Reklama

Nigdy nie byłam dobra w podejmowaniu decyzji. Matura ledwo zaliczona, studia – nie dostałam się nigdzie. Mama rzucała spojrzenia pełne zawodu, choć udawała, że wszystko jest w porządku. Ale przecież widziałam, jak odkłada moje świadectwo na kuchenny stół z tym cichym westchnieniem, które znałam aż za dobrze. Tata zmarł trzy lata temu – zawał, nagle, bez pożegnania. Od tamtej pory w domu było jakoś pusto. I duszno.

Dlatego, gdy zobaczyłam ogłoszenie o pracy przy zbiorze borówek, poczułam, że muszę uciec. Nałęczów – brzmiało obco, ale i obiecująco. Spakowałam plecak i pojechałam, pierwszy raz sama gdziekolwiek. Gdy wysiadłam z busa, uderzył mnie zapach lasu, ciężki od upału i jagód. A potem – barak. Betonowy, zardzewiały zamek w drzwiach, cztery łóżka i ona. Sandra.

Nowa? – zapytała, żując gumę i nie odrywając wzroku od telefonu.

Kiwnęłam głową.

Obyś się nie łudziła – mruknęła. – Każda, co myślała, że jest wyjątkowa, płakała tu po tygodniu.

Nie zrozumiałam wtedy, co miała na myśli. Dopiero później, gdy Roman pierwszy raz podał mi kawę do ręki, spojrzał tym uważnym wzrokiem i zapytał: „A ty, Karolinko, z jakiego domu jesteś?”, coś we mnie drgnęło. Może pierwszy raz ktoś chciał mnie posłuchać.

Robiło się gorąco

Roman miał twarde ręce i spokojny głos. Nie mówił dużo, ale kiedy już coś powiedział, słuchało się go jak kazania. Dla innych był szefem, dla mnie... sama nie wiem. Na początku po prostu traktował mnie inaczej. Zamiast do zbioru na szóstą, dostawałam zmianę o ósmej. Zamiast wiadra – koszyk. „Słaba jesteś” – tłumaczył, jakby z troską. Ale gdy zostawaliśmy sami w sortowni, siadał na stołku naprzeciwko i mówił: „Nie powinnaś tu być. Jesteś za delikatna. Co ty z życia będziesz miała z takim delikatnym serduszkiem?”. A ja się śmiałam. Choć nie było mi do śmiechu.

Zaczęłam czekać na jego spojrzenia. Na to, że znów mnie zapyta, jak spałam. Na jego dłonie, które niby przypadkiem muskały moje plecy, gdy poprawiał mi koszulkę. Udawałam, że tego nie czuję. Ale czułam – każdą sekundę.

I wtedy pojawił się Kamil. Syn Romana. Przyjechał czerwonym passatem, w adidasach, z czapką daszkiem do tyłu i miną, jakby wszystko tu było jego.

Tatuś ci już pokazał swoją plantację? – zapytał, gdy stanęłam z koszykiem obok jego auta.

– A co, zazdrosny? – odburknęłam.

Uśmiechnął się. Złośliwie. I pięknie.

Od tamtej chwili czułam się jak między dwoma ogniskami. Roman – cichy, dojrzały, wpatrzony we mnie jak w córkę, którą chciał mieć. I Kamil – irytujący, ale z tym przenikliwym spojrzeniem, które mówiło: „Znam cię lepiej, niż myślisz”.

Sandra tylko patrzyła i wzdychała.

– Ty naprawdę myślisz, że to jest wybór?

Nie umiałam odmówić

To było wieczorem, gdy Sandra chrapała już w baraku, a ja siedziałam jeszcze w kuchni na plantacji. Roman wpadł tylko na chwilę, niby po coś do biura polowego. Zobaczył mnie i zatrzymał się w drzwiach.

Nie możesz spać? – zapytał tym swoim niskim głosem.

Pokręciłam głową. Chyba naprawdę nie mogłam.

– To chodź, zaparzymy sobie kawy. Takiej, jak ostatnio – dodał, jakbyśmy mieli jakiś nasz rytuał.

Poszłam. Biuro pachniało drewnem i czymś jeszcze, co czuć od Romana. Podałam mu filiżankę, usiadł naprzeciwko. Przez chwilę milczał, tylko patrzył.

– Wiesz, Karolinko… jesteś inna niż te wszystkie małolaty. Przy tobie czuję, że znowu żyję.

Zawahałam się. Chciałam coś powiedzieć, cokolwiek, ale wtedy on wstał, podszedł i dotknął mojej twarzy. Potem policzka. Potem ust. Pocałował mnie. A ja... nie uciekłam.

Wszystko było miękkie, ciepłe, niepewne. Jakby nie wiedział, czy może, a jednak robił to dalej. I ja też nie byłam pewna, ale nie protestowałam, nawet gdy dotknął mojego uda, a potem delikatnie poprowadził mnie w stronę zaplecza.

Kilka dni później Kamil pociągnął mnie za rękę, gdy kończyłam zmianę.

– Ognisko dzisiaj. Idziemy.

Nie zapytał. Po prostu założył, że przyjdę. I przyszłam. Siedzieliśmy razem, długo. Opowiadał o studiach, o matce, o tym, że nigdy nie był tu dłużej niż tydzień.

– Zawsze marzyłam, żeby ktoś mnie widział naprawdę – powiedziałam cicho.

Spojrzał na mnie.

– Może właśnie to robię – szepnął i pocałował mnie. A potem, gdy wszyscy spali, zostaliśmy sami pod drzewami.

I znów – nie uciekłam.

Obaj się zmienili

Kiedyś wydawało mi się, że zakochanie to motyle w brzuchu. Ale prawda była inna – to był ból. Tępy, rozlany, jakby nie można było złapać tchu. Rano uśmiechałam się do Romana, który znów przynosił mi kawę. Wieczorem – całowałam się z Kamilem za stodołą, kryjąc się przed wzrokiem jego ojca.

Nie wiedziałam już, kim jestem. Dziewczyną, która pragnie bezpieczeństwa? Czy tą, która lubi, jak ktoś trzyma ją za biodra i szepcze do ucha, że ma najładniejsze pieprzyki na plecach?

Roman nagle jakby zniknął. Coraz częściej był nieobecny, zamykał się w gabinecie, unikał mojego spojrzenia. Nie pytał już, czy dobrze spałam. Kawy też nie było.

Sandra uniosła brew, kiedy jej podałam rękawice robocze.

– I co? Już nie jesteś wyjątkowa?

Kamil też się zmienił. Krótsze rozmowy, bardziej zaciśnięte usta. Kiedy któregoś dnia stanęłam obok niego w cieniu drzewa, odsunął się lekko.

– Wszystko w porządku? – zapytałam.

On też z tobą był, prawda? – rzucił.

Zamilkłam. Oczy mi się zaszkliły.

– Ja… nie wiem już, co się wydarzyło.

– Jasne – mruknął. – A może wiesz aż za dobrze.

Sezon zbliżał się do końca. Ostatni dzień spędziłam w milczeniu, z rękami drżącymi od noszenia skrzynek. Roman nie przyszedł się pożegnać. Kamil tylko rzucił: „Powodzenia” i odwrócił się na pięcie.

Wsiadłam do busa i poczułam, jak robi mi się słabo. Nie wiedziałam, z czego bardziej – z tęsknoty czy z ulgi. Wracałam do domu inna. Nie wiedziałam tylko jeszcze, jak bardzo inna.

Miałam jeszcze cień nadziei

Dwa miesiące później zaczęłam płakać w łazience po cichu, trzymając w dłoni biały patyczek z dwoma czerwonymi kreskami. Myślałam, że to się nie zdarza naprawdę. Że takie rzeczy to tylko w serialach, gdzie dziewczyna z małego miasta wraca z brzuchem i nie wie, kogo wpisać w rubrykę „ojciec dziecka”.

Nie miałam pojęcia, co robić. Z matką nie rozmawiałam od tygodni – kłóciłyśmy się o wszystko, o brudne kubki i przyszłość. Nie mogłam jej tego powiedzieć. Wyszłam z domu i poszłam na spacer. Sama, z zawrotem głowy i lękiem, który paraliżował.

Napisałam do Romana. Czy mogę się spotkać, porozmawiać. Milczał. Próbowałam dzwonić. Nic. I wtedy, po kilku godzinach, odebrał Kamil.

– Cześć – powiedziałam, głos mi się załamał.

– Cześć. Wiem, że pisałaś do ojca.

– Nie odpisuje.

– I nie odpisze.

– Muszę porozmawiać. Z wami. Z tobą. Ze oboma.

– Wiem.

Umówiliśmy się na spotkanie na stacji benzynowej w Kazimierzu. Usiadłam na ławce przed sklepem, w dłoniach trzymałam test. Kamil przyszedł. Spojrzał na mnie, potem na plastikowy pasek. Bez słowa.

– Nie wiem, którego z was pokochałam – powiedziałam. – Może żadnego. Ale to się stało.

Ile to już trwa?

– Dziewięć tygodni.

Jeśli to moje dziecko… chcę wziąć odpowiedzialność. Ale jeśli to dziecko mojego ojca… nigdy więcej mnie nie zobaczysz.

Nie odpowiedziałam. Siedzieliśmy obok siebie w ciszy. Obcy, a jednak jakoś dziwnie bliscy.

Została tylko cisza

Roman nie odezwał się już nigdy. Nie odpowiadała ani na SMS-y, ani na telefon, nawet nie przysłał głupiego „nie mogę rozmawiać”. Jakby zapadł się pod ziemię. Jakby ta cała historia była tylko snem, który teraz trzeba zapomnieć. Tylko że ja nie mogłam. Bo nie miałam już w sobie tylko wspomnień – miałam w sobie nowe życie.

Siedziałam na łóżku w swoim pokoju, patrząc w sufit. Test ciążowy leżał na parapecie, obok zwiędniętej paprotki. Mama coś krzyczała w kuchni, ale nawet nie słuchałam. W głowie miałam tylko echo słów Kamila: „Nie zniosę tego, jeśli będę… jego bratem”.

Wtedy odezwała się Sandra. Na komunikatorze.

„I co, mała? Nie mówiłam?”.

Wpatrywałam się w ekran. Przez moment chciałam jej odpisać, że nie wszystko jest takie proste. Że może Roman był inny. Że może… Ale nie odpisałam nic. Zamknęłam czat. Zrobiło mi się jeszcze bardziej pusto.

Każdego ranka wstawałam trochę wcześniej, patrzyłam na siebie w lustrze, próbując zobaczyć jakąś zmianę. Ale na razie byłam tą samą Karoliną. Tylko bardziej zmęczoną. I bardziej… samotną.

Nie wiedziałam, co będzie dalej. Czy pójdę na studia. Czy powiem mamie. Czy w ogóle dam radę to wszystko unieść. Ale wiedziałam jedno – to dziecko nie ma jeszcze nazwiska. Nie ma ojca. Ale ma mnie. I choć nie wiem, co przyniesie jutro, wiem, że to ja będę ponosić konsekwencje tej wakacyjnej przygody. Sama.

Karolina, 19 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama