Reklama

Nigdy nie byłam typem, który wierzy w szczęście. Wychowana na osiedlu, gdzie wszyscy raczej liczyli na wypłatę niż na cud, traktowałam totolotka jak śmiech przez łzy. Czasem w kolekturze rzucałam: „Dawaj, Grażynka, może dziś szczęście się do mnie uśmiechnie!”, ale to zawsze był żart, zwykłe przekomarzanie się. Pewnego dnia, z nudów, kupiłam kupon. Ot tak, dla hecy. I wtedy świat stanął na głowie. Bo wygrałam. W jednej chwili z samotnej trzydziestoparolatki stałam się milionerką, wokół której nagle zaroiło się od „rodziny”. Ludzi, których nie widziałam od lat.

Zgrywa i zakład

– Daj spokój, Grażynka, nawet nie umiem dobrze zakreślić tych cholernych kratek – jęknęłam, podając jej banknot dziesięciozłotowy.

– To co mam ci dać, zdrapkę? – zaśmiała się i już klepała w kasę. – Ja ci zaznaczę. Na chybił trafił?

– Na losowy absurd – parsknęłam i przewróciłam oczami.

Był piątek, kończyłam wcześniej pracę i jak zwykle wpadłam do osiedlowego kiosku po paczkę gum i batona. Grażynka, nasza lokalna kolektorka, uparła się, że to dzień szczęścia. Z nudów rzuciłam: „To zagrajmy o miliony!” i tak, pół-żartem, pół-serio, kupiłam kupon. Sama nie wierzyłam, że go zachowam – wrzuciłam go do torby między paragon z Biedronki a zużytą chusteczkę. I zapomniałam.

Wieczór spędziłam w dresie, oglądając serial o mordach w małym miasteczku i popijając herbatę z sokiem malinowym. Nic się nie działo. Moje życie – przeciętne, ciche, samotne. Nikt nie dzwonił, nikt nie pisał, nikt nie pytał, czy wszystko w porządku. Nawet kot sąsiadki, który zwykle przesiadywał pod moimi drzwiami, zniknął.

W sobotę rano obudził mnie huk – sąsiad z góry zrzucił coś ciężkiego. Zeszłam do kiosku po gazetę. Na okładce krzyczał napis: „Kumulacja rozbita! Milioner z naszego miasta!”. I nagle coś mnie tknęło. Zaczęłam grzebać w torebce. W pomiętym papierku, między paragrafami, znalazłam swój kupon. A potem, przy weryfikacji... zaczęłam drżeć. Sześć trafień. Wszystkie. Nawet nie krzyknęłam. Usiadłam na klatce schodowej i przez dłuższą chwilę tylko patrzyłam w sufit.

Byłam w milionowym szoku

Nie pamiętam, jak dotarłam z powrotem do mieszkania. Nogi miałam jak z waty, w głowie szum, a serce łomotało jak szalone. Położyłam kupon na stole i gapiłam się na niego, jakby miał zaraz wybuchnąć. Sprawdzałam wyniki jeszcze trzy razy. Wszystko się zgadzało. Sześć trafień. Milionerka. Ja. Malwina, trzydziestopięcioletnia pracownica osiedlowej biblioteki, która do tej pory miała na koncie dokładnie 147 złotych i 53 grosze.

Wypiłam kieliszek wina, bo nic mocniejszego nie miałam w domu, i zadzwoniłam do kolektury. Odebrała Grażynka.

– Ty usiadłaś już? – zapytałam drżącym głosem.

– Co? Malwa? A coś się stało?

– Wygrałam. Wszystkie. Sześć.

– To znaczy... Serio?! Czekaj! Zaraz dzwonię do centrali! – i się rozłączyła.

Pół godziny później miałam już potwierdzenie z Lotto i informację, że w najbliższym tygodniu mam zgłosić się do oddziału w stolicy. A potem… potem zaczęło się coś dziwnego. Dzwonki do drzwi. SMS-y od ludzi, których numerów nie znałam. Wiadomości na Messengerze od kuzynki, z którą nie gadałam od chrztu jej dziecka siedem lat temu.

– Hej, Malwka! Ale numer, co? Może spotkamy się na kawie? Dawno się nie widziałyśmy!

Nie odpisywałam. Patrzyłam tylko na to wszystko i czułam, jakbym nagle nie była już sobą. Było mi niedobrze, jakby ktoś wyrwał mnie z własnego życia i wrzucił w zupełnie inne.

Powrót znikąd

Trzy dni po ogłoszeniu wyników odwiedziła mnie ciotka Janina. Nie widziałam jej od lat, ostatnio chyba na pogrzebie babci, gdzie nawet nie raczyła się ze mną przywitać. A teraz, proszę bardzo – stała w moich drzwiach z sernikiem w plastikowym pojemniku i sztucznym uśmiechem.

– Malwinko, słonko! Myślałam, że wpadnę, pogadamy jak za dawnych lat. Pamiętasz, jak ci opowiadałam bajki, kiedy byłaś mała?

Nie pamiętałam. Pamiętałam za to, jak raz w tygodniu zostawiali mnie u niej rodzice, a ona kazała mi siedzieć cicho przy stole, bo „musi obejrzeć serial”. Ale uśmiechnęłam się, jakby faktycznie wspomnienia z dzieciństwa były ciepłe i słodkie jak ten sernik.

– Pamiętam – skłamałam.

Usiadła wygodnie w fotelu, jakby znała to mieszkanie na wylot. Zaczęła pytać o zdrowie, o pracę, a potem przeszła do rzeczy.

– No bo wiesz, Malwinko, w rodzinie to trzeba się wspierać, a u mojego Jurka teraz ciężko, oj ciężko. Słyszałaś, że mu się firma posypała? Kredyty, komornik… A dzieci przecież są…

Znieruchomiałam. Zaskoczyło mnie, jak szybko to przyszło. Nie pytała, jak się czuję, co się ze mną dzieje. Nie zapytała nawet, czy wszystko w porządku. Liczyła. Na gest, przelew, na milionerski odruch serca. A ja – siedziałam naprzeciw niej, z kubkiem herbaty w dłoni i czułam, jak buduje się we mnie mur.

– Ciociu – przerwałam jej w końcu – muszę powiedzieć ci coś ważnego.

Nie miałam ochoty na te gadki

– Ciociu, muszę powiedzieć ci coś ważnego – powtórzyłam, próbując, żeby mój głos brzmiał spokojnie, ale już wtedy wiedziałam, że zaczyna mi się trząść dłoń.

– No słucham, dziecko – spojrzała na mnie z wyrazem twarzy, jakby właśnie kończyła modlitwę o cudowny przelew.

– Nie rozdaje pieniędzy. Nawet rodzinie – powiedziałam wprost, patrząc jej w oczy.

Zrobiło się cicho. Tak cholernie cicho, że słyszałam tykanie zegara na ścianie. Ciotka spojrzała na mnie, jakby się nie dosłyszała.

– Nie zrozum mnie źle – dodałam. – Po prostu nie zamierzam stawiać się w roli skarbonki. Wiesz, ile razy ktoś się do mnie odezwał w ostatnich dniach? Ile kaw, herbat i obiadów mi nagle proponują? Tylko nikt nie pyta, czy się cieszę, czy może jestem przerażona.

Jej twarz zrobiła się twarda jak beton. Już nie było cioci z sernikiem. Była kobieta, której plan właśnie legł w gruzach.

– No to tylko jedno pytanie, Malwina. Po co ci te pieniądze? Przecież sama jesteś. Dzieci nie masz, męża też nie. Przeszłość cię nie dogoni, jak coś odłożysz na bok.

– Nie muszę się tłumaczyć – odpowiedziałam, czując, że każda kolejna minuta z nią to walka z sobą. – Czasem człowiek chce po prostu mieć spokój. Nawet za sześć zer na koncie.

Zostawiła sernik i wyszła bez słowa. Ale nie musiała mówić. Zostawiła po sobie żal. Taki, który znałam od dziecka.

Tego się nie kupi

Gdy emocje po wizycie Janiny opadły, zaczęłam analizować wszystko na chłodno. Codziennie dostawałam po kilkanaście wiadomości – od szkolnych znajomych, sąsiadów, kuzynów z trzeciej wody po kisielu. Wszyscy nagle chcieli się spotkać, pogadać, zobaczyć, co u mnie. Nawet mój ojciec, który przez lata nie odzywał się ani razu, nagle przypomniał sobie, że ma córkę.

– Moglibyśmy się przejść na ryby, jak kiedyś, pamiętasz? – napisał.

Nie pamiętałam. Nie mieliśmy wspólnych wypadów. Miałam za to wspomnienia, jak zamykał się w pokoju z flaszką i krzyczał na mamę, że „znów wszystko wydała”. A teraz chciał być ojcem roku? Bo jego córka trafiła szóstkę w totka?

Z każdą wiadomością, z każdym telefonem czułam coraz mocniej, że nie mam na co czekać. Muszę się odciąć. Zostawiłam pracę w bibliotece – ludzie i tak zaczęli przychodzić tylko po to, żeby mnie oglądać. Przestałam odbierać telefony. Wyjechałam na wieś, wynajęłam domek nad jeziorem, gdzie jedynym dźwiękiem były szuwary i śpiew ptaków.

I właśnie tam, z kubkiem kawy w dłoni, bez internetu, bez „serdecznych” wiadomości od nieznajomych krewnych, poczułam się... wolna. Bo tej wolności nie dał mi milion. Dała mi ją samotność. Ta prawdziwa – wybrana, a nie narzucona. Bez sztucznych uśmiechów i pustych obietnic. Zrozumiałam, że to, czego ludzie tak bardzo mi zazdrościli, nie było wcale pieniędzmi. To była niezależność. Tego się nie kupi.

Szczęście to nie tylko liczby

Siedziałam na werandzie, owinięta w koc, z cichym szelestem liści nad głową i kubkiem parującej herbaty w dłoni. Już dawno nikt się nie odzywał. Może zrozumieli, że nie dostaną tego, po co przyszli. A może po prostu znaleźli kolejną ofiarę – ktoś inny wygrał, ktoś inny miał „szczęście”. Tylko że ja już nie wierzyłam w szczęście jako zlepek cyfr.

Szczęście to było to, że nie musiałam już się tłumaczyć z każdego zakupu. Że mogłam wstać rano i nie sprawdzać konta. Ale jeszcze większym szczęściem było to, że w końcu mogłam być sama dla siebie. Nie musieć się uśmiechać, nie musieć tłumaczyć, nie musieć udawać. Mogłam być po prostu Malwiną. Samą ze sobą.

Czasem jeszcze dzwoniła Grażynka z kiosku. Tylko ona nie chciała niczego. Pamiętała, że wszystko zaczęło się od żartu.

Malwa, ty to naprawdę masz farta – mówiła z tym swoim chrapliwym głosem. – Ale wiesz co? I tak ci zazdroszczę nie kasy. Tylko odwagi.

Może o to właśnie chodziło. Pieniądze przyszły i zmieniły moje życie jak wichura. Ale dopiero potem musiałam podjąć decyzję, kim jestem i kogo dopuszczę do środka. Większości ludzi nie wpuściłam. I nie żałuję. Dziś na moim koncie dalej są te zera. Ale ja już nie żyję zerami. Żyję tym, że nie muszę znosić ludzi, którzy całe życie mnie ignorowali, a teraz przypomnieli sobie, że jestem „z rodziny”. Wolę być sama, niż otoczona przez tych, którzy widzą tylko pieniądze.

Malwina, 35 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama