Reklama

Mam trzydzieści jeden lat i prawdopodobnie więcej trudnych chwil niż niejedna kobieta po pięciu rozwodach. Tyle że moje blizny są wewnętrzne – ciche, skryte, niewidzialne. Nikt ich nie zszywał, nie przykładał opatrunków. One sobie po prostu były – przez całe życie – jak drobne ciernie pod skórą, które tylko ja czułam.

Z mamą nigdy nie było łatwo. Może kiedyś, w bardzo odległym dzieciństwie, zanim zrozumiałam, czym jest chłód emocjonalny. Kiedy miałam sześć, może siedem lat, chodziłyśmy razem do lasu na jagody. Mama zakładała swoją lnianą chustkę w kwiaty, którą pachniała latem, a ja biegałam za nią z małym wiaderkiem, licząc każdą jagodę jak skarb. Wtedy potrafiła się uśmiechnąć, nawet czasem mnie pochwalić. Ale później... później coś się zmieniło. Jakby ktoś wyłączył jej czułość jednym pstryknięciem.

W naszym domu nie mówiło się o uczuciach. Uczucia się zakopywało – pod uśmiechami na pokaz, pod „wszystko w porządku”, pod kolację zrobioną w milczeniu. Kiedy płakałam, mama patrzyła z wyższością. Jakbym płaczem ją zawodziła. Jakbym tymi łzami robiła jej wstyd. Od zawsze czułam, że muszę zasługiwać – na uwagę, na ciepło, na to, żeby mnie kochała.

Ostatnie nasze spotkanie – Boże, chyba sprzed trzech lat – zakończyło się trzaskiem drzwi i słowami, których nie potrafię powtórzyć. Nie wiem, co się stało, że zadzwoniła akurat teraz. Powiedziała tylko:

Może poszłybyśmy na jagody. Tak jak kiedyś.

Nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać. Albo jedno i drugie. Ale... zgodziłam się. Z jakiegoś powodu, może idiotycznie nazywanego nadzieją. Traktuję to jak ostatnią próbę. Jeśli dzisiaj nic się nie zmieni – nie będzie już niczego.

Myślałam, że będzie jak dawniej

Szłyśmy w milczeniu. Las otulał nas swoimi odgłosami – szum liści, trzask łamanych pod butami gałązek, sporadyczny śpiew ptaka. Miałam wrażenie, że to one wypełniają przestrzeń między nami, jakby próbowały zagłuszyć ciszę, która od lat nie umiała się przekształcić w rozmowę. Mama miała na sobie tę samą lnianą chustkę w kwiaty, której nie widziałam od lat. Była lekko wyblakła, ale wciąż trzymała fason. Podobnie jak ona.

Co jakiś czas zerkałam na nią ukradkiem. Ramiona trochę niżej, kroki już nie tak sprężyste jak kiedyś, ale nadal pewne. Trzymała się prosto, jakby to miało przekonać świat, że wszystko u niej w porządku. Ja za to, mimo swoich trzydziestu jeden lat, czułam się obok niej jak dziecko. Niewidzialne, niespełniające oczekiwań.

Pamiętasz, jak tu chodziłyśmy, jak byłam mała? – zapytałam, nie patrząc w jej stronę.

– Pamiętam – odpowiedziała krótko.

– Zawsze kazałaś mi zbierać te najmniejsze. Mówiłaś, że są najsłodsze.

– Bo były – rzuciła beznamiętnie.

Przeszłam kilka kroków w ciszy. Przesunęłam palcami po niskich krzaczkach, zerwałam kilka jagód. Wrzuciłam je do koszyka, nie patrząc, czy w ogóle są dojrzałe. Nie o smak tu chodziło.

Zaczęłam się cofać w myślach. Pamiętałam te same wyprawy sprzed lat. Wtedy też było cicho, ale inna była ta cisza. Nie bolała. Była skupiona, zawieszona między jagodami a wiaderkiem. Mama czasem podśpiewywała pod nosem, a ja śmiałam się, udając, że słyszę w krzakach wróżki. Później coś się zmieniło. Jakby życie pociągnęło ją za rękaw w inną stronę, a mnie zostawiło w tyle. Stałam się dla niej jedną z wielu rzeczy do ogarnięcia. Przestałam być dzieckiem do kochania.

Szłyśmy dalej, coraz głębiej w las. Żadna z nas nie próbowała rozmawiać. Chciałam coś powiedzieć – zapytać, czy tęskniła, czy w ogóle o mnie myślała – ale słowa grzęzły mi w gardle. Bałam się, że jeśli je wypowiem, usłyszę tylko zdawkową odpowiedź. A to bolałoby bardziej niż cisza.

Koszyk prawie pusty. Zebrałam zaledwie kilka garści jagód, nie potrafiłam się skupić. Wciąż patrzyłam na matkę kątem oka, próbując dostrzec coś znajomego, coś, co kiedyś było między nami. Nic nie znalazłam. Może dlatego, że już wtedy tego nie było.

Czułam narastające napięcie

Słońce powoli wspinało się po niebie, rozjaśniając mchy i liście. Światło sączyło się przez korony drzew, tworząc plamy cienia i ciepła na naszych plecach. Matka zniknęła gdzieś między krzakami, słyszałam tylko, jak porusza się wśród jagód, jak ostrożnie przestawia koszyk na inne miejsce. Zbieranie trwało, jakby nic się nie wydarzyło. Jakbyśmy nie milczały przez lata.

Zupełnie nie potrafiłam się odnaleźć w tej sytuacji. Miałam ochotę odłożyć koszyk, usiąść na ziemi i powiedzieć: „Nie mogę już udawać”. Ale nie zrobiłam tego. Zamiast tego podniosłam głos, nie patrząc w jej stronę:

– Nie musiałaś się tak bardzo starać, żeby znów mnie oceniać spojrzeniem.

Wśród krzaków zapanowała cisza. Przez chwilę myślałam, że nie odpowie. W końcu jednak odparła, spokojnie, jakby to nie miało żadnego znaczenia:

Ja cię nie oceniam. Po prostu... patrzę.

Miałam wrażenie, że ścisnęło mnie coś w środku. Zawsze tak było. Nie musiała mówić wprost. Wystarczyło spojrzenie, gest, to jej specyficzne uniesienie brwi. Wiedziałam, co myśli. Wiedziałam, że nie spełniam oczekiwań. Nadal. Nawet teraz.

„Po co ja tu w ogóle przyszłam?” – pomyślałam. – „Przecież wiedziałam, jak to się skończy. Ona się nie zmieniła ani trochę”.

Wzięłam głębszy oddech, próbując uspokoić myśli. Nie chciałam z nią walczyć. Nie po to tu przyszłam. A jednak każda jej odpowiedź była jak cios. Nie celny, nie brutalny, ale wystarczająco bolesny, żeby znów poczuć się jak ta dziewczynka, której nie było wolno płakać.

Zauważyłam, że coraz bardziej oddalamy się od siebie. Nawet nie w sensie fizycznym. Było między nami jakieś napięcie, które tylko rosło, zagęszczało się między drzewami. Czułam, że żadna z nas nie potrafi zrobić pierwszego kroku. Nie potrafimy się cofnąć, nie umiemy podejść bliżej. Jakbyśmy tkwiły na dwóch końcach zerwanego mostu.

Zatrzymałam się, poprawiłam rączkę od koszyka i spojrzałam w głąb lasu. Nie widziałam jej już. Ale wiedziałam, że tam jest. Wciąż zbiera. Wciąż milczy. I może myśli to samo, co ja: „To ostatni raz”.

Była obok, ale jakby daleko

Zrobiło się cieplej. Słońce przebiło się przez korony drzew na dobre, a powietrze zaczęło pachnieć igliwiem i dojrzewającą ziemią. Podłoże stawało się coraz bardziej nierówne. Korzenie sosen i buków wychodziły ponad ściółkę jak wystające palce, jakby las próbował nas zatrzymać, zaplątać.

Zaparłam się nogą i chciałam przejść między dwoma krzakami, kiedy nagle zahaczyłam o jeden z korzeni. Wszystko stało się bardzo szybko. Zachwiałam się, próbowałam złapać równowagę, ale koszyk wyleciał mi z ręki. Jagody rozsypały się na wszystkie strony, a ja runęłam na kolano, czując przeszywający ból i wilgoć mchu na dłoniach.

Zostałam tak przez chwilę – oparta na rękach, z twarzą blisko ziemi. Nie płakałam. Ale miałam ochotę. W gardle zaczęło mnie dusić coś trudnego do opisania – wściekłość, bezsilność, złość na siebie, na nią, na wszystko, co się między nami nie wydarzyło.

Niech to szlag – powiedziałam cicho.

Usłyszałam szelest. Mama podeszła, nie pytając, czy nic mi się nie stało. Nie padło żadne „uważaj”. Nie wyciągnęła ręki. Po prostu usiadła obok. Jej ręce, te same, które kiedyś bez emocji podawały mi kubek z herbatą, teraz zaczęły powoli zbierać jagody z ziemi. Jedna po drugiej, ostrożnie, jakby każda z nich miała znaczenie.

Zacisnęłam powieki. Poczułam ciepło w oczach, ale nie pozwoliłam łzom spłynąć.

Nie musisz... – szepnęłam, nie odrywając wzroku od mchu.

– Wiem – odpowiedziała.

To było wszystko. Nic więcej. Żadnych tłumaczeń, żadnych „przepraszam”, żadnych prób rozmowy. Tylko ta cicha obecność. Jej dłoń poruszająca się tuż obok mojej. Ramię przy ramieniu. Milczenie, które po raz pierwszy nie bolało. Po raz pierwszy nie czułam się zupełnie sama.

Poczułam, że też się stara

Siedziałyśmy wśród krzaków, zanurzone w zieleni i cichym szeleście liści. Słońce przemieszczało się powoli, rzucając długie cienie. Nie mówiłyśmy nic. Nie czułam potrzeby, żeby cokolwiek tłumaczyć. Ona też milczała. Tylko nasze dłonie, jedna przy drugiej, zbierały rozsypane jagody.

Czasami nasze palce spotykały się nad jedną kulką. Wtedy obie zatrzymywałyśmy się na ułamek sekundy, jakby któraś z nas miała ustąpić, ale żadna się nie cofała. Nie patrzyłam na nią, ale widziałam jej dłonie – drobniejsze niż pamiętałam, z ciemniejszymi plamkami na skórze. Były zmęczone, ale pewne. Zbierała spokojnie, bez pośpiechu, jakby to było coś najważniejszego, co mogła teraz zrobić.

Czułam, jak coś we mnie topnieje. Nie było to przebaczenie ani zrozumienie. Raczej uświadomienie, że przez całe życie tęskniłam za tym momentem. Nie za rozmową, nie za wyznaniami, tylko za tą cichą bliskością. Za współobecnością, która nie wymagała słów.

Po dłuższej chwili mama powiedziała:

Zawsze lubiłaś te małe jagódki.

Podniosłam głowę i spojrzałam przed siebie. Patrzyła na jagody, nie na mnie. Głos miała spokojny, bez uśmiechu, ale bez złości.

– Wtedy jeszcze wierzyłam, że są tylko nasze – odpowiedziałam, nieco zbyt cicho, jakby mówiłam bardziej do siebie niż do niej.

Nie zareagowała. Nie zapytała, co mam na myśli. Ale nie musiała. Obie wiedziałyśmy.

Zapełniałyśmy koszyk powoli. Jagody wpadały do środka. Dookoła wszystko było jak dawniej – mech, zapach ziemi, ciepłe światło. Ale coś się zmieniło. Nie dużo. Niewiele. Tylko tyle, żeby można było to poczuć.

Magdalena, 31 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama