„Zadłużyłam się na zagraniczny wyjazd na majówkę. Ważne, by koleżanki z pracy myślały, że opływam w luksusie”
„Do wyjazdu zostały trzy tygodnie. Przez cały ten czas żyłam jak nakręcona. Nie z powodu radości, ale przez adrenalinę. Budziłam się z myślą o kolejnej racie, zasypiałam, analizując, z czego tym razem zrezygnuję, żeby mieć na spłatę. Sklepowe półki mijałam obojętnie, za to w internecie – byłam królową”.

Zawsze lubiłam dobrze wyglądać. Starannie dobierałam stylizacje, inwestowałam w kosmetyki, a na Instagramie pilnowałam, by zdjęcia miały odpowiednie filtry. W pracy uchodziłam za dziewczynę „z klasą”, tę, która wie, gdzie warto zjeść brunch i co aktualnie jest modne w Mediolanie. Prawda była jednak bardziej prozaiczna – żyłam od wypłaty do wypłaty, a moje wyczucie stylu często było zasługą second-handów. Ale nikt nie musiał o tym wiedzieć. W tym roku postanowiłam udowodnić wszystkim, że stać mnie na więcej – majówkę spędzę w luksusowym hotelu na Krecie. Nawet jeśli będę musiała się na to zapożyczyć.
Lubiłam robić wrażenie
W pracy mówiły na mnie „nasza influencerka”. Wszystko przez to, że zawsze wiedziałam, jak ustawić kubek z kawą obok laptopa, by wyglądało to jak z Pinteresta. One wierzyły, że zarabiam krocie, że moje mieszkanie w centrum to apartament z widokiem, a nie kawalerka z oknem wychodzącym na zsyp. A ja grałam w tę grę zbyt długo, żeby teraz się wycofać.
– Boże, Iza, znowu masz nową torebkę? – zapytała Anka z księgowości, a ja tylko uśmiechnęłam się tajemniczo, choć torba kosztowała trzy dyszki na targu.
Prawda była taka, że wieczorami jadłam zupki chińskie, a śniadania składały się z tanich płatków na mleku. Ale w biurze musiałam błyszczeć. To było moje małe przedstawienie, a każde dobre słowo pod moim adresem dodawało mi energii, by dalej udawać.
– W tym roku majówka gdzie? Rzym, Paryż, a może znów ta Toskania? – zagadnęła złośliwie Kaśka.
– Kreta – rzuciłam szybko, zanim zdążyłam pomyśleć. – Już wszystko zarezerwowane – dodałam z uśmiechem.
Nie miałam nic zarezerwowanego. Ani pieniędzy, ani urlopu. Ale nie mogłam się już wycofać. Wyszłam na dziedziniec i na szybko zaczęłam przeglądać oferty biur podróży. Oddechu mi brakowało, gdy zobaczyłam ceny. Ale kliknęłam „rezerwuj” i po chwili wypełniałam formularz rat.
– Na ile rat chce pani rozłożyć płatność? – zapytał konsultant.
– Na tyle, żeby nie bolało – odpowiedziałam, choć wiedziałam, że będzie bolało i to bardzo.
Nocne zakupy, codzienne kłamstwa
Do wyjazdu zostały trzy tygodnie. Przez cały ten czas żyłam jak nakręcona. Nie z powodu radości, ale przez adrenalinę. Budziłam się z myślą o kolejnej racie, zasypiałam, analizując, z czego tym razem zrezygnuję, żeby mieć na spłatę. Sklepowe półki mijałam obojętnie, za to w internecie – byłam królową.
– Piękna ta sukienka? – spytała Magda, gdy przyszłam do pracy w nowej zwiewnej maxi.
– Zamówiłam w internec – skłamałam bez zająknięcia.
W rzeczywistości sukienka była z promocji za siedemnaście złotych z chińskiego sklepu i śmierdziała plastikiem. Ale na zdjęciach wyglądała jak z katalogu. Tylko to się liczyło.
Wieczorami siedziałam przy laptopie, przewijając profile koleżanek z pracy. Kaśka w Bieszczadach, Anka z mężem na działce. Niby nic wielkiego, ale zazdrościłam im spokoju. Ja klepałam przelewy na minimalne kwoty i kupowałam kolejne rzeczy, które miały się dobrze prezentować na zdjęciach z „luksusowych wakacji”. Zamówiłam słomkowy kapelusz, okulary jak od projektanta i szal do zdjęcia na plaży. Zrobiłam też manicure hybrydowy w promocji, bo nie mogłam pojechać z poobgryzanymi paznokciami. Płaciłam za wszystko kartą kredytową.
– A może zrezygnujesz? – powiedziała cicho moja mama przez telefon, gdy wspomniałam o wyjeździe.
– Nie mogę. Muszę tam być. Muszą to zobaczyć – odpowiedziałam tylko. I wiedziałam, że nie chodzi o Kretę. Chodziło o to, by nie pozwolić im zobaczyć, że naprawdę nie jestem kimś, za kogo mnie mają.
All inclusive, czyli wszystko na kredyt
Samolot wylatywał o piątej rano. Na lotnisko pojechałam Boltem. Usiadłam przy bramce z kawą z logo modnej sieciówki, choć tak naprawdę miałam ze sobą tylko wodę mineralną i mini bagietkę zrobioną dzień wcześniej w domu. Gdy stewardesa poprosiła o boarding pass, poczułam jakby cały mój plan właśnie się urzeczywistniał.
– All inclusive? – uśmiechnął się recepcjonista w hotelu.
– Naturalnie – rzuciłam nonszalancko, jakby co tydzień bywałam w takich miejscach.
Pokój był skromniejszy, niż się spodziewałam, ale na zdjęciach dało się to ukryć. Wrzuciłam walizkę na łóżko, szybko rozpakowałam kapelusz i okulary, po czym ustawiłam telefon na statywie.
– Kawa z widokiem – mruknęłam pod nosem, robiąc selfie z morzem w tle. W rzeczywistości mój balkon wychodził na klimatyzatory i zaplecze restauracji, ale dzięki zoomowi wszystko wyglądało bajecznie.
Pierwszy dzień spędziłam biegając między basenem a pokojem. Nie po to, by korzystać z atrakcji, ale żeby ładować telefon i publikować kolejne zdjęcia. Każde ujęcie było starannie zaplanowane. Nóżki w wodzie, „spontaniczny” śmiech w objęciach słomkowego kapelusza.
– Cudnie tam masz! – napisała Magda pod jednym z postów. – Zasłużyłaś, Iza!
Serce mi zadrżało. Tak, zasłużyłam… Na co? Na chwilę uznania, kilka „lajków” więcej, zazdrość koleżanek? Na pewno nie na spokój ducha. Bo ten zostawiłam w domu razem z niedopłaconym rachunkiem za prąd.
Odsetki mnie zjedzą
Trzeci dzień na Krecie. Zaczęłam unikać stołówki w hotelu, choć miałam wszystko w cenie. Ludzie tam byli zbyt zwyczajni. Rodziny z dziećmi, pary na emeryturze, głośni Niemcy przy barze. Nikt nie przypominał tych z mojej wyobraźni – pięknych, wymuskanych, uśmiechających się na tle marmurowych kolumn. Może dlatego wolałam tworzyć swój świat na Instagramie.
– Jakie piękne miejsce! Podaj nazwę hotelu, bo chcę rezerwować! – napisała Kaśka pod jednym ze zdjęć.
Nie odpisałam. Nie dlatego, że nie mogłam. Po prostu nie chciałam, żeby ktoś zbliżył się za bardzo do mojej bajki. Bałam się, że odkryją kulisy – moją plastikową torebkę z bazaru, szlafrok z mikrofibry, który wyglądał luksusowo tylko z daleka.
Codziennie o tej samej porze wchodziłam do lobby, gdzie był najsilniejszy internet. Przewijałam komentarze i lajkowałam każde zdjęcie koleżanek, choć wewnętrznie kipiałam. Bo przecież to ja teraz byłam na wyjeździe marzeń, ja powinnam być królową majówki! Ale im więcej klikałam, tym bardziej czułam się pusta. Siedząc samotnie przy basenie z książką, której nawet nie otworzyłam, patrzyłam, jak dzieci pluskają się obok mnie, jak małżeństwa planują kolejne wycieczki, jak grupy znajomych śmieją się głośno.
A ja? Ja byłam sama. Na wakacjach dla pokazówki, na urlopie, który miał mi dodać blasku, a powoli zżerał mnie od środka. Kiedy zadzwoniła mama i powiedziała, że przyszło pismo z banku, serce zamarło mi w piersi.
– Nic, wszystko pod kontrolą – rzuciłam pewnym głosem. Nawet jeśli to była nieprawda. Bo Instagram może i nie zna odsetek, ale komornik – owszem.
Powrót z raju i rachunek za marzenia
Powrót był brutalny. Samolot opóźniony, dzieci płaczące, klimatyzacja nie działała. Ja siedziałam w środku tego wszystkiego, w kapeluszu, który już stracił kształt i z uśmiechem udającym zmęczoną satysfakcję. W głowie miałam jedno: jak to wszystko spłacę? Na lotnisku mama przywitała mnie z gorącym bułeczkami i spojrzeniem, które mówiło więcej niż słowa. Milczała, gdy wracałyśmy do mojego mieszkania, nie komentowała walizki od projektanta z przeceny ani paznokci, które już zaczęły odchodzić.
– Pieniądze? – zapytała w końcu, jakby między wierszami.
– Już ogarniam. To chwilowe – odparłam. I znowu kłamałam.
W pracy wróciłam jak bohaterka. Opalenizna, zdjęcia, żarty z Grekami, którzy „wszystko robią powoli”. Dziewczyny słuchały jak zaczarowane, a ja czułam się jak oszustka. Kaśka pytała o restauracje, Magda o sklepy z sukienkami.
– Wiesz, nie wszystko zdążyłam zobaczyć – odpowiedziałam wymijająco. – Ale było cudownie.
Nocą siedziałam z kalkulatorem i mailami z banku. Karta debetowa – na minusie. Kredytówka – limit przekroczony. Raty za wyjazd – pierwsza już za tydzień. Do tego rachunki, które czekały cierpliwie, aż wrócę z mojego raju. Telefon zadzwonił po północy. To był Tomek, były chłopak. Zawsze miał wyczucie.
– Hej, widziałem zdjęcia. Zrobiłaś to po mistrzowsku. Wygląda jak wakacje za dwadzieścia koła – zaśmiał się.
– Mniej więcej tyle wyszło – odpowiedziałam i rozłączyłam się. Bo to, co miałam najdroższego, nie było na zdjęciach. To był mój spokój, który bezpowrotnie oddałam za lajki i chwilę zazdrości w oczach innych.
Nie pytaj, ile kosztowało moje szczęście
Po miesiącu zaczęłam otrzymywać pierwsze telefony z banku. Głos konsultanta był uprzejmy, ale z każdym kolejnym połączeniem brzmiał bardziej stanowczo. Pisałam maile z prośbami o odroczenie rat, przeszukiwałam internet w poszukiwaniu dodatkowych fuch. Zaczęłam dorabiać po godzinach – pisałam teksty, sprzątałam po znajomych. W nocy nie spałam, bo obliczałam, co mogę sprzedać.
Kapelusz z Krety? Poszedł na Vinted za grosze. Sukienki – wróciły na OLX. Ale wspomnień z tego wyjazdu nikt mi nie kupił. Te zostaną – jak zadrapania na lśniącym wizerunku, który z takim poświęceniem budowałam.
– Wyglądałaś tam jak modelka – powiedziała mi niedawno Anka z pracy.
–Tak się czułam – odpowiedziałam, z trudem nie dodając: „przez pięć minut, zanim przyszła wiadomość z banku”.
Dzisiaj nie udaję już aż tak bardzo. Wciąż pilnuję estetyki na Instagramie, ale czasem wrzucam zdjęcia bez filtrów. Zaczęłam rozmawiać z mamą o pieniądzach, zamiast je ukrywać. Największą lekcją tej majówki nie były widoki na Krecie, lecz lustro w łazience mojego hotelowego pokoju. Widziałam w nim dziewczynę, która zrobiła wszystko, żeby ją podziwiano. I prawie straciła wszystko.
Moje „szczęście” kosztowało mnie więcej, niż mogę dziś spłacić. Ale zyskałam coś innego – świadomość, że nie potrzebuję dowodów na Instagramie, by być kimś. Bo najważniejsze rzeczy nie mają hasztagów.
Iza, 29 lat
Czytaj także:
- „Bogata emerytka w sanatorium była dziwnie znajoma. 30 lat temu nie było nam po drodze, ale teraz nie mieliśmy hamulców”
- „Mąż przepuszczał kasę na głupoty, a ja wszystkiego sobie żałowałam. W końcu zrobiłam coś dla siebie”
- „Zaprosiłam faceta na randkę, a on był przyspawany do telefonu. Liczyłam na słodki finał, a nie maraton trendów z TikToka”

