„Z sąsiadką nie mówiłyśmy sobie dzień dobry na klatce. Nie myślałam, że to właśnie z nią podzielę się opłatkiem w Wigilię”
„Od kiedy tu zamieszkałam, każde przesunięcie krzesła, każde stuknięcie w podłogę, każde włączenie odkurzacza kończyło się jej gniewnym monologiem. Czasami zastanawiam się, czy ona w ogóle śpi, czy może siedzi przy drzwiach z uchem przyłożonym do sufitu, oczekując mojego najmniejszego przewinienia”.

- Redakcja
Mieszkam na drugim piętrze starej kamienicy, która pewnie pamięta więcej historii niż wszyscy jej obecni mieszkańcy razem wzięci. Podłogi trzeszczą tu z godnością wiekowych aktorów, ściany pachną wapnem i starą farbą, a zimą kaloryfery wypluwają z siebie ciche jęki, jakby żaliły się na własny los. Lubię to miejsce. Daje mi poczucie stabilności, choć bywa kapryśne jak starsza ciotka, która raz częstuje cię sernikiem, a raz wygłasza tyradę o upadku młodego pokolenia.
Problem w tym, że taką ciotką jest też moja sąsiadka z dołu — pani Teofila. Kobieta drobna, siwiutka, ale z temperamentem, który mógłby zasilić elektrownię. Od kiedy tu zamieszkałam, każde przesunięcie krzesła, każde stuknięcie w podłogę, każde włączenie odkurzacza kończyło się jej gniewnym monologiem. Czasami zastanawiam się, czy ona w ogóle śpi, czy może siedzi przy drzwiach z uchem przyłożonym do sufitu, oczekując mojego najmniejszego przewinienia. Dziś znów się zaczęło. Próbowałam tylko odsunąć krzesło, dosłownie o centymetr. I wtedy usłyszałam jej charakterystyczny tupot i trzask otwieranych drzwi.
– Pani znowu tłucze! Ludzie tu mieszkają! – rozległo się przez drzwi, donośne jakby krzyczała przez megafon.
– Przecież tylko przesunęłam krzesło… – odpowiedziałam zrezygnowana, opierając głowę o framugę.
– A po co pani musi to robić o tej godzinie?! Normalni ludzie już odpoczywają!
– Jest siedemnasta… – mruknęłam, ale ona już odmaszerowała.
Czuję w sobie mieszankę emocji: złość, bezsilność, poczucie niesprawiedliwości… i, o dziwo, czasem też współczucie. Bo kto tak reaguje na każdy dźwięk, jeśli nie ktoś, kto żyje w wiecznej samotności? Dziś jest Wigilia. Zaplanowałam spokojny wieczór, cichy i ciepły, z jedną świecą, barszczem i moją ulubioną płytą. A jednak coś w powietrzu jest inne. Jakby wisiało nad nami coś nieuchwytnego, napiętego.
Coś, co dopiero ma się wydarzyć.
Wieczór, który miał być spokojny
Wigilia zaczęła się spokojnie. Zapaliłam świecę, nalałam sobie barszczu i już miałam usiąść, gdy nagle wszystko zgasło. Nie zdążyłam nawet wyjąć łyżki z talerza. Cała kamienica zanurzyła się w ciemności tak gęstej, że przez chwilę nie widziałam własnych dłoni. W ciszy, która po tym zapadła, słyszałam tylko, jak gdzieś na podwórzu zaszczekał pies i jak klatka schodowa wypełnia się wołaniem przestraszonych sąsiadów. Dotknęłam zimnego kaloryfera. Nie tylko światło zgasło. Ogrzewanie również zaczęło odpuszczać. Wiedziałam, że jeśli awaria potrwa dłużej, zrobi się tu bardzo chłodno. Wyszłam na korytarz z latarką w telefonie. Z dołu niosły się głosy, jedne zdenerwowane, inne zaspane.
– No pięknie! Wigilia, a ja nawet barszczu nie podgrzeję! – krzyczała pani Teofila. Jej głos odbijał się od ścian jakby miał swoją siłę wzmocnienia.
– Poczekajmy, energetycy pewnie pracują – odpowiedział jej jakiś sąsiad.
– Pracują? To dobre. To wszystko przez tych młodych, którzy mają w domach tyle urządzeń, że przewody nie wytrzymują! – dorzuciła z oburzeniem.
Oparłam się o poręcz i westchnęłam. W mojej głowie pojawiła się gonitwa myśli. Miałam wrażenie, że pani Teofila zaraz znajdzie sposób, by obwiniać mnie o brak prądu. Przez kilka sekund zastanawiałam się, czy powinnam zejść na dół, żeby jakoś pomóc albo chociaż pokazać, że nie chowam głowy w piasek. Potem przyszła mi do głowy inna myśl: gdy tylko mnie zobaczy, od razu rozpocznie kolejny monolog o mojej rzekomej hałaśliwości.
Stałam tak w półmroku, wahając się między chęcią schowania się we własnym mieszkaniu a potrzebą zrobienia czegoś więcej, niż tylko czekania. Rozterka ścisnęła mnie mocniej, kiedy dobiegł mnie kolejny jęk niezadowolenia z dołu. Nie podjęłam jeszcze żadnej decyzji. Czułam tylko, że wieczór, który miał być spokojny, zmierza w zupełnie inną stronę.
Nie lubię jeść w Wigilię w ciszy
W mieszkaniu zrobiło się chłodniej, gdy wróciłam z korytarza. Płomień świecy drżał przy każdym moim ruchu, jakby sam był zaniepokojony tym, co dzieje się w kamienicy. Usiadłam na krześle i przez chwilę patrzyłam w okno, za którym ciemność mieszała się z lekkim śniegiem spadającym powoli z nieba. Miałam przed sobą kolację, ale apetyt zniknął. Raz po raz słyszałam z dołu podniesiony głos pani Teofili, który przedostawał się przez podłogę niczym ostre uderzenia.
Zastanawiałam się, dlaczego wszystko we mnie tak się spina, gdy o niej myślę. Przecież nie była dla mnie nikim bliskim, a jednak gdzieś pod tym wszystkim kryło się poczucie, że kobieta jest sama, a każda drobnostka staje się dla niej przeszkodą nie do obejścia. Wstałam od stołu, założyłam sweter i spojrzałam na drzwi. Zanim zdążyłam się rozmyślić, chwyciłam latarkę i ruszyłam na klatkę schodową.
Każdy stopień w dół skrzypiał, a światło z mojego telefonu przesuwało się po starych ścianach. Czułam, że schodzę nie tylko fizycznie, ale też w głąb własnych lęków, które próbowałam zwykle zepchnąć gdzieś na bok. Kiedy stanęłam przed jej drzwiami, miałam wrażenie, że serce bije mi zbyt głośno. Zapukałam delikatnie. Usłyszałam szuranie kapci, potem odgłos przesuwanej zasuwy. Drzwi uchyliły się ostrożnie, a pani Teofila spojrzała na mnie z zaskoczeniem, ale też z czymś, czego nie potrafiłam nazwać.
– Pani czegoś potrzebuje? – zapytała, jakby już była gotowa na skargę, którą zaraz usłyszy.
– Pani Teofilo… – zaczęłam cicho, czując, jak gardło mi się ściska. – Pomyślałam, że może chciałaby pani zjeść ze mną. Mam ciepłe potrawy, a tutaj pewnie trudno cokolwiek podgrzać.
Spojrzała na mnie szeroko, jakby szukała podstępu.
– A po co mi panią fatygować? – mruknęła, ale jej głos nie był tak twardy jak zwykle.
– Nie fatyguje mnie to. Po prostu… nie lubię jeść w Wigilię w ciszy.
Pani Teofila milczała chwilę, przesuwając spojrzeniem po mojej twarzy, jakby próbowała ocenić, czy mówię szczerze. W końcu wzruszyła ramionami.
– Skoro już pani zeszła, to… niech będzie. Ale tylko na chwilę.
Odetchnęłam, choć wcale nie poczułam ulgi. W mojej głowie kołatała się myśl, że właśnie zrobiłam coś, czego sama po sobie bym się nie spodziewała.
Coś, czego się nie spodziewałam
Wracałyśmy na górę powoli, bo pani Teofila trzymała się poręczy i stawiała krótkie kroki, jakby każdy wymagał zastanowienia. Kiedy weszłyśmy do mojego mieszkania, zatrzymała się w progu i rozejrzała z wyraźną ostrożnością, jakby oceniała, czy nadaje się do spędzenia w nim choćby minuty. Zastawiłam stół świecami, aby światło było łagodne. Wciąż nie było prądu, więc wszystko wyglądało inaczej, jakby świat odsunął codzienność i zostawił tylko to, co najważniejsze. Pani Teofila usiadła powoli. Podałam jej barszcz i karpia. Jadłyśmy w milczeniu, które początkowo było ciężkie, ale nie na tyle, by je przerwać na siłę. Po kilku minutach zauważyłam, jak pani Teofila marszczy brwi, próbując coś z siebie wydobyć. W końcu odłożyła widelec.
– Ten karp… jest lepszy niż moje przeboje sprzed lat. Niech to… – przerwała, chyba zaskoczona własnymi słowami.
– To chyba pierwszy komplement od pani – powiedziałam bez zastanowienia. Sama się zdziwiłam, że wypowiedziałam to na głos.
– Nie przesadzajmy. Powiedziałam tylko prawdę – odpowiedziała i po raz pierwszy jej twarz złagodniała.
Nagle zaczęła opowiadać o czasach, kiedy pracowała w sklepie mięsnym i o tym, jak wszyscy zamawiali u niej ryby na święta, bo twierdzili, że wybierała najlepsze. Mówiła z takim przejęciem, że zapomniała o swojej rezerwie. Zauważyłam, że nawet ręce przestały jej drżeć. W pewnym momencie wspomniała o mężu, który zawsze nosił zakupy, bo ona narzekała na kręgosłup. Powiedziała to z lekkim uśmiechem, a później, jakby wbrew sobie, dodała:
– Brakuje mi czasem oddechu drugiej osoby w mieszkaniu. Nawet jeśli marudził.
Zrobiło mi się ciepło, choć świeca już dawno wypalała się przy końcu. Nagle w całej kamienicy rozbłysło światło. Obie aż drgnęłyśmy. Pani Teofila od razu podniosła się z krzesła, jakby to oznaczało koniec naszej chwili.
– No to wracam – mruknęła. Odsunęła krzesło, ale zatrzymała się, zanim zrobiła krok. – Choć jeszcze jedną herbatę wypiję. Skoro już tu jestem.
Byłam zaskoczona. Poczułam coś, czego się nie spodziewałam: wdzięczność, że chce zostać. A jeszcze bardziej zdziwiło mnie to, że ja też tego chciałam.
Nie wiedziałam, czy ta zmiana jest trwała
Zmiana nie przyszła nagle. Nie obudziłam się któregoś dnia z myślą, że teraz wszystko będzie inne. To działo się powoli, jakby ktoś stopniowo poluzowywał sznury, które dotąd trzymały nas obie w napięciu. Po kolacji wigilijnej pani Teofila zaczęła czasem otwierać drzwi, kiedy przechodziłam obok. Nie zawsze, ale wystarczająco często, żebym wiedziała, że nie robi tego przypadkiem. Spotykałyśmy się na schodach. Ja wracałam z pracy, ona niosła zakupy. Ja często unikałam jej wzroku, by tylko nie mówić jej dzień dobry. A ona zwykle coś mruczała pod nosem, ale tym razem jej słowa były inne.
– Te schody to nie dla moich kolan – powiedziała pewnego dnia, zatrzymując się na półpiętrze.
– Mogę pani pomóc z siatkami. – odpowiedziałam bez zastanowienia.
– No dobrze… skoro pani nalega – mruknęła, ale bez złości, bardziej z rezygnacją, która nie była już skierowana przeciwko mnie.
Odkąd zaczęłyśmy padać sobie na oczy częściej, zauważyłam też, że inni sąsiedzi inaczej na nią patrzą. Jakby jej spojrzenie przestało ich kłuć. Mówiła ciszej, rzadziej się złościła. Nawet gdy coś stukało w kamienicy, nie wychylała się już natychmiast z mieszkania. Znikała z niej surowość, którą znałam zbyt dobrze. Mimo tej poprawy nie opuszczała mnie pewna niepewność. Nie wiedziałam, czy ta zmiana jest trwała, czy tylko chwilowa, wynikająca z nastroju po świętach. Zdarzały się dni, kiedy znów zamykała się w sobie i odpowiadała oschle, jakby wracała do swojej dawnej skorupy. Wtedy zastanawiałam się, czy przesadziłam z bliskością, czy może ona boi się, że dobroć zobowiązuje. Jednego popołudnia, kiedy wnosiłam siatki na górę, zatrzymała mnie niespodziewanie.
– Jak pani będzie kiedyś robiła ten… jak to się nazywa… sernik z rodzynkami, to proszę powiedzieć. Chętnie odkupię kawałek – powiedziała i odwróciła się szybko, jakby wypowiedzenie tej prośby wymagało wielkiej odwagi.
Uśmiechnęłam się wtedy do własnych myśli. Coś w nas obu zaczynało się układać, choć wciąż z ostrożnością, jakbyśmy dopiero uczyły się nowej melodii.
Między ludźmi czasem stoi tylko strach
Kiedy nadszedł luty, zima trzymała mocniej niż zwykle. Śnieg leżał ciężkimi warstwami na parapetach, a kamienica skrzypiała od mrozu, jakby każdy jej fragment próbował przypomnieć, że nie ma wieku lekkiego. Wracałam z pracy zmarznięta, z rękami schowanymi głęboko w kieszeniach. Wchodząc na schody, zobaczyłam panią Teofilę, która stała przy poręczy i patrzyła na zasypane podwórze. Zanim zdążyłam ją minąć, odezwała się cicho, prawie niepewnie.
– Niech pani uważa na oblodzone stopnie. Pani to jeszcze młoda, ale po co ryzykować.
Zatrzymałam się, bo te słowa zabrzmiały inaczej niż wszystkie wcześniejsze. Miały w sobie troskę, którą trudno było przeoczyć.
– Pani też. Mamy się jeszcze o co pokłócić – odpowiedziałam, starając się, żeby zabrzmiało to lekko.
Pani Teofila spojrzała na mnie z czymś, co najpierw wyglądało jak oburzenie, ale szybko ustąpiło miejsca zmęczonemu uśmiechowi.
– Z panią już jakoś nie potrafię – mruknęła i ruszyła do mieszkania.
Kiedy została sama na schodach, poczułam, jak bardzo te słowa we mnie zapadają. Nigdy nie sądziłam, że ktoś potrafi tak wiele powiedzieć w tak niewielu zdaniach. Nasza relacja zmieniła się w sposób, którego nie dało się przewidzieć. Jeszcze kilka tygodni wcześniej wydawało mi się, że jesteśmy jak dwie strony jednej ściany, które nigdy się nie spotkają. Teraz zaczynałam rozumieć, że między ludźmi czasem stoi tylko strach, a nie prawdziwa niechęć.
Wróciłam do mieszkania i odłożyłam zakupy. Usiadłam na krześle i przez dłuższą chwilę patrzyłam na okno, za którym białe płatki opadały w zwolnionym tempie. W Wigilię w ciemności wydarzyło się coś, co nie dawało się prosto nazwać. Prąd wrócił, ale to, co rozświetliło tamten wieczór, nie miało nic wspólnego z elektrycznością. Zrozumiałam, że czasem trzeba wejść w czyjąś ciszę, nawet jeśli jest w niej ostry chłód. Trzeba zaryzykować niezręczność, niepewność i lęk, by pojawiła się choćby mała szansa na zmianę. Ludzie rzadko bywają z natury niechętni. Częściej są po prostu zagubieni, zmęczeni albo samotni. Tak bardzo samotni, że każdy dźwięk wydaje się zagrożeniem, a każdy człowiek wrogiem.
Wiedziałam, że nasze przyszłe dni nie będą jedną długą zgodą. Pani Teofila wciąż umiała warknąć, a ja wciąż potrafiłam się zirytować. Jednak obie zrobiłyśmy krok. Jeden mały, ale wystarczający. Jedna Wigilia w ciemności rozjaśniła więcej, niż mogłabym sobie wyobrazić. A przyszłość? Nie musi być bajkowa, żeby była prawdziwa. I nie musi być bez konfliktów, żeby była dobra. Wystarczy, że będzie w niej miejsce na odrobinę ciepła, które można komuś podać jak cichą herbatę przy świecy, gdy cały świat zgaśnie choćby na chwilę.
Klara, 34 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Wszyscy byli zaproszeni na święta do siostry. Ja dostałam tylko sms-a z przepisem na sałatkę”
- „Zaprosiłam synową na święta, ale ona mną wzgardziła. Myślałam, że się mści, ale prawda była inna”
- „Jestem jak kula u nogi mojego syna, więc w Święta będę sam. Jestem za stary, by pasować do rodzinnego obrazka”

