Reklama

Zawsze miałam słabość do obrazków z katalogów: rodziny jedzące razem obiady, wspólne wycieczki rowerowe, śmiech przy ognisku. Gdyby ktoś zapytał mnie, skąd się to wzięło, powiedziałabym, że z braku – bo u mnie w domu było raczej cicho, chłodno, osobno. Dlatego, gdy tylko nasze dzieci podrosły, postanowiłam, że będą miały inaczej. Że będą mieć rodzinę. Taką prawdziwą.

Pomysł, żeby zabrać teściów na wakacje, przyszedł mi do głowy, gdy dzieci po raz setny zapytały, kiedy znowu będą mogły pobawić się z dziadkami. Serce mi się ścisnęło – bo przecież kontakt z rodzicami Pawła, moimi teściami, był... nazwijmy to: sporadyczny. Teresa – jego mama – zawsze była chłodna. Ojciec, Zdzisław – milczący jak kamień. Ale przecież mogło być inaczej. Wspólny tydzień nad jeziorem, wynajęty domek, kajaki, grill, dzieci biegające na bosaka – to miało zbliżyć nas do siebie.

To świetny pomysł – powiedział Paweł, choć w jego oczach widziałam niepewność.

Nie powiedziałam mu, że mam plan. Plan na odbudowanie relacji. Że włożyłam w to nadzieję, może nawet więcej, niż powinnam. Spakowałam ubrania, kremy z filtrem, planszówki i własne złudzenia. I pojechaliśmy.

Nie darowali sobie komentarzy

Już w pierwszego wieczora wiedziałam, że to nie będzie proste.

– No i co to za jedzenie? – skrzywiła się teściowa, grzebiąc widelcem w sałatce z kuskusem. – Ani mięsa, ani smaku. Teraz jest moda na jakieś zielska?

– To tylko wegetariańska kolacja, mamo – wtrącił Paweł z lekkim zmęczeniem. – Aneta zamówiła z pensjonatu. Żeby było lekko, bo jest upał.

– Aha – odparła z miną, jakby właśnie połknęła żabę. – Czyli mamy udawać, że jesteśmy królikami. Dobrze, rozumiem.

Teść nic nie mówił, jak zwykle. Jedynie raz rzucił:

– W domu to człowiek chociaż wiedział, co je.

Poczułam, jak moje ramiona się napinają. Siedzieliśmy na werandzie, dzieci gdzieś w tle śmiały się i chlapały wodą, a ja walczyłam ze sobą, żeby nie odpowiedzieć złośliwie.

Może jutro zrobimy grilla – rzuciłam pogodnie jak idiotka. – Kupię coś na targu. Będzie po waszemu.

Paweł spojrzał na mnie z wdzięcznością, ale ja miałam ochotę zwinąć się w kłębek. „Czy naprawdę nigdy nie uda mi się zadowolić tej kobiety?” – pomyślałam. A przecież to dopiero pierwszy dzień...

Nie było posiłku bez narzekań

Następnego dnia siedzieliśmy przy drewnianym stole w ogrodzie pensjonatu, pachniało pomidorami, bazylią i czymś jeszcze, czego nie rozpoznałam. Dzieci chlapały się jeszcze w dmuchanym baseniku, Paweł próbował rozlać lemoniadę do szklanek. I wtedy teściowa się odezwała:

– Ciekawe, czy dzieci nie będą miały potem biegunki po tej sałatce. Te pomidory to chyba nie z Polski, takie wodniste...

Teść nawet nie podniósł głowy znad talerza. Ja zamarłam z widelcem w powietrzu.

Wszystko świeże. Kupowałam dziś rano na targu – powiedziałam. Z uśmiechem. Aż mnie policzki bolały.

– No, może i świeże, ale kiedyś to człowiek jadł normalnie. A teraz to wszystko „eko, wege”... Bardziej modne, niż smaczne – westchnęła.

Paweł coś mruknął, ale nie dało się tego zrozumieć. Był po ich stronie. Jak zawsze.

Nie wytrzymałam.

– Wie mama, można by raz po prostu zjeść i nie komentować każdego kęsa. Naprawdę.

– A ja tylko wyrażam opinię. Już nawet mówić nie wolno? – ucięła, jakby właśnie została oskarżona o zbrodnię.

Zamilkłam. Długo. A potem wstałam i powiedziałam dzieciom, że idziemy się przejść.

Podczas spaceru, gdy starszy syn trzymał mnie za rękę i opowiadał o żabie, którą widział, poczułam coś gorzkiego w gardle. „Chciałam tylko, żebyśmy byli rodziną. Czy to aż tak głupie marzenie?”.

Dostałam już nauczkę

W nocy obudził mnie szum wody i jakieś stłumione głosy. Wstałam i zeszłam na dół. Chciałam tylko napić się wody.

Drzwi do pokoju teściów były lekko uchylone. Przystanęłam, bo usłyszałam swoje imię.

– ...ona chyba naprawdę myśli, że jak będzie miła, to ja ją polubię – mówiła teściowa cicho. – Wszystko kontroluje, cały ten wyjazd to jakaś pokazówka.

– Mhm – burknął teść.

Dzieci biegają jak dzikie. Kolacja jak z gazety. I to jej „czy wam smakuje?” co dwadzieścia sekund. Jakbyśmy byli na przesłuchaniu. Ja już nie mam siły udawać.

– Mówiłem ci – ziewnął teść – lepiej było zostać w domu. Po co nam to było?

Zamknęłam oczy. Po chwili odwróciłam się, poszłam do kuchni, nalałam sobie szklankę wody i wypiłam duszkiem. Próbowałam przełknąć razem z nią te słowa. Ale nie dało się.

Wróciłam do łóżka i położyłam się obok Pawła. Spał. Jakby nic się nie działo. Jakby wszystko było dobrze. Patrzyłam w sufit i powtarzałam w głowie tylko jedno: „Nigdy więcej. Nigdy więcej nie będę się tak starać dla ludzi, którzy nie chcą tego zobaczyć”.

Słowa męża mną wstrząsnęły

Następnego dnia nie wytrzymałam. Czekałam, aż dzieci pójdą na plac zabaw z dziadkiem. Teściowa została w pokoju. Wyszłam na taras, gdzie Paweł siedział z kawą i udawał, że czyta wiadomości w telefonie.

– Możemy pogadać? – zapytałam spokojnie, ale głos mi zadrżał.

– Jasne – odpowiedział, nie patrząc na mnie.

Czemu nigdy nic nie mówisz, Paweł? Czemu zawsze siedzisz cicho, jakby to cię nie dotyczyło?

– Bo to nic nie da, Aneta. Ty i mama się nie dogadacie. Tak już jest – wzruszył ramionami.

– Ale ty jesteś pośrodku. I to ty wybierasz, po której stronie stoisz. A ja mam wrażenie, że zawsze wybierasz ich – powiedziałam ostrzej, niż chciałam.

– To moi rodzice, rozumiesz? Może nie są idealni, ale…

– Ale co? A ja? A twoje dzieci? Czy nie zasługujemy na to, żebyś chociaż raz powiedział: „Mamo, przestań”?

Paweł zacisnął usta. Zamilkł. I wtedy – po raz pierwszy od dawna – wybuchnął.

– Mam dość bycia między młotem a kowadłem! Ty chcesz, żebym się stawiał moim rodzicom, mama uważa, że cię rozpieszczam, a ja… Ja tylko chciałem mieć spokojny tydzień z rodziną!

– No to gratuluję, bo właśnie masz cyrk z rodziną w roli głównej – syknęłam. – Może to ja powinnam się nie odzywać, może powinnam po prostu zniknąć i dać wam ten „święty spokój”!

Chciałam wyjść, ale nie zdążyłam. Paweł odwrócił się w stronę jeziora i powiedział tylko:

Czasem też mam ochotę zniknąć.

Wtedy wiedziałam, że coś się naprawdę psuje. Nie tylko te wakacje.

Dla dzieci zrobię wszystko

Szliśmy ścieżką wzdłuż jeziora, ja i dzieci. Słońce powoli opadało, a wiatr bawił się ich włosami. Starszy syn niósł kijki, młodsza trzymała mnie za rękę.

– Mamo? – zapytał nagle. – Czemu babcia mówi, że jest jej smutno?

Zatrzymałam się.

– Kiedy tak mówiła?

– Wczoraj, jak myślała, że nie słyszę. Powiedziała dziadkowi, że jej tu źle. Że nikt jej nie rozumie.

Poczułam ukłucie w sercu. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.

A wy jesteście smutni? – dopytywał.

– My… czasem dorośli się kłócą – powiedziałam powoli. – Ale to nie wasza wina.

Szliśmy dalej. Cisza znów osiadła na nas jak mgła.

– Mamo, a my tu jeszcze kiedyś wrócimy? – zapytała córeczka.

– Nie wiem, kochanie – odpowiedziałam, patrząc na spokojną taflę wody. – Może gdzie indziej pojedziemy. Na inne wakacje.

Chciałam powiedzieć coś więcej. Wytłumaczyć. Ale co? Że nie wiem, czy dam radę jeszcze kiedyś udawać, że jesteśmy „jedną rodziną”? Że jestem zmęczona rolą mediatora, kucharki, opiekunki, tej, co „wszystko załatwi”? Że to wszystko, co próbuję zbudować, zawsze rozsypuje się w pył, gdy tylko Teresa otworzy usta?

Nie powiedziałam tego. Bo oni są dziećmi. Nie muszą wiedzieć, jak bardzo dorosłość potrafi być rozczarowująca.

Zamiast tego uklękłam przy nich, przytuliłam ich mocno i tylko szepnęłam:

Kocham was bardzo. I obiecuję, że wszystko będzie dobrze.

Chociaż sama w to już nie wierzyłam. Ale wciąż miałam nadzieję.

Aneta, 39 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama