Z życia wzięte - prawdziwa historia miłosna
Fajnego faceta można poznać tam, gdzie coś się dzieje, choćby na imprezie. Do biblioteki tacy raczej się nie zapuszczają...

Zawsze uwielbiałam czytać, dlatego bardzo się ucieszyłam, kiedy okazało się, że w bibliotece w pobliskim miasteczku jest wakat.
– Zależałoby mi, żeby osoba, którą zatrudnimy, podjęła się także prowadzenia raz, a może nawet dwa razy w tygodniu popołudniowych zajęć z najmłodszymi – powiedziała szefowa biblioteki podczas rozmowy kwalifikacyjnej.
Nie widziałam w tym żadnego problemu. Po pierwsze, bardzo lubiłam dzieci. Sama miałam aż trójkę sporo młodszego rodzeństwa, którym nieraz się zajmowałam w domu. A przy tym uważałam, że warto od najmłodszych lat zachęcać dzieciaki do czytania. Proponowane zajęcia popierałam całym sercem.
– Z przyjemnością będę prowadziła takie kółko – zapewniłam szefową i na poczekaniu wymyśliłam kilka propozycji tematycznych, które moim zdaniem powinny przypaść dzieciom do gustu.
Już kilka dni później otrzymałam informację, że przeszłam rozmowę kwalifikacyjną z najlepszym wynikiem. Mój entuzjazm też się spodobał i zostałam zatrudniona. Bardzo się cieszyłam!
– Wreszcie będziesz robiła, co kochasz – pogratulowała mi moja przyjaciółka. – Szkoda tylko, że do bibliotek raczej nie wpadają fajni faceci... Przydałby ci się jakiś rycerz na białym koniu, co?
To prawda. Od dawna już nikogo nie miałam i czułam się samotna. Ale do pracy nie idzie się przecież po to, żeby złapać męża. Poza tym moje przeznaczenie na pewno zostało gdzieś zapisane…
– Jeśli mam kogoś poznać, to w końcu poznam – odparłam. – To się może zdarzyć wszędzie. W kinie, teatrze, na przystanku albo właśnie w bibliotece.
– No nie wiem... – mruknęła Baśka.
Pewnego dnia, jakby na zaprzeczenie słów koleżanki, do biblioteki wszedł dobrze zbudowany mężczyzna w czapce z daszkiem i torbą pełną książek.
– Chciałem je oddać – powiedział i popatrzył na mnie z niejakim zaskoczeniem. – Chyba jest pani tutaj nowa... – dodał, lekko się uśmiechając.
– Pracuję tu od niedawna – odpowiedziałam zdawkowo, bo widziałam kątem oka, że moja szefowa obserwuje mnie zza uchylonych drzwi swojego pokoju.
– Tylko pan oddaje czy coś wypożycza? – spytałam profesjonalnym tonem.
– Tylko oddaję – odparł rzeczowo, wyraźnie tracąc chęć na pogawędki.
Wyjął książki na blat, pożegnał się grzecznie, odwrócił na pięcie i wyszedł.
– Naprawdę był bardzo przystojny...Wysoki, dobrze zbudowany, miał piękne brązowe oczy – opisałam go wieczorem przyjaciółce, bo ta nie chciała uwierzyć, że do bibliotek chodzą też przystojniacy.
– I nawet się do niego nie uśmiechnęłaś?! – Baśka złapała się za głowę. Wyjaśniłam jej, że się nie uśmiechnęłam i w sumie bardzo się z tego cieszę, bo kiedy sięgnęłam po książki, które ten facet położył na blacie, o mało nie spadłam z krzesła. To były same bajeczki!
– Ha! Czyli żonaty i dzieciaty!
– Na to wygląda. Chyba miałaś rację… Jak jakieś ciacho pojawi się w bibliotece, to musi być zajęte – westchnęłam.
Kilka dni później prowadziłam zajęcia z grupką dzieciaków. Siedzieliśmy na dywanie po turecku i rozmawialiśmy sobie o Koziołku Matołku. Wtedy zobaczyłam go znowu. Stanął w drzwiach i przyglądał się nam z uśmiechem. Już chciałam zareagować, gdy dwie dziewczynki pomachały do niego, a jedna z nich poprosiła:
– Poczekasz na nas w samochodzie?
Po skończonych zajęciach, kiedy dzieci pobiegły po swoje rzeczy, zajęłam się układaniem książek na półce. Wtedy tuż za plecami usłyszałam jego głos:
– Da się pani zaprosić na kawę?
Odwróciłam się i spojrzałam na niego. Uśmiechał się uwodzicielsko, ewidentnie mnie podrywał. Poczułam gniew.
– Wybaczy pan, ale z żonatymi mężczyznami się nie umawiam. Ja nie z tych... – odpowiedziałam oschle. „Co on sobie w ogóle wyobraża? Przychodzi po dzieci, w domu pewnie żona czeka z obiadem, a on sobie flirtuje w najlepsze! – pomyślałam poirytowana.
– Mam na imię Szymon i nie jestem żonaty od kilku dobrych lat – odparł spokojnie. – Samotnie wychowuję dziewczynki. Żona zostawiła mnie dla jakiegoś żołnierza. Nie dzwoni, nie pisze, w nosie ma nawet swoje dzieci – dodał suchym tonem, chociaż nie pytałam go o takie szczegóły.
Spuściłam wzrok, bo głupio mi się zrobiło, że tak go potraktowałam. Wymamrotałam pod nosem jakieś „przepraszam” i szybko uciekłam do drugiej sali. Nie poszedł za mną, a kiedy wróciłam, już go nie było. Co za idiotka ze mnie! Przeklinałam w duchu własną głupotę, lecz godzinę później zadzwonił telefon na moim biurku, a gdy odebrałam, w słuchawce znów zabrzmiał głos tego gościa:
– Może jednak da się pani namówić na jakieś małe cappuccino? Zawiozłem dziewczynki na basen i mam teraz co najmniej godzinkę wolną. Jakie to szczęście, że akurat skończyłam pracę! Tym razem się zgodziłam.
Kawę wypiliśmy w przytulnej knajpce na obrzeżach naszej miejscowości. Szymon od razu stwierdził, że dużo pracuje, w zasadzie nie ma życia prywatnego poza czasem, który spędza z córkami,
i czuje się samotny. W ogóle dużo mówił o dzieciach – widać było, jak bardzo je kocha. Może chciał wybadać, jak ja to widzę? Opowiadał też ogólnie o sobie, o tym, co go sprowadziło w te strony...
– Mieszkam tu od niedawna – usłyszałam. – Ciotka miała w tym miasteczku domek, który chciała sprzedać, a mnie denerwowało życie w bloku. Postawiłem wszystko na jedną kartę, kupiłem dom od ciotki i tak tu trafiłem.
Podobał mi się i miło mi się z nim rozmawiało, ale fakt, że był ojcem, i to w dodatku wychowującym dzieci samotnie, zdecydowanie studził mój entuzjazm. Uśmiechałam się do niego z sympatią, ale nie robiłam ani jemu, ani sobie wielkich nadziei. Jakoś nie wyobrażałam sobie siebie w roli macochy dwóch obcych dziewczynek. Szymon jednak nie dał po sobie poznać, czy widzi, że coś nie gra.
Po tej pierwszej kawie umówiliśmy się na następną, a potem kolejną. Choć najpierw uznałam, że lepiej nie myśleć o tym człowieku, szybko weszłam w tę znajomość, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Z Szymonem wiele rzeczy działo się w sposób bardzo naturalny. Po prostu byliśmy ze sobą, nie robiąc żadnych planów. One robiły się same.
– Dziewczyny, dajcie Anecie jakieś pantofle – poprosił, kiedy pewnego razu zaproponował, żebym go odwiedziła. Między córeczkami Szymona a mną szybko nawiązała się nić sympatii. Szybko się okazało, że dziewczynki, pozbawione matczynej miłości, uwielbiają spędzać ze mną popołudnia i wieczory, a i mnie odpowiadało ich towarzystwo. Gadałyśmy o wszystkim: o szkole, ich ulubionych zabawach, no i oczywiście o książkach.
Lubiłyśmy wylegiwać się na kanapie i czytać nowości, które przynosiłam z biblioteki. Również Szymon spędzał długie godziny nad książkami – podobnie jak ja pasjonował się historią i sporo o niej czytał. Był szczęśliwy, widząc nas trzy w dobrej komitywie, i tego nie krył.
Czułam przez skórę, że nasze zaręczyny są tylko kwestią czasu, i nie pomyliłam się. Pewnego marcowego popołudnia Szymon ukląkł przede mną i poprosił mnie o rękę. Byłam tak szczęśliwa, że kazałam mu wstać i rzuciłam mu się na szyję. A kiedy po chwili lepiej przyjrzałam się zaręczynowemu pierścionkowi – aż popłakałam się ze wzruszenia.
– Nie mógł być przecież inny, skoro połączyła nas pasja czytania – powiedział Szymon i dodał, że naprawdę długo szukał jubilera, który podjąłby się zrobienia prezentu pasującego do jego projektu.
Pierścionek był w kształcie rozłożonej książki z wygrawerowaną datą naszego poznania się. Wyglądał po prostu niebiańsko! I tak bardzo do nas pasował!
Ale to nie wszystkie niespodzianki, które mnie tego dnia spotkały.
– Oboje uwielbiamy historię, pomyślałem więc, że może wzięlibyśmy ślub w strojach z epoki? Znalazłem już nawet w Katowicach bardzo dobrze wyposażoną wypożyczalnię – powiedział, co było w jego stylu, bo nim coś zaproponował, zwykle miał już cały plan w głowie. Od razu spodobał mi się ten pomysł. Ileż to razy, zaczytując się w historycznych powieściach, wyobrażałam sobie, jak też musiały się czuć ówczesne kobiety w swoich obszernych, eleganckich sukniach! Zawsze chciałam włożyć na siebie coś takiego. Zwykła biała sukienka ślubna wydawała się przy tamtych kreacjach nieciekawa. A poza tym chętnie bym zobaczyła mojego ukochanego wystrojonego jak XVI-wieczny książę… Pomysł ze strojami z wypożyczalni był po prostu strzałem w dziesiątkę!
– A tak na marginesie, będzie nas to kosztowało dużo mniej niż kupowanie sukni i garnituru – ucieszył się mój chłopak i nieśmiało zaproponował, żebyśmy zaoszczędzone w ten sposób pieniądze przeznaczyli na podróż poślubną.
– Oczywiście, ale pod warunkiem, że pojedziemy w nią… we czwórkę! – odparłam, bo nie wyobrażałam sobie, że moglibyśmy zostawić dziewczynki na całe dwa tygodnie z którąś z babć czy cioć.
Tacy właśnie jesteśmy… Trochę niekonwencjonalni. Jeżeli pierścionek zaręczynowy, to w kształcie książki; jak ślub, to w strojach z epoki; a jeśli podróż poślubna, to tylko z córeczkami narzeczonego! A Baśka się śmieje, że to cała ja – na przekór wszystkiemu udało mi się poznać przystojniaka we własnej bibliotece.

