiałem nazwać.

Dotknęliśmy jakiejś granicy

Z czasem zauważyłem, że żarty Lucyny przestały być dla mnie tylko błyskotliwymi uwagami rzuconymi w przestrzeń. Zaczęły coś znaczyć, a ja łapałem się na tym, że wracałem do nich myślami długo po zajęciach. Kiedy opowiadała o kimś z dawnych znajomych albo wspominała wieczór spędzony w innym gronie, pojawiał się we mnie nieprzyjemny skurcz. Nie nazwałbym tego zazdrością — raczej czymś wstydliwym, czego nie chciałem w sobie widzieć.

Na jednych z zajęć atmosfera była bardziej nerwowa. Ktoś się spóźnił, ktoś inny głośno narzekał, a ja byłem zmęczony po nieudanym dniu. Lucyna rzuciła w żartach, że niektórzy przychodzą tu chyba tylko po to, żeby mieć alibi na samotność. Uśmiechnęła się, ale poczułem, jakby słowa trafiły we mnie celniej, niż powinny. Odpowiedziałem chłodniej, niż planowałem, sugerując, że nie każdy ma potrzebę tłumaczenia się ze swojego życia.

— Widzę, że dziś ostrożniej dobierasz słowa — powiedziała, unosząc brew.

— Czasem żart przestaje być niewinny — odparłem.

Zapadła krótka cisza. Grupa udawała, że zajmuje się swoją pracą, ale czułem na sobie spojrzenia. Lucyna skinęła głową, jakby przyjęła do wiadomości coś ważnego, a potem odsunęła się o pół krzesła. Reszta zajęć minęła spokojnie, ale między nami pojawił się dystans, którego wcześniej nie było. Wracając do domu, analizowałem każde zdanie, każde spojrzenie. Zastanawiałem się, czy to ja przesadziłem, czy po prostu dotknęliśmy jakiejś granicy. Bałem się, że nazwanie czegokolwiek na głos mogłoby wszystko popsuć, a jednocześnie coraz trudniej było udawać, że to tylko towarzystwo do rozmów.

Poczułem ulgę

Spacer po zajęciach był dłuższy niż zwykle, choć trasa się nie zmieniła. Śnieg skrzypiał pod butami, a ja czułem, że jeśli teraz nie powiem tego, co chodzi mi po głowie od kilku dni, to już nie powiem nigdy. Lucyna szła obok, ręce miała w kieszeniach płaszcza, a spojrzenie skierowane przed siebie. Nie wyglądała na zdystansowaną — raczej na skupioną, jakby coś rozważała.
Zatrzymałem się przy skrzyżowaniu i powiedziałem, że chciałbym coś zaproponować, zanim znów schowamy się każdy w swoim życiu. Spojrzała na mnie uważnie, bez ironii, którą tak dobrze znałem.

— Może zamiast wspólnego haftowania, spróbujemy wspólnego gotowania? — zapytałem, starając się, by głos mi nie zadrżał.

Przez chwilę milczała. Ta chwila była gęsta od myśli, które nie chciały się uporządkować. W końcu uśmiechnęła się lekko.

— Pod jednym warunkiem — odpowiedziała. — Zakupy robimy razem, a nie tak, że jedno bierze na siebie wszystko.

Poczułem ulgę, ale też coś więcej. Jej odpowiedź nie była ani ucieczką, ani deklaracją — raczej zaproszeniem do rozmowy o tym, jak się dzielić. Zaczęliśmy mówić o prostych sprawach, o tym, kto co potrafi, a czego nie znosi robić. Zorientowałem się, że ta rozmowa dotyczy nie tylko jedzenia, lecz także codzienności, która wymaga uwagi i obecności. Kiedy rozstaliśmy się tego wieczoru, pojąłem, że zrobiliśmy krok, który zmienia perspektywę. Nie czułem już napięcia związanego z niewiedzą, tylko głęboki spokój, który brał się z odwagi.

Zaczęła słuchać moich wahań

Nie było momentu, w którym mogłem powiedzieć: teraz jesteśmy razem. Nic się nie zatrzasnęło ani nie otworzyło z hukiem. Po prostu któregoś dnia ustaliliśmy, że spotkamy się wcześniej, bo trzeba coś przygotować, a innym razem, że przełożymy wyjście, bo jedno z nas było zwyczajnie zmęczone. W tych drobnych decyzjach ukrywało się więcej znaczenia niż w jakiejkolwiek deklaracji.

Z czasem pojawiły się listy spraw do zrobienia, ustalenia, kto czym się zajmie, i rozmowy, które nie zawsze były lekkie. Oboje mieliśmy swoje przyzwyczajenia i swoje granice, a ich zderzenie bywało niewygodne. Nie uciekaliśmy jednak od tego. Czułem, że odpowiedzialność nie jest ciężarem, jeśli nie dźwiga się jej samemu. Czasem siedzieliśmy obok siebie w ciszy, każdy zajęty czymś innym, a ja miałem wrażenie, że to właśnie jest bliskość.

Lucyna potrafiła powiedzieć wprost, gdy coś jej nie odpowiadało, a ja uczyłem się nie brać tego za atak. Ona z kolei zaczęła słuchać moich wahań, nawet tych, których nie potrafiłem jasno nazwać. Nie wiedziałem, dokąd to wszystko prowadzi. Nadal nie wiem. Pierwszy raz od dawna nie traktowałem tej niewiedzy jak zagrożenia. Zamiast tego była przestrzenią, w której można się poruszać — ostrożnie, ale razem. I to wystarczało, żeby zimowe dni przestały być tylko czymś do przetrwania.

Stefan, 67 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama