Reklama

To miało być nasze schronienie, mały raj na ziemi. Przez lata marzyliśmy, że uciekniemy od dusznego hałasu miasta, od wiecznego pisku tramwajów, klaksonów i sąsiadów za ścianą. Wyobrażaliśmy sobie, że wreszcie odetchniemy spokojem, z dala od betonowych blokowisk. Dlatego zdecydowaliśmy się na krok, który dla wielu wydawał się szaleństwem – zbudowaliśmy dom z dala od ludzi, niemal na końcu świata. Byliśmy pewni, że tam odnajdziemy ciszę i własny rytm życia. Nie przypuszczaliśmy, że ta cisza tak szybko zostanie zakłócona.

Życie na kilku metrach

Zawsze żyliśmy skromnie. Z moim mężem, Pawłem, nigdy nie organizowaliśmy przyjęć ani większych spotkań. Nawet życzenia urodzinowe przyjmowaliśmy zwykle przez telefon – nie dlatego, że unikaliśmy bliskich, ale zwyczajnie nie mieliśmy jak ich przyjąć. Nasze relacje z rodziną były poprawne, choć niezbyt intensywne. Tak naprawdę wszyscy dobrze wiedzieli, że nie mamy miejsca, by odwdzięczyć się wizytami.

Całe nasze życie toczyło się w jednym pokoju, z mikroskopijną kuchnią i wąską łazienką. Dwadzieścia dziewięć metrów kwadratowych, a w nich cztery osoby – ja, Paweł i nasze córki, Marta i Karolina. Byliśmy dosłownie stłoczeni, potykając się o siebie i rzeczy. Każdy krok wymagał ostrożności, każdy ruch odbywał się kosztem kogoś innego.

Dziewczynki również odczuwały tę ciasnotę. Nigdy nie zaprosiły koleżanek, bo zwyczajnie nie było gdzie posadzić gości. W dzień składaliśmy łóżka w ścianę, by zwolnić miejsce na stolik, przy którym można było odrabiać lekcje. I te lekcje były dla nich świętością. Marta i Karolina zawsze były sumienne – żadnego telewizora, żadnego radia. Każdy szelest, każde stuknięcie przeszkadzało im w skupieniu. W rezultacie całe popołudnia spędzaliśmy z Pawłem w kuchni, rozmawiając półgłosem, by nie przeszkadzać. Niejednokrotnie czuliśmy się we własnym mieszkaniu jak intruzi.

Marzenie naszego życia

Na większe lokum nie było nas stać. Po poważnym wypadku samochodowym oboje zostaliśmy na rentach, z problemami z kręgosłupem, które przypominały o sobie każdego dnia. Mogliśmy chodzić, radziliśmy sobie, ale jakiekolwiek oszczędności były poza naszym zasięgiem. Dlatego pozostawały tylko marzenia. Latami powtarzaliśmy sobie, że gdy dzieci dorosną i pójdą w świat, my zbudujemy domek pod lasem albo nad jeziorem. To była raczej bajka niż plan, ale wyobraźnia dawała nam namiastkę wolności.

Nagle zdarzył się cud. W Kanadzie zmarła ciotka Pawła i niespodziewanie okazało się, że on i jego brat odziedziczyli niemałą sumę. Do dziś pamiętam, jak trzymałam w ręku ten list i nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Nagle wszystko, o czym dotąd tylko szeptaliśmy, mogło się ziścić. W dodatku nasze córki właśnie wychodziły za mąż. Urządziliśmy im piękne wesela, a potem zabraliśmy się za realizację największego marzenia – budowę domu na łonie natury.

Działka, którą wybraliśmy, znajdowała się dziewiętnaście kilometrów od najbliższego miasteczka, wśród lasów pachnących sosną i jezior lśniących w słońcu. Widok zapierał dech w piersiach. Gdy wynajęliśmy ekipę budowlaną, rodzina kiwała głowami z niedowierzaniem.

– Po co wam takie odludzie? – pytali. – Jeszcze pożałujecie.

Traktowali nas jak dziwaków, którzy uciekają od ludzi, ale my wiedzieliśmy swoje.

To miało być nasze miejsce

Kiedy dom stanął gotowy, serca nam rosły. Jasne pokoje, taras wychodzący na las, cisza, którą przerywał jedynie śpiew ptaków. Płakaliśmy ze szczęścia. Mieliśmy wrażenie, że wreszcie świat oddał nam coś, co zabrał przed laty. Ale sielanka nie trwała długo.

Najpierw odwiedziła nas siostra Pawła z rodziną – niby na kilka dni, a została na dwa tygodnie. Potem kuzynka przyjechała z przyjaciółmi, którzy też znaleźli u nas przystań. Z czasem wieść o naszym domu marzeń rozeszła się po całej rodzinie. Jesienią, gdy pojawiły się grzyby, nasz dom zmienił się w hotel. Lodówka, choć bez przerwy uzupełniana, zawsze była pusta. Sterty brudnej pościeli rosły szybciej niż zdążyłam prać. Miałam wrażenie, że nie mieszkam we własnym domu, tylko prowadzę bezpłatny pensjonat.

Kulminacją była zapowiedź dwóch moich sióstr, że przyjadą na ferie zimowe z pięciorgiem dzieci. Prawie się rozpłakałam. Nie miałam już sił, choć odmawiać nie potrafiłam. Zawsze uchodziliśmy za gościnnych i serdecznych, a nagle nasze marzenie zaczynało zamieniać się w koszmar. Po roku ciągłych wizyt nasz dom był zniszczony. Rozbrykane dzieciaki połamały kilka krzeseł, ściany wymagały malowania, a ja ledwo chodziłam z bólu kręgosłupa. Do tego nasze finanse topniały w zastraszającym tempie – goście zjedli niemal wszystkie oszczędności.

Nie tak miało być

Przypomnieli mi się ci wszyscy, którzy powtarzali: „Jeszcze pożałujecie”. Mieli rację, choć wcale nie tak to sobie wyobrażaliśmy. Dlatego w kolejne lato postanowiliśmy z Pawłem wziąć sprawy w swoje ręce. Zarezerwowaliśmy pobyt w sanatorium. Chcieliśmy wreszcie odpocząć naprawdę – nie od pracy czy obowiązków, ale od ludzi, którzy uczynili z naszego domu darmową kwaterę.

Reakcja rodziny była przewidywalna.

– Po co wam wczasy? – dziwili się. – Przecież cały rok siedzicie w tej głuszy, oddychacie świeżym powietrzem!

Nikt nie rozumiał, że my też potrzebujemy wytchnienia od nieustannego gwaru i obecności innych. Od gości, którzy potrafili godzinami siedzieć przy stole, ale nawet po sobie nie posprzątali. Kilku bliskich nazwało nas niegościnnymi, co bolało najbardziej. My – którzy zawsze otwieraliśmy drzwi, dzieliliśmy się wszystkim, nagle staliśmy się tymi złymi. Zastanawiałam się, jak znaleźć złoty środek: jak żyć spokojnie, a jednocześnie nie ranić tych, których przecież kochamy.

Marzenia o domu w ciszy się spełniły, ale nie spodziewaliśmy się, że będziemy musieli walczyć o tę ciszę z największą determinacją. Bo marzyć można wszędzie, lecz realizacja marzeń zawsze niesie ze sobą konsekwencje.

Lucyna, 53 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama