„Zainwestowałem pieniądze i straciłem 100 tysięcy. Moje dzieci muszą zapomnieć, że pomogę im w dobrym starcie”
„Pierwsze dni po inwestycji były spokojne. Konsultant, Michał – tak się przedstawił – regularnie do mnie dzwonił. Informował o rozwoju projektu, o nowych klientach, o potencjale rynku. Wysyłał mi też cotygodniowe raporty – schludne, przejrzyste, pełne optymistycznych danych”.

- Redakcja
Zawsze byłem ostrożny. Nie ryzykowałem, nie szukałem dróg na skróty. Miałem dwójkę dzieci, żonę i kredyt na dom, który przez lata spłacałem bez opóźnień. Oszczędzałem, odkładałem każdą nadwyżkę z pensji, bo chciałem im kiedyś pomóc – na studia, na mieszkanie, na dobry start. Gdy więc pojawiła się okazja inwestycji, która miała przynieść szybki i wysoki zysk, długo się wahałem. Ale słuchałem, analizowałem, sprawdzałem. Wszystko wydawało się wiarygodne. A potem podjąłem decyzję, która zmieniła wszystko.
Plan na przyszłość
To był październik. Dzieci poszły już spać, a ja siedziałem przy kuchennym stole z laptopem przed sobą. Przeglądałem oferty, porównywałem stopy zwrotu, analizowałem dane. Trafiłem na ogłoszenie o prywatnej firmie inwestycyjnej – niby niewielkiej, ale z dobrymi recenzjami, prowadzoną przez ludzi z doświadczeniem w branży. Ich strona wyglądała profesjonalnie, mieli webinary, nagrania z konferencji, wypowiedzi w prasie branżowej. Zacząłem drążyć temat.
– Myślisz, że warto? – zapytałem żonę, pokazując jej stronę firmy.
– Nie wiem... Ty się na tym znasz lepiej – odpowiedziała, podsuwając mi herbatę. – Ale może nie wszystko od razu?
To był rozsądny głos. Miałem przecież odłożone sto tysięcy – całe nasze zabezpieczenie. Na czarną godzinę. Dla dzieci. Nie planowałem ryzykować całości. Ale potem pojawiła się rozmowa z konsultantem firmy. Mówił przekonująco, z pasją, cytował liczby, pokazywał wykresy. Twierdził, że to ostatni moment, bo zamykają pulę inwestorów.
– Jeśli pan teraz nie wejdzie, nie będzie już okazji. Nie mogę obiecać, że za tydzień jeszcze będzie miejsce – mówił.
Czułem nacisk, ale też... pokusę. Od lat te pieniądze tylko leżały na koncie. A tu była szansa pomnożyć je kilkukrotnie. Dla dzieci. Żeby nie musiały zaczynać od zera tak jak ja. Podjąłem decyzję. Przelałem całość. Sto tysięcy.
Wątpliwości przy przelewie
Po przelewie poczułem coś dziwnego – nie euforię, tylko ciężar. Patrzyłem na potwierdzenie transakcji, jakbym zrobił coś, czego nie potrafiłem cofnąć. Ale wciąż trzymałem się myśli, że to dobra decyzja. Przecież analizowałem wszystko przez tygodnie. Miałem notatki, nagrania, rozmowy. To nie był impuls. To był plan.
Pierwsze dni po inwestycji były spokojne. Konsultant, Michał – tak się przedstawił – regularnie do mnie dzwonił. Informował o rozwoju projektu, o nowych klientach, o potencjale rynku. Wysyłał mi też cotygodniowe raporty – schludne, przejrzyste, pełne optymistycznych danych.
– Proszę spojrzeć, pańska inwestycja już pracuje. Zbliżamy się do pierwszego wzrostu wartości – mówił pewnym głosem.
Czułem się uspokojony. Nawet zaczęło mi się to podobać – ta świadomość, że moje pieniądze „pracują”. Zacząłem rozważać, co zrobię z zyskiem. Może wcześniej spłacimy kredyt? Może dzieci dostaną pierwsze auto, kiedy skończą osiemnaście lat? Ale potem Michał przestał dzwonić. Wysłał jedną wiadomość, że „są bardzo zajęci, bo projekt rośnie szybciej niż zakładali”. Tydzień później raport nie dotarł. Napisałem. Cisza. Zadzwoniłem – numer nie odpowiadał. To samo kolejnego dnia.
Powiedziałem o tym żonie. Spojrzała na mnie ze ściśniętymi ustami.
– Mówiłam, żeby nie wszystko naraz – rzuciła krótko.
Nie odpowiedziałem. W głowie miałem już tysiące scenariuszy. Ale jeszcze wtedy nie dopuszczałem do siebie, że mogłem zostać oszukany.
Więcej niepokojących sygnałów
Mijały dni, a ja wciąż czekałem na jakikolwiek kontakt. Sprawdzałem skrzynkę mailową co godzinę, jakby od tego miało zależeć wszystko. Pisałem wiadomości, dzwoniłem pod każdy numer, jaki miałem. Żadnego odzewu. Strona firmy wciąż działała, ale nagle zniknęły nazwiska zespołu i zakładka z referencjami. Początkowo sądziłem, że to jakiś błąd. Albo tymczasowa aktualizacja. Wmawiałem to sobie, bo nie potrafiłem spojrzeć prawdzie w oczy.
Zacząłem grzebać głębiej. Znalazłem grupę na Facebooku – „Poszkodowani przez X”. Dołączyłem. Ludzie pisali tam rzeczy, które ścinały mi krew w żyłach. Inwestycje, które nigdy nie istniały. Fałszywe raporty. Konsultanci, którzy znikali z dnia na dzień. Prawie wszyscy stracili oszczędności życia. I ja byłem jednym z nich.
– To nie może być prawda – powiedziałem do siebie na głos, siedząc w ciszy salonu.
Zgłosiłem sprawę na policję. Oficer spojrzał na mnie ze zmęczeniem.
– Niestety, zna pan procedurę... Zbieramy dane, przekazujemy dalej, ale niech pan nie liczy, że te pieniądze wrócą – powiedział spokojnie, niemal obojętnie.
Wracałem do domu w milczeniu. Żona siedziała przy stole i obierała ziemniaki.
– Co powiedzieli? – zapytała, nie patrząc na mnie.
– Zgłoszone. Tyle mogę zrobić – odpowiedziałem cicho.
Przez moment nic nie mówiła, a potem tylko westchnęła.
– Wiesz, że dzieci miały nadzieję, że kupimy im coś po maturze? Tylko wspomniały. Nie naciskały. Ale... czekały.
Nie potrafiłem nic powiedzieć. Wtedy pierwszy raz naprawdę poczułem, że je zawiodłem.
Dzień, w którym wszystko runęło
Kilka dni później dostałem maila od administratora serwera, na którym wcześniej działała strona inwestycyjna. Krótko i bez emocji: domena została wyłączona, serwis nieaktywny, kontakt z właścicielem zerwany. Wtedy już nie było wątpliwości – wszystko przepadło. Sto tysięcy. Lata wyrzeczeń, dodatkowych zleceń po godzinach, odkładania każdej złotówki. Nie było nic.
Przestałem spać. Budziłem się w środku nocy z uczuciem duszenia, jakby ktoś ścisnął mi gardło. W pracy robiłem błędy. Kierownik wezwał mnie na rozmowę.
– Coś się dzieje? Nigdy nie byłeś taki rozkojarzony – zapytał z troską.
Nie potrafiłem odpowiedzieć. Jak opowiedzieć komuś, że zrujnowałeś przyszłość swojej rodziny? Że sam zniszczyłeś wszystko, co budowałeś przez dwadzieścia lat? W domu atmosfera była coraz cięższa. Dzieci wyczuwały, że coś jest nie tak. Syn zapytał mnie któregoś wieczora:
– Tato, wszystko u was w porządku?
– Tak, synku, po prostu dużo pracy – skłamałem.
Żona nie komentowała. Ale kiedy usiadła obok mnie, podała mi swoją dłoń, drżała. W jej oczach nie było złości. Było zmęczenie. I zawód. Najgorszy był dzień, w którym córka przyszła z katalogiem uczelni i nieśmiało zapytała:
– Myślisz, że mogłabym iść na tę prywatną uczelnię w Warszawie? Tam są świetne kierunki...
Nie patrząc jej w oczy, wyjąkałem:
– Musimy jeszcze o tym porozmawiać...
Wtedy poczułem się najgorzej. Bo wiedziałem, że już nie pomogę. Nie w taki sposób, jak sobie obiecywałem przez lata.
Jak spojrzeć dzieciom w oczy?
Od tamtego wieczoru coś się we mnie złamało. Wciąż jadaliśmy razem kolacje, ale rozmowy były krótkie, pełne niedopowiedzeń. Unikałem wzroku dzieci. Każde ich pytanie o przyszłość przypominało mi, jak bardzo ich zawiodłem. Nie powiedziałem im wprost, co się stało. Nie umiałem. Ale domyślały się. I to bolało najbardziej – ta cisza, która mówiła więcej niż słowa.
– Tata ostatnio się zmienił – powiedziała córka do żony, nie wiedząc, że słyszę.
Siedziałem wtedy za ścianą, udając, że szukam czegoś w szafie. Każde słowo wbijało się jak szpilka.
– Może coś się wydarzyło? Może mu się nie udało w pracy?
Żona tylko przytuliła ją i powiedziała cicho:
– Daj mu czas. On też musi się z tym pogodzić.
To zdanie długo dźwięczało mi w głowie. Bo ja się z tym nie godziłem. Nie umiałem. Przeglądałem ogłoszenia o dodatkowej pracy, szukałem sposobów, by cokolwiek odzyskać, choćby ułamek. Ale to było jak próba odbudowania domu z popiołu. Któregoś dnia zebrałem się na odwagę. Usiadłem z dziećmi przy stole, a żona nalała herbaty i usiadła obok.
– Muszę wam coś powiedzieć – zacząłem, czując, jak głos mi drży. – Podjąłem złą decyzję. Zainwestowałem pieniądze, które odkładaliśmy dla was. I... wszystko przepadło.
Cisza, jaka zapadła, była gorsza niż krzyk. Patrzyli na mnie w milczeniu. A ja tylko powtarzałem w myślach jedno zdanie: „Przepraszam, że zawiodłem”.
Marzenia stały się ciężarem
Po tamtej rozmowie długo siedzieliśmy razem, choć nikt nie miał odwagi pierwszy się odezwać. Dzieci wyglądały na zagubione, jakby nagle ktoś odebrał im coś niewidzialnego, a żona trzymała mnie za rękę, jakby chciała powiedzieć, że ten ciężar udźwigniemy razem. Ale ja wiedziałem, że już nic nie będzie takie jak dawniej. Każdy plan, każda obietnica, którą składałem przez lata, nagle stała się czymś kruchym, niewiarygodnym. I to bolało mnie najbardziej – że ja sam przestałem być dla nich kimś, na kim można polegać.
W kolejne tygodnie próbowałem jakoś wrócić do normalności. Robiłem obiady, odwoziłem dzieci na zajęcia, chodziłem do pracy. Z zewnątrz wyglądałem jak ten sam człowiek, ale w środku nosiłem kamień, który nie dawał o sobie zapomnieć. Córka przestała pytać o studia, jakby sama zrezygnowała z marzeń, zanim jeszcze zdążyła je dobrze nazwać. Syn zaczął dorabiać po szkole, choć wcześniej o tym nie myślał. A ja z każdym dniem czułem coraz większy wstyd.
Pewnego wieczoru usiedliśmy wszyscy w salonie. Dzieci rozmawiały o swoich planach i pierwszy raz od dawna odezwałem się spokojnie, bez drżenia w głosie.
– Chcę, żebyście wiedzieli, że to, co się stało, nie odbiera wam prawa do marzeń. Będę wam pomagał, jak tylko potrafię. Może już nie tak, jak planowałem, ale nie przestanę próbować.
Córka spojrzała na mnie z lekkim uśmiechem.
– Tato, my nie potrzebujemy od ciebie wszystkiego. Wystarczy, że jesteś.
To zdanie sprawiło, że pierwszy raz od miesięcy poczułem, jak napięcie we mnie puszcza. Straciłem pieniądze, które miały im ułatwić start, ale nie straciłem ich samych. A to była jedyna rzecz, której naprawdę nie mogłem sobie pozwolić stracić.
Michał, 45 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mąż nigdy nie odbiera moich telefonów po 18:00. Zamarłam, gdy odkryłam, czym i kim zajęte ma wtedy ręce”
- „Mój mąż wymyślił sobie, że zbudujemy wspólny dom. Jak mam zaufać facetowi, który myli wiertarkę z lutownicą?”
- „Matka zawsze mnie krytykowała. Nawet po rozwodzie trzymała stronę swojego kochaniutkiego zięciunia”

