Reklama

Pracuję w korporacji, w dziale marketingu. Wszyscy się tam uśmiechają, ale to nie znaczy, że są szczęśliwi. Codziennie czytam te same maile, patrzę na te same tabelki, słucham tych samych pogadanek przy ekspresie do kawy. Mam wrażenie, że moje życie to taka zapętlona prezentacja PowerPointa, która sama się nie wyłączy.

Chciałam czegoś nowego

Aż pewnego dnia, w przypływie impulsu, który można by nazwać desperacją, kupiłam rower. Trochę dla zdrowia, trochę dla oszczędności. Chciałam spróbować zrobić coś innego. Zaczęłam po pracy wieczorami jeździć bez celu. Tylko ja, miasto i ciche ulice. Nie wiedziałam, dokąd jadę, ale w tym była jakaś ulga. Nikt niczego ode mnie nie chciał, nie musiałam nic mówić. Mogłam zniknąć, czuć, że moje życie przez chwilę nie kręci się wokół tego, co muszę, tylko wokół tego, co chcę.

Tego dnia wyszłam z wcześniej. Wzięłam rower z parkingu pod biurem i niemal natychmiast ruszyłam przed siebie. Nie miałam planu, po prostu jechałam, skręcając tam, gdzie było cicho, gdzie światła latarni odbijały się w kałużach, a miasto wydawało się trochę mniej obojętne.

Minęłam kilka ulic, aż w końcu, przy parku, gdzie asfalt przechodził w nierówny bruk, coś się wydarzyło. Nagle, zupełnie znienacka, z bocznej alejki wyjechał ktoś na rowerze. I zanim zdążyłam zareagować, wpadliśmy na siebie.

To była chwila

Usłyszałam pisk hamulców, mój rower zatańczył i runęłam na chodnik. On też upadł. Przez chwilę leżałam bez ruchu, próbując złapać oddech. Potem podniosłam się gwałtownie, otrzepałam kurtkę i rzuciłam:

– Jesteś nienormalny?!

Zamiast przeprosin czy zdenerwowania, obcy chłopak zaczął się śmiać. Oparł się o ramę swojego roweru i patrzył na mnie z rozbawieniem.

– Możliwe, ale to ty wjechałaś we mnie – powiedział spokojnie, wciąż z uśmiechem.

– Bo jechałeś pod prąd! – odpowiedziałam, wciąż zła.

– Nie ma „pod prąd” na tej ścieżce – stwierdził, jakby to była najbardziej logiczna rzecz na świecie.

– To ty jesteś prądem – rzuciłam bez zastanowienia.

Na chwilę zapadła cisza. Spojrzał na mnie zaskoczony, po czym parsknął śmiechem jeszcze głośniej. Pomyślałam, że powinnam po prostu odjechać, zostawić to dziwne spotkanie za sobą i wrócić do swojej pustej kawalerki, ale nie ruszyłam się. On odstawił rower na bok, usiadł na niskim murku i powiedział:

– Usiądź. Oddychasz jakbyś przebiegła maraton.

Zaintrygował mnie

Nie miałam ochoty z nim rozmawiać, ale zrobiłam, jak powiedział. Miał na imię Michał. Mówił ciepłym głosem, miał nieco zbyt długie włosy i twarz, na której widać było więcej spokoju niż w całym moim mieszkaniu. Nie wyglądał jak ktoś, kto pracuje w biurze ani jak ktoś, kto się spieszy. Opowiadał o jakiejś wycieczce w góry, o tym, że wieczory są po to, żeby z nich korzystać, a nie żeby odliczać czas do jutra.

– To dziwne – powiedziałam w końcu. – Że ci się chce tak po prostu jeździć bez celu.

– Bo jak się nie ma celu, to łatwiej trafić na coś ważnego.

Minęło kilka dni. Myślałam, że nie będę go więcej wspominać, ale jego głos wracał co jakiś czas, szczególnie wieczorami, kiedy znowu wsiadałam na rower. Omijałam jednak tamtą alejkę przy parku, ale nie z powodu strachu, tylko żeby nie kusić losu. Nie szukałam go. Przynajmniej tak sobie mówiłam.

Tamtego popołudnia miałam wrócić do domu, zrobić szybki makaron i obejrzeć któryś z tych seriali, w których wszyscy są piękni, nieszczęśliwi i zakochani, ale zaszłam jeszcze do sklepu.

Nie spodziewałam się go

Stałam przy półce z serami, kiedy usłyszałam znajomy głos.

– Znowu ty?

Obróciłam się i zobaczyłam chłopaka z parku, z koszykiem w ręku i głupawym uśmiechem na twarzy.

– Ty mnie śledzisz? – zapytałam, nie kryjąc rozbawienia.

– Po prostu musiałem kupić hummus – odpowiedział z taką miną, jakby to była sprawa najwyższej wagi.

– Nienawidzę hummusu.

– To znaczy, że jesteśmy z dwóch różnych światów – powiedział i przez chwilę patrzył na mnie tak, jakby naprawdę próbował coś z tego wyczytać.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Poczułam, że się rumienię, co było idiotyczne. To był tylko obcy facet, rowerzysta z parku. I już drugi raz staliśmy obok siebie w zupełnie zwyczajnym miejscu, rozmawiając, jakby to nie był przypadek.

– Może chcesz przejść się kawałek? – zaproponował, zanim zdążyłam się pożegnać.

Zgodziłam się

Spacerowaliśmy po okolicy, rozmawiając o głupotach. Michał opowiadał o swojej pracy, która nie była żadną pracą – robił coś związanego z grafiką, raz więcej, raz mniej, jak sam powiedział. Ja nie mówiłam wiele o sobie, tylko tyle, że mam dość wszystkiego, co przewidywalne.

– Chcesz pojeździć kiedyś razem? – zapytał nagle, kiedy przystanęliśmy przy jednej z alejek.

Zawahałam się. Nie lubiłam niczego, co brzmi jak deklaracja, ale jednocześnie coś we mnie drgnęło.

– Może.

A potem poszliśmy w dwie różne strony, ale wiedziałam już wtedy, że jeśli jutro znowu wezmę rower, to nie tylko po to, żeby uciec. Chciałam sprawdzić, czy znowu go spotkam. Od tamte pory zaczęliśmy się spotykać. Najpierw były wspólne jazdy po mieście, potem krótkie postoje na ławkach, czasem lody z budki na rogu.

Wieczory nabierały sensu. Przestawałam myśleć o Excelu, o porannej kawie, o tym, co jeszcze powinnam zrobić. Zamiast tego uczyłam się patrzeć na świat tak, jak on – z pewnym zdziwieniem, jakby wszystko było tu pierwszy raz.

Wszystko się zmieniło

W pracy byłam coraz mniej obecna. Coraz częściej myślałam o tym, że może jednak wystarczy już tej harówki, siedzenia cały dzień przed komputerem i znoszenia humorów szefowej. Nie powiedziałam tego Michałowi, na razie chciałam, żeby to była tylko moja decyzja.

Któregoś dnia po prostu wysłałam maila z lakonicznym „rezygnuję z dniem dzisiejszym” i wróciłam do domu. Zostawiłam służbowy laptop, kartę wejściową i kilka niedokończonych projektów. Wszystko to nagle wydawało się obce, jakby należało do kogoś innego.

Kilka tygodni później zamieszkaliśmy razem. Nie w żadnym romantycznym domku na wsi ani w lofcie z widokiem na miasto – w małym mieszkaniu z rowerami przy ścianie. Było wystarczająco, żeby poczuć się dobrze.

Znalazłam nową pracę. Mniejszą firmę, mniej godzin, więcej sensu. Nie zarabiałam już tyle, co wcześniej, ale czułam, że to, co robię, ma jakąkolwiek wartość. Wieczorami znowu jeździliśmy. Nie żeby uciekać, tym razem jechaliśmy razem – w tym samym kierunku.

Kinga, 30 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama