Reklama

Mam na imię Wiktoria, mam 33 lata, a moje życie to jedno wielkie balansowanie na linie. Czasem czuję, że wystarczy jeden podmuch wiatru, żeby wszystko się zawaliło. Samotne macierzyństwo to ciężki kawałek chleba – niby człowiek wie, że ma dla kogo się starać, dla kogo rano wstawać, gotować, zarabiać… ale ile razy można się zmuszać, gdy wszystko idzie pod górkę?

Pracuję w biurze w średniej wielkości firmie handlowej. Formalności, tabelki, raporty – dzień w dzień to samo. Każdego dnia patrzę na zegar i myślę tylko o tym, kiedy wreszcie skończę, żeby pędzić do domu, do mojego Kacpra.

Mój ośmioletni syn jest całym moim światem

Moim światłem, choć czasem mam wrażenie, że zawodzę go na każdym kroku. Jego dziecięce marzenia o nowym rowerze, na który nie mam pieniędzy, rozdzierają mi serce.

– Mamusiu, a jak myślisz, czy w tym roku naprawdę dostanę rower? – zapytał mnie kilka dni temu, patrząc na mnie swoimi dużymi oczami, które przypominają mi oczy jego ojca.

– Kochanie… – zaczęłam, ale głos mi zadrżał. Nie chciałam go okłamywać.

W głowie wciąż miałam obraz siebie z dzieciństwa – jak stoję przy oknie, patrzę na dzieci jeżdżące na rowerach i zaciskam pięści ze złości. Nigdy go nie dostałam. I wtedy coś we mnie pękło. Nie mogę pozwolić, żeby Kacper też musiał tłumaczyć sobie, że mama nie miała pieniędzy. Nie zniosę tego smutku w jego oczach, tej cichej rezygnacji, że znów nie było nas stać.

Stałam przed punktem pożyczek i wahałam się. Nogi miałam jak z waty, serce waliło mi jak oszalałe. Wiedziałam, że to głupi pomysł, że to może mnie pogrążyć… Ale w oczach Kacpra wciąż widziałam ten błysk nadziei, którego nie mogłam ugasić.

– Dzień dobry… – powiedziałam cicho, przekraczając próg.

Za ladą siedziała młoda kobieta z uśmiechem, który wyglądał na wyuczony, jakby powtarzała go setny raz tego dnia.

– W czym mogę pomóc?

Przełknęłam ślinę, starając się, żeby głos mi się nie załamał.

– Chciałabym wziąć pożyczkę. Tysiąc złotych. Na… rower. Dla syna.

Kobieta spojrzała na mnie, jakby musiała się upewnić, że dobrze usłyszała.

– A jest pani pewna, że poradzi sobie pani ze spłatą? – zapytała, stukając paznokciami w klawiaturę.

Nie byłam pewna. Nie wiedziałam nic. Ale nie mogłam się wycofać.

– Dam radę.

W duchu myślałam: Muszę dać radę. Nie mam wyjścia.

Podpisałam papiery, jakby ręce same prowadziły długopis, a głos wewnętrzny krzyczał: „Nie rób tego! Nie wchodź w to bagno!”. Ale krzyczał za cicho.

Kiedy wyszłam z biura, trzymając w dłoni gotówkę, czułam dziwne pomieszanie emocji. Strach – bo przecież wiedziałam, że kredyt to ryzyko. Wyrzuty sumienia – bo wiedziałam, że to nieodpowiedzialne. Ale przede wszystkim… ulgę. Ulga, że Kacper będzie miał swój rower. Że na Dzień Dziecka spojrzy na mnie tymi swoimi oczami pełnymi szczęścia i powie: „Dziękuję, mamusiu!”. Dla niego zrobię wszystko.

Wróciłam do domu z tym rowerkiem, jakbym niosła skarb. Szłam szybciej, prawie biegłam, bo w głowie widziałam już jego radość – Kacper, skaczący z zachwytu, ściskający mnie, całujący po policzkach. Serce mi waliło jak szalone. To miała być nasza chwila. Tylko nasza.

Ale wtedy zadzwonił telefon. Spojrzałam na wyświetlacz. Magda. Moja koleżanka z pracy.

– Cześć, Magda! – powiedziałam, jeszcze w euforii. – Właśnie kupiłam Kacprowi rower na Dzień Dziecka! Wyobrażasz sobie jego minę?!

Zamiast radości w jej głosie usłyszałam coś innego. Cichy, przerażony ton.

– Wiktoria, słyszałaś już? Nasza firma… ogłosiła zwolnienia. I… Wiktoria, jesteś na liście.

Zamarłam.

– Co?! Nie… To jakiś żart, prawda? – głos mi się łamał. – Przecież… ja mam kredyt, dziecko, życie… Nie mogą…

– Przepraszam, że mówię ci to przez telefon. Ale musisz wiedzieć. Szefowa kazała przygotować listę, jesteś na niej.

Zrobiło mi się słabo. Przysiadłam na ławce obok bloku, ściskając rowerek tak mocno, że białe kostki palców prawie przebijały przez skórę. W głowie mi huczało.

Co teraz? Co teraz?

Czułam, jakby ziemia usunęła mi się spod nóg.

Patrzyłam na ten rower – czerwony, błyszczący, z dzwonkiem, który miał wywołać śmiech mojego syna. A teraz? Teraz czułam, że ten rower to gwóźdź do trumny.

Zamknęłam oczy, a po policzkach pociekły mi łzy. W tej chwili nie miałam siły. Nie wiedziałam, jak wrócić do domu i powiedzieć Kacprowi, że mama straciła pracę.

Otarłam łzy rękawem i wstałam, jakby nic się nie stało. Rower wciąż błyszczał w promieniach słońca, a ja szłam z nim przez podwórko, zmuszając się do uśmiechu. Kacper siedział na schodach pod blokiem, z książką w ręku, i na mój widok aż podskoczył.

– Mamusiu! – zawołał, a jego oczy rozbłysły. – Co to? To dla mnie?!

– No, mój skarbie! Zobacz, co tu mam dla ciebie! – wykrztusiłam z trudem, a głos mi się załamał na ostatnich słowach.

Kacper rzucił książkę, podbiegł i objął mnie z całej siły, jakby chciał mnie zgnieść tymi swoimi małymi ramionami.

– Rower! Mój własny! Mamusiu, ty jesteś najlepsza na świecie! – mówił, skacząc w miejscu. – Zobacz, jaką ma kierownicę! I dzwonek! I bidon!

Patrzyłam na niego, jak ściska kierownicę, jak delikatnie obraca pedały, jak rozdziawia buzię ze szczęścia. A w mojej głowie wciąż dudniło: zwolnili cię. Nie masz pracy. Masz kredyt. Co teraz?

– Podoba ci się? – spytałam, starając się brzmieć normalnie.

– To najlepszy dzień w moim życiu! – Kacper odwrócił się do mnie i mocno mnie przytulił. – Kocham cię, mamusiu!

Pogłaskałam go po włosach, uśmiechając się, choć oczy piekły mnie od wstrzymywanych łez.

Chciałabym cieszyć się tą chwilą. Chciałabym... ale w środku czuję, jakbym tonęła.

Wieczór spadł na nasze mieszkanie jak ciężka, ciemna kotara. Kacper spał już w swoim pokoju, przytulony do poduszki, a ja siedziałam w kuchni z zimną herbatą w ręce. Wpatrywałam się w ekran telefonu, próbując zebrać myśli. Co mam zrobić? Co powiedzieć Kacprowi?
Napisałam do kilku znajomych, rzuciłam prośbę o pomoc na grupach z ofertami pracy, ale odzew był mizerny.

Większość nie odpisywała wcale, inni rzucali krótkie: „Trzymam kciuki, dasz radę!”. Ale co to znaczy: dasz radę?

Zadzwoniłam do Agi, mojej przyjaciółki, bo musiałam komuś to powiedzieć.

– Aga… – wyszeptałam, a głos mi się załamał. – Ja już nie wiem, co robić. Straciłam pracę, mam kredyt… Kacper… Nie wiem, jak mu to powiedzieć.

Aga milczała przez chwilę, a potem jej głos zabrzmiał cicho i ciepło:

– Wiktoria, musisz się trzymać. Dasz radę. Zobaczysz, to się jakoś ułoży.

Poczułam, jak coś we mnie pęka.

Nie chcę tego słuchać! – krzyknęłam przez łzy. – Nie chcę, żeby się jakoś ułożyło! Ja muszę coś zrobić! Teraz!

Otarłam oczy drżącą ręką, jakby to miało cokolwiek pomóc. Myśli wirowały mi w głowie jak szalone. Sprzedać rower? Zwrócić kredyt? Przecież to absurd… Ale jak spłacę raty? Co powiem Kacprowi?

Spojrzałam na jego zdjęcie na lodówce. Uśmiechał się z niego, taki dumny, z dyplomem z konkursu plastycznego. Moje serce ścisnęło się jeszcze mocniej. Muszę coś wymyślić. Muszę.

Rano wstałam wcześnie, zanim Kacper jeszcze otworzył oczy. W kuchni panował cichy półmrok, a ja siedziałam przy stole, ściskając kubek z kawą, która dawno już wystygła. Wciąż nie wiedziałam, jak mu to powiedzieć. Jak wytłumaczyć ośmiolatkowi, że jego mama właśnie straciła pracę? Że może niedługo zabraknie na czynsz, na zakupy, na to wszystko, co do tej pory było takie oczywiste?

Usłyszałam ciche stąpanie bosych stóp na panelach. Kacper wszedł do kuchni, zaspany, z potarganymi włosami.

– Mamusiu… – mruknął, przeciągając się. – A co dziś na śniadanie?

Spojrzałam na niego i poczułam, jak ściska mnie w gardle. Jak mam mu to powiedzieć? Jak nie złamać mu serca?

– Chodź tu do mnie, Skarbie – powiedziałam cicho, rozkładając ramiona. Usiadł na moich kolanach, wtulając się we mnie jak zawsze, kiedy czuł się bezpieczny.

– Kacperku… muszę ci coś powiedzieć. Mama… straciła pracę.

Przez chwilę patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami, jakby nie do końca rozumiał, o co chodzi.

– To nic, mamusiu – powiedział po chwili, głaszcząc mnie po ręce. – Możemy oddać rower, jak chcesz. Bylebyś była szczęśliwa.

Te słowa uderzyły mnie mocniej niż cokolwiek innego. On nie powinien tak mówić. To ja powinnam go chronić. To ja powinnam być silna, a czuję, że to on właśnie mnie ratuje. Objęłam go mocno i cicho zapłakałam w jego włosy.

Siedziałam wieczorem przy kuchennym stole, wpatrując się w migotanie świateł za oknem. Kacper bawił się w swoim pokoju – słyszałam, jak śpiewa cicho piosenkę z bajki, jego głos był spokojny, beztroski. Jakby nic się nie stało. A przecież wszystko się zmieniło.

W głowie kłębiły mi się myśli: „Jak spłacę kredyt? Co z opłatami? Co, jeśli nie znajdę pracy szybko?”. Miałam poczucie, że stoję na krawędzi, a każdy kolejny dzień to krok bliżej przepaści.

Patrzyłam na zdjęcie Kacpra na lodówce. Ten uśmiech, ta radość w oczach… Nie mogę mu tego zabrać. Nie mogę się poddać.

Wstałam, spojrzałam w lustro w przedpokoju. Cienie pod oczami, zmęczona twarz, włosy związane w niechlujny kucyk.

– Dasz radę – szepnęłam do siebie. – Nie dziś. Nie jutro. Ale się podniesiesz.

I naprawdę w to uwierzyłam. Nie wiem, co będzie jutro. Nie wiem, skąd wezmę pieniądze na ratę. Ale wiem jedno – nie mogę się poddać. Dla Kacpra. Dla nas.

Spojrzałam na niego – małego chłopca, który teraz układał klocki na dywanie, śmiejąc się z własnych żartów. Tak, będę walczyć. Będę walczyć, nawet jeśli to piekielnie trudne. Bo on mnie potrzebuje. A ja nie mogę go zawieść.

Wiktoria, 33 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama