Reklama

Zawsze miałam słabość do pięknych zapachów. Nie drogich kosmetyków, nie butów z metką, nie biżuterii – tylko perfum. Gdy ktoś obok mnie pachniał wyjątkowo, potrafiłam zapytać, czym się psikał, nawet jeśli był to zupełnie obcy człowiek w autobusie. Mimo że na co dzień zaciskałam pasa, odmawiając sobie kawy na mieście czy nowych ubrań, raz na kilka lat pozwalałam sobie na ten jeden, drogi wybryk. I właśnie wtedy, w środku listopada, kiedy na koncie zostało mi niewiele więcej niż drobne, trafiłam na wyprzedaż życia. Wiedziałam, że to głupie, wiedziałam, że nierozsądne… ale kupiłam je.

Zapach zamiast chleba

Nie było to racjonalne. Nawet przez sekundę nie próbowałam siebie oszukiwać, że tak właśnie było. Mój budżet na listopad, po odjęciu opłat i biletu miesięcznego, wynosił dokładnie dwieście sześćdziesiąt trzy złote. W teorii – wystarczająco, by dotrwać do wypłaty. W praktyce – niewystarczająco, by kupować cokolwiek poza podstawowymi produktami spożywczymi z najniższej półki.

Weszłam na stronę tylko po to, by popatrzeć. Ot, taka moja słabość – przeglądałam promocje, wiedząc, że i tak niczego nie kupię. I wtedy je zobaczyłam. Te perfumy. Flakon, który znałam z drogerii, gdzie zawsze stał za szkłem. Niebiesko-złota buteleczka, subtelna i elegancka, o zapachu, który sprawiał, że czułam się kimś zupełnie innym – pewną siebie, zmysłową, kobietą z życia, którego nie miałam.

Z 579 na 179 zł. Promocja tylko dziś. Palce zawisły nad klawiaturą. Serce biło mi jak wtedy, gdy pierwszy raz w życiu powiedziałam szefowej, że się z czymś nie zgadzam. Kliknęłam „kup teraz”, jakbym rzucała się z klifu. Bez spadochronu. Bez pomysłu, jak przeżyć do końca miesiąca.

Parówki z Biedronki były po 3,29 za paczkę. Z kalkulatorem w ręku planowałam posiłki, wiedząc, że każde inne jedzenie to luksus, na który nie mogę sobie pozwolić. Zrobiłam zakupy za niecałe osiemdziesiąt złotych i schowałam resztę do słoika. Nie zostawiłam sobie nic na przypadki losowe. Wszystko poszło na jedzenie i... zapach marzeń.

– Zwariowałaś – powiedziałaby pewnie moja siostra. Może i miała rację.

Między rozsądkiem a pragnieniem

Paczka przyszła trzy dni później. Gdy tylko kurier wcisnął mi ją w ręce, zamknęłam drzwi i usiadłam na podłodze w przedpokoju. Nie spieszyłam się z otwieraniem. Trzymałam ją chwilę na kolanach, jakby ważyła więcej niż tylko niespełna dwieście gramów szkła i zapachu. Dłońmi zsunęłam papierową warstwę, odwinęłam folię i delikatnie podniosłam wieczko kartonika.

Flakon był jeszcze piękniejszy niż w mojej pamięci. Złote litery połyskiwały w popołudniowym świetle, a korek zamknął w sobie coś, co pachniało jak dobre życie. Psiknęłam nadgarstek i przyłożyłam go do nosa. Przymknęłam oczy. Kwiaty, bursztyn, wanilia. Ulotna chwila luksusu, który nie miał prawa pojawić się w moim skromnym mieszkaniu.

Tego samego dnia przyszła do mnie przyjaciółka. Wpadła tylko na chwilę, oddać pożyczoną książkę. Zatrzymała się w drzwiach kuchni i uniosła brwi.

– Pachniesz jak z magazynu „Vogue” – rzuciła z uśmiechem. – Nowy nabytek?

– Mhm – przyznałam cicho, wlewając herbatę do kubków.

– Ile dałaś?

Zawahałam się. Potem wzruszyłam ramionami.

Całe moje oszczędności. No i jeszcze trochę.

Spojrzała na mnie tak, jakby próbowała zrozumieć, czy żartuję.

– A w lodówce masz co?

– Mam parówki. I musztardę. Spokojnie, przemyślałam to – dodałam szybko.

Uśmiechnęła się krzywo i pokręciła głową. Nie skomentowała więcej, ale jej milczenie brzmiało głośniej niż słowa.

Perfumy za resztki godności

Minął tydzień. Każdego dnia, zanim wyszłam do pracy, nakładałam odrobinę perfum na szyję. Dosłownie jedną kroplę. Pachniały długo. W windzie sąsiadka uśmiechnęła się do mnie po raz pierwszy od miesięcy. W sklepie kasjerka spojrzała z lekkim zdziwieniem, jakby coś jej nie pasowało w obrazie kobiety, która kupuje najtańszy chleb i ser, ale pachnie jakby właśnie wróciła z lotu pierwszą klasą.

W pracy nie pytał nikt. Choć zauważyłam, że koleżanka z biurka obok zerknęła dwa razy dłużej niż zwykle. Było coś przyjemnie absurdalnego w tym rozdźwięku między tym, co miałam na sobie – zmechacony sweter i spodnie pamiętające lepsze czasy – a zapachem, który niósł za sobą zupełnie inną historię. Jakbym grała w jakimś przedstawieniu, tylko nikt nie znał mojego scenariusza.

Wieczorami siadałam przy kuchennym stole z herbatą z torebki i jednym parówkowym „daniem”. Miałam już swoje ulubione kompozycje: parówka z musztardą, parówka z ketchupem, parówka w cieście naleśnikowym (to było już prawdziwe święto). Brzuch czasem burczał przed snem, ale kiedy wciągałam kołdrę pod brodę i czułam ten zapach na poduszce – czułam, że zrobiłam coś dla siebie. Coś, co nie miało sensu, ale miało znaczenie.

– Wiesz, że jesteś dziwna? – powiedziała kiedyś mama przez telefon, kiedy niechcący wspomniałam o zakupie.

– Wiem. I dobrze mi z tym – odpowiedziałam. Nawet nie próbowałam się tłumaczyć.

Ciągle tylko parówki

W drugi weekend miesiąca znajomi z pracy zorganizowali wyjście na pizzę. W teorii – tylko wieczór w taniej pizzerii na rogu, nic wielkiego. W praktyce – luksus, na który nie mogłam sobie pozwolić. Wiedziałam, że wystarczyłoby jedno piwo i kawałek margherity, a planowany budżet rozsypałby się jak domek z kart. Odmówiłam. Napisałam, że mam coś do załatwienia.

Siedziałam wtedy w domu, owinięta kocem, z parówką na talerzu i telefonem w dłoni. Przeglądałam zdjęcia z wyjścia. Uśmiechnięte twarze, kieliszki, śmiech. Zadzwonił Mikołaj, jedyny z ekipy, który miał zwyczaj dopytywać o rzeczy, które inni pomijali.

– Wszystko okej? – zapytał bez zbędnych ceregieli.

– Jasne. Trochę zmęczona, tyle roboty ostatnio…

– Szkoda, że cię nie było. Wiesz, że możesz z nami pogadać, jakby co?

– Dzięki. Naprawdę, wszystko gra.

Nie powiedziałam mu, że zamiast jednego wieczoru w knajpie wybrałam zapach, który miał trwać tygodniami. Bałam się, że to zabrzmi jak fanaberia, jakby mój system wartości był skrzywiony. A przecież to była decyzja, która miała sens – tylko dla mnie. Samotność była częścią pakietu. Razem z perfumami i parówkami. Nie dramatyczna, raczej cicha, obecna w tle. Taka, do której człowiek się przyzwyczaja, ale czasem wieczorem poczuje ją jak przeciąg pod drzwiami.

Co pachnie naprawdę?

Któregoś dnia, pod koniec miesiąca, zdarzyło się coś dziwnego. W drodze do pracy zauważyłam kobietę, może pięćdziesięcioletnią, stojącą przy kiosku i przeglądającą gazetę. Ubrana była w starą, przetartą kurtkę, a buty miała mocno znoszone. I wtedy poczułam – ten sam zapach. Mój zapach. Te same perfumy. Przeszła obok mnie i na sekundę nasze spojrzenia się spotkały. Nic nie powiedziałyśmy, ale przez moment poczułam coś, czego się nie spodziewałam – wstyd.

Nie miała luksusowego życia. Tak jak ja. Może kupiła te perfumy z tej samej wyprzedaży, może dostała w prezencie. Może też zjadła ostatni makaron tylko po to, by móc pachnieć inaczej niż jej codzienność. Tyle że z zewnątrz... wyglądałyśmy podobnie. I coś mi się przewróciło w środku.

W pracy nikt już nie komentował mojego zapachu. Stał się normalnością. Ja też się do niego przyzwyczaiłam. Nie przynosił już tej samej ekscytacji. W pewnym sensie, im bardziej pachniałam luksusem, tym bardziej czułam się... pusta. Jakby zapach miał przykrywać to, czego naprawdę mi brakowało.

Wieczorem, po raz pierwszy od zakupu, nie użyłam perfum. Spojrzałam na flakon, stojący na półce w łazience, i poczułam... ulgę. Nie dlatego, że żałowałam. Tylko dlatego, że nie musiałam już udawać, że to coś więcej niż tylko zapach. Był piękny. Był mój, ale nie był odpowiedzią na wszystko.

Głodna, ale szczęśliwa

Ostatnie dni miesiąca spędziłam spokojniej, niż się spodziewałam. Zamiast walczyć z wyrzutami sumienia, próbowałam zrozumieć, co tak naprawdę zrobiłam. Czy to była ucieczka? Tak. Czy odrobina szaleństwa? Oczywiście, ale też... akt troski o siebie. Taki może niezgrabny, kosztowny i nie do końca przemyślany, ale szczery. Zrobiłam coś wyłącznie dla siebie. I to coś pachniało jak marzenia, które zwykle odkładam na później.

Gdy pierwszego dnia nowego miesiąca wpłynęła wypłata, nie pobiegłam od razu do sklepu. Kupiłam normalne jedzenie, warzywa, makaron, jogurty. Parówki jeszcze zostały w lodówce – ostatnia paczka, nietknięta. Zastanawiałam się, czy nie zostawić jej jako pamiątki tego eksperymentu, tej dziwnej równowagi między brakiem a nadmiarem.

Nie powiedziałam nikomu, że było warto. Nie broniłam swojej decyzji. Po prostu nosiłam zapach, który przypominał mi o tym, że czasem trzeba coś poświęcić, by przypomnieć sobie, że się żyje. Nawet jeśli tym czymś była kolacja.

Patrząc dziś na ten flakonik, widzę w nim więcej niż tylko perfumy. Widzę listopadowy wieczór, pusty żołądek i pełne serce. Widzę siebie – trochę naiwną, trochę zagubioną, ale też odważną. Bo nie każdy ma odwagę zrobić coś irracjonalnego tylko dlatego, że bardzo tego chce. Czy zrobiłabym to znowu? Prawdopodobnie tak.

Weronika, 31 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama