Reklama

Kiedyś myślałam, że miłość wystarczy. Że wystarczy być lojalnym, wiernym, dbać o dom, przygotowywać kolacje, zasypiać obok tej samej osoby przez dwadzieścia lat. Że wtedy uczucie nie gaśnie. Ale dziś wiem, że miłość, jeśli się jej nie pielęgnuje, nie dojrzewa razem z nami – umiera cicho. A potem zostaje tylko przyzwyczajenie, które trzyma nas razem jak znoszona kurtka – już nie grzeje, ale wciąż trudno się z nią rozstać.

Z Andrzejem byliśmy małżeństwem od prawie dwóch dekad. Przeszliśmy przez niejedną burzę, byliśmy razem, gdy rodziła się nasza córka, gdy umarł jego ojciec, gdy straciłam pracę i zaczynałam wszystko od nowa. Wspólne życie to były setki poranków i wieczorów. Ale z czasem przestaliśmy ze sobą rozmawiać. W naszym domu cisza stała się codziennością. Andrzej nie był złym człowiekiem – po prostu zamknął się w sobie, jakby zbudował wokół siebie mur, do którego nie miałam już dostępu.

Gdy powiedziałam, że chciałabym pojechać na wieś, miałam nadzieję, że coś się zmieni. Że może otwarta przestrzeń, zapach trawy, ten spokój i oddalenie od miasta – to wszystko sprawi, że znajdziemy drogę powrotną do siebie. Chciałam, byśmy znów byli blisko, by spojrzał na mnie nie jak na współlokatorkę, ale jak na kobietę. Kobietę, którą kiedyś kochał.

Dom, który wynajęliśmy, był piękny – z dużym ogrodem, werandą, z widokiem na las. Idealny, by odpocząć. Ale między nami wciąż była ta sama pustka. Wspólne śniadania w milczeniu. Noce, gdy każdy spał odwrócony do ściany. Moje pytania, które pozostawały bez odpowiedzi. I moje ciało, którego on już dawno nie dotykał.

Starałam się coś zmienić

– Nie da się z tobą rozmawiać! – powiedziałam zrezygnowana, stawiając na stole kubek z herbatą.

– A o czym chcesz rozmawiać? – Andrzej nawet nie podniósł głowy znad gazety. – O tym, że trawa tu inna niż w mieście? Czy może o tym, że znowu się czujesz samotna?

– Nie drwij. Naprawdę próbuję... – usiadłam naprzeciwko niego. – Czy ty nie widzisz, że wszystko nam się sypie?

Milczał. Jak zwykle. To jego taktyka – przemilczeć, przeczekać. I może burza jakoś przejdzie bokiem.

– A nie sypie się? – ciągnęłam dalej, czując, że głos mi się łamie. – Kiedy ostatni raz mnie przytuliłeś? Kiedy spojrzałeś mi w oczy, tak naprawdę?

– Ilona… Przestań – westchnął ciężko. – Nie jestem z tych, co się rozczulają.

– To nie chodzi o rozczulanie! – uderzyłam dłonią w stół. – To chodzi o nas! Jesteśmy jak dwa meble w tym domu. Ty z gazetą, ja z garem zupy. Nic nas już nie łączy, Andrzej!

Spojrzał na mnie z cieniem irytacji. Albo zmęczenia. Sama już nie wiedziałam, co gorsze.

Masz wszystko, czego ci trzeba. Dach nad głową, jedzenie, spokój. Ludzie by za to dali się pokroić.

– A ja nie chcę tylko mieć! Ja chcę czuć! – powiedziałam ostro i wstałam. – Potrzebuję czułości, potrzebuję, żeby ktoś mnie widział, rozumiesz? Żeby chciał ze mną być, a nie tylko obok mnie siedzieć.

Nie odpowiedział. Odwrócił się, jakby miał mnie dosyć. A ja… ja po prostu wyszłam. Trzasnęłam drzwiami, nie zakładając nawet kurtki.

Szłam przed siebie, zła, zraniona. „Dlaczego jesteśmy razem, skoro jesteśmy osobno?” – powtarzałam w głowie. Nie wiedziałam, dokąd idę. Potrzebowałam tylko oddalić się od tej ciszy, która krzyczała we mnie głośniej niż jakiekolwiek słowa Andrzeja.

Wśród malin znalazłam jego

Zaszłam na pole malin. Pachniało jak dzieciństwo. Jak tamto lato u cioci Ireny, kiedy miałam dziewięć lat i pierwszy raz całowałam się z chłopcem z sąsiedztwa za krzakiem porzeczek. Śmiałam się wtedy tak głośno, że aż przyciągnęłam osę, która użądliła mnie w szyję. Śmiałam się przez łzy – dokładnie tak jak dziś, choć teraz nie było już komu podać mi lodu na opuchliznę.

– Proszę uważać, tam niżej są osy. Już dwie dzisiaj użądliły! – usłyszałam męski głos.

Odwróciłam się i zobaczyłam chłopaka. Dwudziestoparoletni, w spranym podkoszulku, z workiem na ramieniu i uśmiechem jakby z plakatów „Lata z Radiem”.

Pani z miasta? – zapytał, marszcząc lekko czoło.

– Tak – odparłam. – Ale kiedyś spędzałam tu każde wakacje. Maliny, trawa, kurz… Wszystko pachnie tak samo.

Kacper jestem – podał mi rękę. – A pani?

– Ilona.

– To proszę, pani Ilono, jak chce pani malin, to tylko z tamtej strony. Te tu z lewej są gorsze, już się kończą. Ale tamte – jak cukier.

Uśmiechnęłam się niepewnie. Było w nim coś... beztroskiego. Coś, czego tak dawno nie czułam przy nikim. Obserwował mnie bez wstydu, z ciekawością.

– A pani mąż gdzieś na spacerze? – zapytał, zrywając jedną malinę i wkładając do ust.

Zamilkłam na chwilę.

– Został w domu. On... nie lubi chodzić.

– A pani lubi?

Lubię, gdy coś się dzieje. Gdy mogę poczuć, że oddycham. Że jestem.

Kacper przyglądał mi się jeszcze przez chwilę, a potem zerwał kilka malin i podał mi w dłoniach.

– Proszę. Na dobry dzień. Takie trochę kradzione, ale smaczniejsze. Jak wszystko, co zakazane.

Zaśmiałam się. Pierwszy raz od tygodni.

Następnego dnia wróciłam. I znów go spotkałam. Potem znów. Aż pewnego dnia, kiedy nasze dłonie przypadkiem się dotknęły przy zbieraniu owoców, nie cofnęliśmy się. Zostały razem. I tak już zostały.

Nie czułam się tak widziana od lat – powiedziałam cicho, gdy objął mnie, a ja wtuliłam się w jego młode, mocne ramiona.

Najpierw połączył nas pocałunek, a potem dałam się ponieść emocjom i namiętności. Czułam się, jak gdybym znowu miała 20 lat.

Jakby nabrał podejrzeń

Nie zauważyłam, kiedy minęły dwa tygodnie. Codziennie wychodziłam na długi „spacer”, a Andrzej ani razu nie zapytał, dokąd idę. Nie dopytywał, nie śledził. Czasem miałam wrażenie, że jest mu wszystko jedno. Jakbym znikała nie tylko z jego pola widzenia, ale i z życia. Może już dawno mnie nie było.

Któregoś wieczora, kiedy wróciłam później niż zwykle, z włosami pachnącymi malinami i rozedrganym sercem, zastałam go siedzącego na ganku z herbatą. Spojrzał na mnie krótko i powiedział:

Fajnie, że się dotleniasz.

Zamarłam. Było w tym zdaniu coś... złośliwego? A może tylko odrobinę za ostrego?

– Tak, powietrze tu jest inne niż w mieście – odpowiedziałam ostrożnie.

– Mhm. Pewnie i towarzystwo ciekawsze.

Zaparło mi dech.

– Co chcesz powiedzieć?

– Nic. Przecież nie pytałaś, jak mi minął dzień. Nie pytałaś od dwóch tygodni. A ja już dawno przestałem pytać ciebie – dodał, upijając łyk herbaty. – I tak nic nie mówisz.

Weszłam do domu, zostawiając go w tej samej pozycji. Przez resztę wieczoru nie powiedzieliśmy sobie ani słowa. Ale czułam, że... coś się zmieniło. Andrzej coś przeczuwał. Może od początku wiedział.

Następnego dnia rano obudziłam się sama. Na krześle obok łóżka leżała jego koszula. W kuchni – klucze i portfel. Ale Andrzeja nie było. Wyszedł? Wyjechał? Poszłam do gospodyni, zapytać, czy coś widziała.

Nie wrócił? – spojrzała na mnie ze zdziwieniem. – Może pojechał do miasta? Wspominał coś... chyba. A może mi się tylko zdawało?

Szukałam go jeszcze godzinę. Przeszłam się do sklepu, na przystanek, nawet zajrzałam na pocztę. Nigdzie go nie było.

Wieczorem usiadłam sama na ganku. Wtedy pierwszy raz poczułam... lęk. Ale nie o to, co się z nim stało. Tylko o to, że może naprawdę już go nie ma. Że odszedł. Po prostu. Bez słowa.

Zaczęłam się zastanawiać: co tak naprawdę wiem o Andrzeju? Z kim przez te wszystkie lata spałam, żyłam, dzieliłam stół? Może to ja żyłam z wyobrażeniem człowieka, którego już dawno przy mnie nie było?

Zaczęłam się bać

Zawsze myślałam, że jestem silna. Że nawet jeśli coś się wali, to potrafię wstać, otrzepać się i iść dalej. Ale tamtego dnia – kiedy zasłabłam w środku lasu, niedaleko malinowego pola – zrozumiałam, jak bardzo się myliłam. Zachwiałam się między drzewami, nagle, z sercem bijącym jak oszalałe.

Obudziłam się w małym gabinecie lekarskim w przychodni w sąsiedniej wsi. Jakaś twarz pochylała się nade mną – kobieta w średnim wieku, lekarka, z siwymi kosmykami przy skroniach.

– Pani Ilono? Miała pani omdlenie. Zrobiliśmy podstawowe badania. Ciśnienie niskie, cukier też... Ale najważniejsze – jest pani w ciąży. Gratuluję.

– W ciąży? – wyszeptałam, jakby to było obce słowo. – To... niemożliwe.

– A jednak. Najpewniej pierwszy miesiąc. Ciało wie, co robi, nawet jeśli głowa jeszcze nie nadąża.

Wyszłam stamtąd z zawrotami głowy, nie z osłabienia – z lęku. Zdezorientowana, jakby ktoś rzucił mną w obcy świat. Dziecko. W moim wieku. Bez męża. Bez planu.

Wieczorem zadzwoniłam do Kacpra. Słyszał, że coś się stało, nie widział mnie przecież od dwóch dni.

– U ciebie wszystko w porządku? – zapytał od razu. – Martwiłem się. Chciałem cię szukać, ale... pomyślałem, że może potrzebujesz czasu.

– Kacper... – westchnęłam. – Jestem w ciąży.

Zapadła cisza.

To... moje dziecko? – wyszeptał po chwili.

– Nie wiem. Ale jeśli nie twoje, to czyje? – powiedziałam z goryczą. – Andrzeja nie było przy mnie chyba od miesięcy.

– Ilona... – jego głos zadrżał – nie wiem, co powiedzieć. Ale nie zostawię cię. Słyszysz? Nie zostawię. Jesteśmy w tym razem.

Zamknęłam oczy. Chciałam wierzyć w jego słowa, naprawdę. Ale miałam w głowie tylko jeden obraz: siebie, wśród malin, z dzieckiem w ramionach. Sama. I to przerażenie, że wszystko wymknęło mi się z rąk. Że nie mam już żadnej kontroli nad własnym życiem.

Byłam kompletnie rozbita

Kilka dni później, kiedy zaczęłam oswajać się z myślą, że naprawdę w moim ciele rośnie nowe życie, znów wróciłam na pole malin. Kacper tam był. Siedział na skrzynce, z kolanami pod brodą, i wyglądał na chłopca, którym przecież był.

Myślałem, że już nie przyjdziesz – powiedział.

Usiadłam obok, czując pod sobą chłód ziemi. Milczeliśmy chwilę, patrząc na czerwieniejące owoce, jakby miały dać nam odpowiedzi.

Chcesz tego dziecka? – zapytał w końcu cicho.

– Nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Nie wiem nawet, czy chcę ciebie.

– Ale... przecież...

– Kacper – przerwałam mu łagodnie – jesteś cudowny, naprawdę. Ale masz dwadzieścia cztery lata. Ja czterdzieści. Ty jesteś na początku wszystkiego. Ja... może właśnie na końcu?

Zamilkł. W jego oczach pojawiło się coś, czego się nie spodziewałam – nie złość, nie bunt. Ból.

– Myślisz, że nie wiem, co mówią za moimi plecami? Że jesteś dla mnie jak... egzotyczna przygoda? – rzucił gorzko. – Ale ja cię kocham, Ilona. I jeśli powiesz, że chcesz, to będę przy tobie. Zawsze.

Spojrzałam na niego. Taki młody, taki odważny, taki... naiwny.

A jeśli ci nie wystarczę? Jeśli za pięć lat spojrzysz na mnie i pomyślisz: co ja zrobiłem?

– To się wtedy rozstaniemy. Ale przynajmniej będziemy wiedzieć, że spróbowaliśmy – powiedział z siłą, która mnie zaskoczyła.

Nie odpowiedziałam. Nie umiałam. Moje życie nagle rozdzieliło się na kilka ścieżek – każda równie niepewna. I żadna nie prowadziła tam, gdzie planowałam.

Nowe życie przyszło nagle

Zostałam na wsi. Andrzej nie wrócił. Nie zadzwonił, nie zostawił nawet kartki. Zniknął tak cicho, jak przez całe nasze małżeństwo milczał w chwilach, gdy najbardziej go potrzebowałam.

Dom, który miał być chwilowym azylem, stał się moim miejscem. Czasem wyobrażam sobie, że kiedyś przyjdzie list od niego – nie z przeprosinami, ale z odpowiedzią. Dlaczego? Co się stało? Ale może to nie był żaden dramat. Może po prostu odszedł, bo już nie miał siły dźwigać tego wszystkiego, co dzieliło nas od lat.

Kacper odwiedza mnie raz w tygodniu. Przywozi sery, warzywa, czasem książkę. Nie mówi o wspólnej przyszłości. Może się boi. Może się zastanawia. A może po prostu wie, że teraz liczy się tylko jedno – dziecko. To maleńkie życie, które czuję pod sercem. Tak obce, tak niespodziewane, a jednocześnie moje.

W nocy często wstaję. Siedzę na werandzie i patrzę w ciemność. Zastanawiam się, kim będę, gdy to dziecko się urodzi. Czy będę matką, która wreszcie coś czuje? Czy nadal będę kobietą, która boi się własnych decyzji?

Jedno wiem na pewno – nie jestem już tą samą Iloną, która przyjechała tu, trzymając się resztek wspomnień o mężu. Nie jestem już kobietą, która wierzy, że wszystko można naprawić, jeśli tylko się spróbuje. Teraz... teraz jestem po prostu kobietą, która spróbowała czegoś innego. Może nie lepszego, może nie trwalszego. Ale innego. I która w końcu zrozumiała, że życie nie pyta, czy jesteś gotowa.

Czy jestem egoistką? Czy po prostu obudziłam się za późno? Nie wiem. Ale już nie udaję, że wiem wszystko.

Ilona, 41 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama