Reklama

W moim życiu wszystko miało swój rytm – spokojny, przewidywalny, może nawet trochę smutny. Wstawałem o tej samej porze, szykowałem śniadanie dla Hani, odprowadzałem ją do szkoły, potem praca, powrót, obiad, lekcje, kolacja, bajka, sen. I tak dzień w dzień, tydzień za tygodniem. Nawet nasze święta nie różniły się szczególnie od zwykłych dni – z tą różnicą, że było więcej czekolady i sztuczny śnieg na oknie.

Miałem 39 lat, samotnie wychowywałem ośmioletnią córkę i nie miałem czasu na sentymenty. A jednak, gdy zbliżały się święta, coś we mnie pękło. Czułem, jak wypełnia mnie cichy, gorzki lęk – że nie dam rady, że zawiodę, że nie będzie wystarczająco. Jednak przed Hanią zawsze byłem uśmiechniętym tatą. Moje problemy nie były jej problemami.

Naszym corocznym rytuałem było pieczenie piernikowych serc. Hania wycinała je z zapałem, potem ozdabiała lukrem i zawsze jedno z nich chowała do swojej szafki, „żeby zachować święta na dłużej”. W tym roku planowała zrobić ich więcej – dla pani ze świetlicy, dla koleżanki Niny, nawet dla listonosza. Wszystko było gotowe, oprócz piekarnika.

A ja... no cóż. Byłem człowiekiem, który przez większość życia unikał proszenia o pomoc. Tylko że tym razem nie chodziło o mnie. Chodziło o nią – moją córeczkę, dla której każde święta wciąż były czymś magicznym. I dlatego właśnie... zapukałem do drzwi sąsiadki.

Ogarnęła mnie frustracja

– Tato, a pamiętasz, że pierniczki muszą się piec co najmniej dziesięć minut? – Hania stała na stołeczku i z przejęciem wkładała do miski kolejną łyżkę mąki. Miała na sobie fartuszek z króliczkiem, ten sam od trzech lat. Trochę już przymały, ale nie chciała się z nim rozstać.

– Pamiętam, skarbie. – Uśmiechnąłem się, choć czułem niepokój. Piekarnik znowu się nie domykał, a ostatnio coś syczało z jego wnętrza.

Rozwałkowaliśmy ciasto, Hania wykrawała serca, gwiazdki, bałwanki. Potem – jak co roku – ułożyliśmy je starannie na blaszce. Gdy przekręciłem pokrętło piekarnika, usłyszałem głośny trzask, jakby coś pękło w środku. Potem był tylko dym.

– Ojej... – Hania przykryła nos rękawem.

Szybko odłączyłem piekarnik od prądu. Zgasło światło kontrolne, a mnie ogarnęła dobrze znana frustracja. Kolejna rzecz, na którą mnie nie stać. Święta, a ja nawet nie mogę dziecku upiec pierników.

– Nic się nie stało, kochanie. – Starałem się mówić spokojnie, choć serce waliło mi jak młotem. – Coś się zepusło, może jutro to naprawię.

– Ale... mieliśmy piec dzisiaj. Chciałam zapakować je w woreczki i... – Głos jej drżał. Schowała głowę w ramionach.

Wziąłem głęboki oddech. Musiałem coś zrobić, cokolwiek. „Co mi szkodzi?” – pomyślałem. – „Najwyżej powie nie. Ale nie mogę zawieść Hani...”. Po chwili staliśmy już z córką przed drzwiami naprzeciwko. Dłoń miałem zaciśniętą w pięść, gotową do pukania, ale nie mogłem się zdobyć na ruch.

– Tato? – Hania spojrzała na mnie pytająco.

Westchnąłem cicho i w końcu zapukałem. Drzwi otworzyły się powoli i wtedy pierwszy raz od lat spojrzałem w oczy naszej sąsiadce.

Musiałem coś zrobić

– Pan Damian, prawda? – zapytała, unosząc lekko brwi. Była ubrana w długą, bordową sukienkę z dzianiny i pachniała czymś ciepłym, jakby goździkami. W ręku trzymała kubek z parującą herbatą.

– Dzień dobry... przepraszam, że tak... bez zapowiedzi – wydusiłem. – Zepsuł nam się piekarnik. I... pomyślałem, że może...

– Chcemy upiec pierniczki – wtrąciła szybko Hania i uśmiechnęła się do Iwony z dziecięcą ufnością.

Iwona spojrzała na nią, potem znów na mnie. Na ułamek sekundy coś przemknęło jej przez twarz – zaskoczenie, może nawet wzruszenie?

– No dobrze, wchodźcie – powiedziała cicho i otworzyła drzwi szerzej.

Jej mieszkanie było inne niż nasze. Mniej rzeczy, mniej zabawek, ale wnętrze było ciepłe. Pachniało cynamonem, jakby ktoś piekł tu ciasto bez przerwy. Choinka już stała, ozdobiona drewnianymi gwiazdkami. Radio grało cicho jakieś stare, francuskie piosenki. Na początku czułem się dziwnie, niemal jak intruz. Staliśmy przy jej kuchennym stole, a ja wciąż czułem, że może zaraz się rozmyśli.

– Proszę, tu jest stolnica – powiedziała w końcu Iwona i podała Hani wałek. – Pomogę wam. Pieczenie we troje to już mała manufaktura.

– Ma pani bardzo ładnie pachnące mieszkanie – wyrwało się Hani.

Iwona uśmiechnęła się lekko.

– Dziękuję. Często coś piekę... Chyba po prostu lubię ten zapach.

Zaczęliśmy wałkować ciasto. Hania szybko się rozluźniła i zaczęła opowiadać Iwonie o piernikowym sercu, które zawsze zostawia na pamiątkę. Iwona słuchała uważnie, nawet się zaśmiała. Ja tylko patrzyłem. Słuchałem. I myślałem: „Ona nie wygląda na samotną. A jednak... może my też tak wyglądamy z zewnątrz?”

I nagle poczułem, że nie jesteśmy tu tylko po to, by upiec ciastka.

Czułem ciepło w sercu

Blacha po blaszce znikała w piekarniku, a kuchnia Iwony wypełniała się słodkim zapachem miodu i przypraw. Hania z różowymi policzkami siedziała na wysokim krześle i z zapałem ozdabiała ciasteczka lukrem. Przygryzała wargę – jak zawsze, gdy była skupiona. Siedziałem obok, trzymając kubek gorącej herbaty z plasterkiem pomarańczy. Iwona zrobiła mi ją bez słowa, po prostu – jakbyśmy znali się od dawna.

– Skąd wziął się u Hani pomysł na piernikowe serce? – zapytała nagle, siadając naprzeciwko mnie.

– Od mojej mamy – odparłem, zaskoczony, że zapytała. – Zawsze mówiła, że jak coś jest zrobione z sercem, to zostaje z nami dłużej. Hania potraktowała to bardzo... dosłownie.

Iwona uśmiechnęła się pod nosem, ale w jej oczach błysnęło coś łagodnego. Potem zapadła cisza – nie niezręczna, ale taka, która zostawia miejsce na myśli.

– Lubi pan święta? – zapytała cicho, zerkając na mnie znad pary unoszącej się z herbaty.

– Moja córka je lubi – odpowiedziałem, zanim zdążyłem pomyśleć.

Spojrzała na mnie długo. W tym spojrzeniu nie było oceny, ciekawości ani litości. Po prostu – słuchała mnie.

– Święta to trudny czas – powiedziała po chwili. – Dużo rzeczy się przypomina.

Skinąłem głową. Przez moment miałem ochotę powiedzieć jej wszystko – o tym, jak zostaliśmy sami, o bezsennych nocach, kiedy Hania płakała w poduszkę, a ja udawałem, że nie słyszę, żeby się nie rozkleić. Ale nic nie powiedziałem. Nie trzeba było.

– Tato... – Hania zawołała z fotela. – Patrz! Zrobiłam jedno dla ciebie. Z literką D, jak Damian!

Spojrzałem na nią i wtedy poczułem coś, czego nie czułem od dawna – ciepło. Nie od herbaty, nie od piekarnika. Od tego, że byliśmy razem. Że ktoś był z nami. Chwilę później Hania zasnęła na fotelu, tuląc się do poduszki z poszewką w choinki. Iwona przykryła ją delikatnie kocem. Siedzieliśmy jeszcze chwilę w ciszy, jakbyśmy bali się ją przerwać. „To miały być tylko ciastka...” – pomyślałem. – „A teraz... czuję, jakbyśmy byli rodziną. Choćby przez chwilę”.

Dobrze było nam razem

– Zostaniecie na kolację? – zapytała cicho Iwona, patrząc na Hanię śpiącą spokojnie pod kocem.

– Jeśli to nie kłopot...

– Żaden kłopot – przerwała mi łagodnie. – Już i tak jesteście u mnie. Dobrze mi z tym.

Uśmiechnąłem się nieśmiało. Tego wieczoru zjedliśmy razem prostą kolację – barszcz z uszkami i kawałek sernika, który Iwona upiekła wcześniej. Siedzieliśmy przy stole, przy którym chyba dawno nikt nie siedział z nią tak długo. Słuchaliśmy siebie. Mówiliśmy o świętach – tych pięknych, z dzieciństwa, i tych, które bolały.

– Miałam kiedyś psa – powiedziała, mieszając herbatę. – Wabił się Bruno. Kiedy go zabrakło, przez tydzień nie wchodziłam do kuchni. Takie pustki trudno zapełnić. Zwłaszcza jeśli wcześniej były pełne codziennych drobiazgów.

– Pamiętam, jak Hania pierwszy raz zapytała, czemu mama nie przyjdzie na jasełka – powiedziałem cicho. – I ja... nie wiedziałem, co odpowiedzieć.

– Powiedziałeś prawdę?

– Tak. Że mama jest gdzieś bardzo daleko, ale nas kocha. I że czasem ktoś może być przy nas... nawet jeśli go nie widzimy.

Iwona milczała. Jej oczy przez moment zrobiły się wilgotne, ale nic nie powiedziała. I to było w porządku. Kiedy Hania się przebudziła, otarła oczy i spojrzała na nas sennie.

– Tato... czy możemy przychodzić tu częściej?

Spojrzałem na Iwonę. Wydawała się zaskoczona, ale... chyba zadowolona. Przez ułamek sekundy wydawało mi się, że jej oczy błysnęły nie tylko od światła lampek.

– Jeśli tylko pani Iwona nas nie wygoni – odpowiedziałem, uśmiechając się.

– Nie wygonię – powiedziała spokojnie. – Chyba nawet... się cieszę.

Tego wieczoru, idąc z Hanią do naszego mieszkania, czułem coś dziwnego. Jakby coś sie zmieniło. „Nie wolno mi się przyzwyczajać” – myślałem. – „Ale tak dobrze mi tam było…”

Byliśmy mniej samotni

Nasze mieszkanie było dokładnie takie samo, jak je zostawiliśmy – lekko zimne, pachnące zupą z wczoraj i zbyt ciche. Hania wparowała do środka, niosąc miseczkę z kilkoma pierniczkami, które dostała od Iwony „na drogę”.

– Tato, trzeba je schować do puszki! – zawołała. – Te są na prezenty, nie wolno ich ruszać!

– Jasne, skarbie – powiedziałem, ale poczułem coś nie do końca przyjemnego. Jakby powrót tutaj obnażył pustkę, którą wcześniej starałem się ignorować. Wszystko było... znowu takie samotne.

Usiadłem na wersalce, wciąż ubrany, i przetarłem twarz dłońmi. Myślałem o Iwonie, o jej spokojnym spojrzeniu, o subtelnych gestach, o tym, jak przyjęła nas bez cienia zdziwienia. Jakbyśmy byli... potrzebni. Jakby też nie chciała być sama. Następnego dnia rano ktoś zapukał do drzwi. Zdziwiłem się – nie spodziewałem się nikogo. Otworzyłem.

– Nie miałam komu dać – powiedziała Iwona, stojąc w progu z miską pierników owiniętą w lnianą serwetę. – Wyszło za dużo. Trochę się... zapomniałam.

Uśmiechnąłem się szeroko, chyba bardziej, niż zamierzałem.

– Dziękujemy, naprawdę. Hania będzie zachwycona.

Już miała się odwrócić, już miała pójść, ale coś mnie zatrzymało. Może jej cichy oddech, może zapach pierników, który znowu przypomniał mi o wczorajszym wieczorze.

– Iwona... To były najcieplejsze święta od lat. – Powiedziałem to, zanim zdążyłem się zastanowić.

Spojrzała na mnie, trochę zaskoczona, ale jej uśmiech był inny niż wcześniej. Mniej zachowawczy.

– Dla mnie też – szepnęła.

A potem – po prostu kiwnęła głową i odeszła. Zostałem w progu, trzymając w rękach miskę pierników, jakby to był najcenniejszy prezent, jaki mogłem dostać. „Może nie musimy być już samotni” – pomyślałem. – „Może wystarczyło tylko poprosić o pomoc”.

Staliśmy się kimś więcej

Nie wiem, co będzie dalej. Naprawdę nie wiem. Nie snuję scenariuszy, nie buduję sobie w głowie przyszłości z Iwoną, choć czasem – wieczorem, gdy gaszę światło i Hania już śpi – wyobrażam sobie, że znowu siedzimy razem przy jej stole. Że znowu pachnie cynamonem, że znowu rozmawiamy.

Ale to tylko obraz, nie łudzę się. Bo nauczyłem się, że w życiu nic nie jest dane raz na zawsze. Ludzie przychodzą i odchodzą, zostawiają po sobie ciszę. I czasem... trochę pierników. Nie zapytałem Iwony, co wydarzyło się w jej życiu. Nie wiem, dlaczego mieszka sama, dlaczego nie odwiedzają jej znajomi, dlaczego z takim spokojem nas przyjęła. Może to nie ma znaczenia. Może ważniejsze było to, że przez jeden wieczór stworzyliśmy coś... co można nazwać bliskością. Albo nadzieją.

Hania opowiadała dziś pani w szkole o naszym pieczeniu pierniczków. Mówiła, że było „jak w bajce” i że Iwona ma „najlepszy piekarnik świata”. Kiedy to powiedziała, patrzyłem na nią i czułem coś, czego dawno nie doświadczyłem – spokój. Czasem pomoc nie polega na wielkich gestach. Czasem chodzi o to, żeby ktoś otworzył drzwi i powiedział: „Wejdźcie, pomogę. I żeby ten ktoś nie wyglądał na zaskoczonego, że chce się z nim być.

Nie wiem, czy Iwona stanie się kimś więcej. Nie wiem, czy pozwoli sobie na to, byśmy do niej wracali. Ale wiem jedno – już nie jesteśmy tylko sąsiadami. I jeśli Hania ma się uśmiechać tak, jak wtedy w kuchni Iwony… to warto.

Damian, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama