Reklama

Mam cudowną wnuczkę, która jest moim oczkiem w głowie. Czasem się śmieję, że od kiedy przeszłam na emeryturę, to bardziej żyję jej planami niż swoimi. Ale czy to coś złego? W końcu czym innym się zajmować na emeryturze jak nie rozpieszczaniem wnucząt? Zosia od kilku tygodni marzyła o zobaczeniu alpak. W telewizji był program o tych puchatych, nieco flegmatycznych zwierzakach i od tamtej pory codziennie mnie męczyła:

Babciu, a kiedy pojedziemy do mini zoo?

Nie mogłam już dłużej zwlekać. Sprawdziłam godziny otwarcia, spakowałam do plecaka wodę, chusteczki i zdrowe przekąski, i pojechałyśmy. Po drodze Zosia pytała co pięć minut, czy będzie mogła pogłaskać alpaki, czy będą miały imiona, a ja kiwałam głową i przytakiwałam, dumna z tego, że sprawiam jej taką frajdę. Nie sądziłam, że wycieczka, która miała być radosnym popołudniem z wnuczką, okaże się... czymś zupełnie innym.

Nie mogłam w to uwierzyć

Dojechałyśmy na miejsce punktualnie o jedenastej. Mini zoo znajdowało się na obrzeżach miasta, za dużym banerem z uśmiechniętą alpaką i napisem: „Zagroda pełna radości – odwiedź nasze alpaki!”

– Patrz, babciu! Ona się do mnie uśmiecha! – Zosia podskakiwała z ekscytacji, pokazując na zdjęcie zwierzęcia z reklamowego plakatu.

– Już się pewnie nie może doczekać, aż cię zobaczy – odpowiedziałam, uśmiechając się pod nosem. Dzieci mają tę cudowną cechę, że jeszcze wierzą w cuda. I dobrze. Jeszcze zdążą je im odebrać.

Przy wejściu powitała nas młoda dziewczyna w zielonym fartuchu z naszytym logotypem zoo. Uśmiechnęła się służbowo.

– Dzień dobry! Dwie osoby?

– Tak, ja i wnuczka – podałam jej banknot, licząc resztę do portfela. – Czy alpaki są w swojej zagrodzie?

Dziewczyna zmarszczyła brwi.

W tej chwili nie. Pojechały na wystawę. Wrócą za trzy dni.

Spojrzałam na nią, nie dowierzając.

– Jak to pojechały?

– No, na wystawę, ale mamy owce, kozy, kucyka… i królika, którego można pogłaskać. Ma na imię Stefan.

Zosia pociągnęła mnie za rękę.

– Babciu, a gdzie są moje alpaki?

Zrobiłam głęboki wdech.

– Wiesz co, kochanie… Zaraz porozmawiamy. – Odwróciłam się z powrotem do dziewczyny. – A może warto by było zdjąć ten plakat z tym uśmiechniętym stworzeniem, skoro te wasze gwiazdy się urlopują?

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

Szef mówił, żeby zostawić. Bo to tylko trzy dni.

Tylko trzy dni. Akurat te, które ja zaplanowałam z wyprzedzeniem.

Byłam wściekła

Stałyśmy tak przez chwilę – ja w lekkim osłupieniu, Zosia z miną coraz bardziej rozczarowaną. W końcu to miała być wycieczka z alpakami w roli głównej, a tu niespodzianka – główne gwiazdy zrobiły sobie wolne.

– Babciu, ale… to znaczy, że ich nie będzie? Wcale?

– No widzisz, skarbie, wygląda na to, że alpaki mają dziś ważniejsze sprawy niż spotkanie z tobą – powiedziałam przez zaciśnięte zęby, patrząc w stronę dziewczyny z obsługi, która właśnie zaczęła przewracać oczami. – Nie płacz, kochanie. Są kozy i owieczki. Można im dawać chrupki.

– A czy te kozy są takie milusie jak alpaki?

– Nooo… kozy są bardziej... energiczne. I czasem skaczą, ale też można je pogłaskać.

Spojrzałam na wnuczkę, która już zaczęła się nieśmiało uśmiechać. No jasne. Jak się ma siedem lat, to każda koza to prawie jednorożec. A ja? Byłam wściekła. Bo przecież mogli napisać, poinformować, wywiesić kartkę: „Uwaga! Alpaki wyjechały”. Ale nie. Plakat wciąż wisiał, reklama działała, kasa się zgadzała.

– No dobrze – westchnęłam. – Skoro już tu jesteśmy, to chociaż pogłaszczemy Stefana.

– Stefana? – Zosia uniosła brwi.

– Królika, kochanie. A może i jakaś kura się znajdzie. Chodźmy, zanim się okaże, że i Stefan pojechał na wystawę.

Dziewczyna zza kasy uśmiechnęła się lekko.

– Nie, nie, Stefan to akurat nigdzie nie jedzie. Jemu się nie chce. To leniwy królik.

Uśmiechnęłam się mimo wszystko

Zosia biegła przodem, trzymając w dłoni plastikowy kubeczek z granulatem do karmienia zwierząt, który dostała przy wejściu. Człapałam za nią, obrzucając wzrokiem zagródkę, która wyglądała jak przydomowy wybieg. Z daleka rzucił mi się w oczy napis na tabliczce: „Tu mieszka Stefan – przywitaj się cicho”.

– Babciu! Tu jest Stefan! – zawołała Zosia z ekscytacją, pochylając się nad klatką.

Podeszłam bliżej. W środku leżał rozłożony jak król na tronie wielki, puchaty królik. Ani drgnął, nawet okiem nie mrugnął, mimo że moja wnuczka entuzjastycznie grzechotała kubeczkiem z karmą.

– Stefan! Stefanek! No chodź, dam ci coś dobrego! – świergotała Zosia.

Królik leżał dalej, niewzruszony.

– A on na pewno żyje? – zapytałam z przekąsem.

Obok nas pojawił się chłopak w nieco przybrudzonym fartuchu.

– Żyje, żyje. On po prostu ma filozoficzne podejście do życia.

– Znaczy jakie? – spojrzałam na niego z ukosa.

– No, że jak coś do niego przyjdzie, to super. A jak nie, to trudno. On nie goni za emocjami.

– Poznaj swojego duchowego przewodnika – mruknęłam. – Ma na imię Stefan i uważa, że nie warto się przemęczać.

Zosia zachichotała.

Ale on jest śmieszny! Patrz, babciu, poruszył wąsami! Może go przekupię – wyciągnęła rękę z karmą.

Stefan łaskawie uniósł głowę, przesunął się o całe trzy centymetry i… wrócił do pozycji leżącej.

I tyle z naszej ekscytacji – powiedziałam.

Zosia roześmiała się, a ja uśmiechnęłam się mimo wszystko. Choć nie tak to miało wyglądać, przynajmniej miałyśmy Stefana.

Zostałam kozią księżniczką

Po Stefanie przyszedł czas na kozy. Zagroda była nieco dalej, za drewnianym płotkiem, który według mnie nadawał się bardziej do ogródka działkowego niż do zabezpieczania czegokolwiek żywego. No ale dobrze – nie narzekajmy.

Trzymaj się blisko i nie pokazuj im jedzenia.

Zosia roześmiała się.

– Babciu, nie przesadzaj. One są fajne!

W tym momencie jedna z kóz – biała, z czarnym paskiem przez grzbiet – podeszła do nas i bez żadnych ceregieli wsadziła łeb do kieszeni mojej kurtki.

– No pięknie. Wczoraj wyprałam – sapnęłam, odsuwając ją łagodnie. – Przepraszam, to była moja kieszeń, nie bufet.

– Oj, ona chyba chce chrupeczki! – Zosia zaczęła się śmiać.

– A ja chcę ciszę i święty spokój, ale jakoś nikt się mną nie przejmuje.

Druga koza, mniejsza, zaczęła lizać moje spodnie.

– Zosiu, rób zdjęcie. Babcia w roli lizaka. Tego jeszcze nie miałaś.

Wtem usłyszałyśmy głos zza ogrodzenia.

– Uwaga, ta brązowa lubi wskakiwać na ludzi! – krzyknął chłopak z obsługi.

Nie zdążyłam nawet zapytać „która brązowa”, bo coś ciężkiego z impetem wskoczyło mi na biodro. Koza. Na mojej nodze.

– A niech to! – wydarło mi się z ust. – Złaź, kozo!

Zosia zanosiła się śmiechem.

– Babciu! Ty jesteś kozią księżniczką!

– Jeszcze jedno takie królewskie spotkanie, a moja noga już tu więcej nie postanie.

Dobrze się bawiłam

Po przygodach z kozami i Stefanem postanowiłam, że najwyższa pora na coś mniej... bezpośredniego. A najlepiej takiego, co nie skacze, nie liże i nie grzebie mi w kieszeniach. Przeszłyśmy przez alejkę prowadzącą do wybiegu z ptactwem.

– Babciu, patrz! Tam jest paw! – Zosia wskazała z przejęciem kolorowego ptaka stojącego dumnie na środku wybiegu.

– No wreszcie ktoś z klasą – westchnęłam. – Nie sapie, nie gryzie, nie liże.

– Myślisz, że rozłoży ogon? – zapytała Zosia, trzymając się płotka i zadzierając głowę.

– Pewnie tylko jak będzie miał powód. Albo publiczność. Może jak go poprosisz?

– Pawiu, proszę cię, rozłóż ogon! – zaapelowała wnuczka z przejęciem. Paw spojrzał na nią jak znudzony artysta kabaretowy po czterdziestu latach występów.

– No i co? – zapytałam. – Chyba nie zrobiło to na nim wrażenia.

– Może trzeba mu coś zaśpiewać?

– Albo może mu pokazać emeryturę – to by dopiero wywołało rozłożenie ogona. Ze śmiechu.

Zosia zadarła brodę i zaczęła śpiewać coś w stylu „Kaczuszki”. Paw nawet nie drgnął. Wtem usłyszałyśmy głos jakiejś pani z boku:

– On rozkłada ogon, gdy widzi samicę. Albo jak czuje się zagrożony.

– Czyli nasza szansa to przebrać się za samiczkę?

– Babciu! – Zosia parsknęła śmiechem.

– Spokojnie. Już mi wystarczyło dzisiaj kontaktów ze zwierzętami. Chcę tylko wyjść stąd w jednym kawałku i z czystą kurtką.

Ale było fajnie, babciu.

Spojrzałam na nią, jak trzymała pusty kubeczek.

– W sumie... Było. Chociaż za alpaki dalej mam im za złe.

Miałam plan

Wychodziłyśmy z mini zoo z lekko rozczochranymi włosami, brudnymi nogawkami i wspomnieniami, które wcale nie miały nic wspólnego z alpakami. Zosia co chwila podskakiwała, jakby wciąż nie mogła uwierzyć, że koza naprawdę wskoczyła mi na nogę.

– Babciu, a wiesz, że Stefan to mój ulubiony królik? – powiedziała nagle, spoglądając na mnie z dumą.

– Bo nic nie robi?

– Nie! Bo jest sobą. I nic nie musi udawać.

Zatrzymałam się, popatrzyłam na moją wnuczkę i… westchnęłam.

– Wiesz, ty masz jednak mądrość większą niż niejeden dorosły.

– Jak Stefan?

– Coś w tym stylu.

Szłyśmy przez parking do auta, a ja nie mogłam się powstrzymać przed spojrzeniem na ten wielki plakat z alpaką. Nadal wisiał. Nadal się uśmiechała. Chyba złośliwie.

– Może następnym razem uda nam się zobaczyć alpaki. Tylko następnym razem zadzwonimy wcześniej.

– To kiedy tu znowu przyjedziemy?

Zastanowiłam się przez chwilę.

Może w przyszłym tygodniu. Pod warunkiem że Stefan nadal tam będzie. Bez niego ta wycieczka nie miałaby sensu.

Zosia przytuliła mnie mocno.

Kocham cię, babciu. Nawet jak cię liżą kozy.

Parsknęłam śmiechem. No cóż, nie tak to sobie wyobrażałam, ale... może o to chodzi. Żeby nie wszystko było według planu.

Beata, 58 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama