Reklama

Zosia pojechała nad morze, jak co roku – obóz młodzieżowy, dwanaście dni, standardowy plan dnia: plażowanie, ogniska, zajęcia sportowe. Siedemnastoletnia, rezolutna, odpowiedzialna – nie miałam powodów, by się martwić. Wręcz przeciwnie, cieszyłam się, że oderwie się trochę od nauki i od tej całej maturalnej presji. Wyjechała z lekkim uśmiechem i walizką większą od siebie. A wróciła… inna. Trochę przygaszona, jakby zmęczona. A dwa tygodnie później, powiedziała mi słowa, których nie zapomnę do końca życia.

Pożegnanie na peronie

– Uważaj na słońce, pij dużo wody i nie zapomnij smarować się kremem – mówiłam, mimo że wiedziałam, że Zosia wszystko to słyszała już sto razy.

– Mamo, serio? Mam siedemnaście lat, nie pięć – przewróciła oczami, ale zrobiła to z uśmiechem.

Stałyśmy na peronie, wśród tłumu innych nastolatków, walizek i pożegnań. Wiatr targał jej włosy, a ja patrzyłam, jak bardzo dorosła. Za bardzo. Miała na sobie top i szorty, których pewnie nie założyłaby przy babci. I ten błysk w oku – mieszanka ekscytacji i lekkiej nerwowości.

– Wiesz, że jak coś się stanie, to możesz do mnie zadzwonić o każdej porze?

– Wiem. Mamo, nie dramatyzuj. Będę wysyłać zdjęcia i meldować się, okej?

– Tylko pamiętaj, że jak nie odbierzesz przez pięć godzin, to dzwonię na policję – próbowałam zażartować, choć głos mi się lekko załamał.

– Będę odbierać. Obiecuję – rzuciła i przytuliła mnie na chwilę mocno. – No dobra, już idę, bo dziewczyny czekają.

Patrzyłam, jak znika w wagonie. Jeszcze pomachała z okna. Wtedy nie wiedziałam, że macha nie tylko na pożegnanie. Macha też do tej wersji życia, którą do tej pory znałyśmy – bez większych tajemnic, bez ciężkich decyzji, bez bólu. Wróciłam do domu z pustką w brzuchu i lekkim niepokojem. Ale przecież każda matka się trochę martwi, prawda? Zwłaszcza gdy córka ma siedemnaście lat i cały świat dopiero przed sobą.

Intuicja mnie nie myliła

Zaczęłam się domyślać dwa tygodnie po jej powrocie. Zosia nie była sobą. Nie chodziło o to, że była markotna czy oschła – przeciwnie, była wręcz nienaturalnie spokojna. Nie opowiadała, jak zwykle, o każdej koleżance, o chłopaku z sąsiedniego domku, o idiotycznych żartach opiekunów. Unikała mojego wzroku, spała za długo, jadła zbyt mało. I co najgorsze – była nienaturalnie uprzejma.

– Wszystko w porządku? – zapytałam, kiedy krzątała się po kuchni, wkładając naczynia do zmywarki, jakby chciała mi udowodnić, że wszystko ma pod kontrolą.

– Mhm – mruknęła bez entuzjazmu. – Po prostu jestem zmęczona.

Ale tego wieczoru weszła do mojego pokoju. Cicho. Trzymała coś w dłoni. Miała łzy w oczach. Usiadła na skraju łóżka.

– Mamo… – zaczęła i głos jej się załamał. – Nie wiem, jak to powiedzieć, bo chyba nawet jeszcze do mnie to nie dotarło. Ale… zrobiłam test. I wyszedł pozytywny.

Wpatrywałam się w nią, potem w biały pasek w jej ręce. Dwie czerwone kreski – jak dwie żyletki wbite w moje serce.

– Jesteś… w ciąży? – spytałam głucho, choć znałam odpowiedź.

Skinęła głową, rozklejając się całkowicie. Pochyliła się i wtuliła twarz w moje kolana, szlochając cicho. Nie pamiętam, co powiedziałam. Może nic. Może tylko głaskałam ją po plecach i próbowałam złapać oddech, który uciekł mi z ciała. W tamtej chwili poczułam, że coś pękło. Nie tylko w niej. We mnie też.

Co dalej robić?

Następnego dnia świat już nie był ten sam. Zosia nie poszła do szkoły, ja wzięłam urlop na żądanie. Siedziałyśmy przy kuchennym stole, obie jakby starsze o dekadę. Ona z podkrążonymi oczami, ja z głową pełną myśli, których nie umiałam wypowiedzieć.

– Co chcesz zrobić? – zapytałam w końcu, cicho, jakby każde słowo mogło roztrzaskać resztki spokoju, który jeszcze w nas został.

Zosia popatrzyła na mnie niepewnie.

– Nie wiem – powiedziała. – Ja… ja nie chciałam, żeby tak to się skończyło. To miał być tylko jeden wieczór, spontan.

– Bez zabezpieczenia?

– Myśleliśmy, że wystarczy… że wszystko jest pod kontrolą – szepnęła. – Ale chyba nie było.

Zrobiłam herbatę. Głupie, ale to był jedyny gest, jaki potrafiłam w tamtej chwili wykonać. Coś normalnego, coś znanego. Coś, co nie miało dwóch kresek i nie śmierdziało strachem.

– Czy ten chłopak wie?

– Nie… jeszcze nie – przyznała, spuszczając wzrok. – Mamo, ja nie wiem, co robić. Nie wiem, czy jestem gotowa na cokolwiek.

A ja nie wiem, jak ci pomóc – odpowiedziałam szczerze. – Ale będę. Zawsze.

Chwyciła moją dłoń. Jej palce były chłodne, drżące. Przez moment nie mówiłyśmy nic. Po prostu siedziałyśmy, ściskając się w tej jednej ciszy, która była głośniejsza niż jakikolwiek krzyk. To był pierwszy dzień nowej rzeczywistości. Rzeczywistości, w której moja córka musiała dorosnąć szybciej, niż powinna.

Chłopak z plaży

– Ma na imię Alan. Jest z Elbląga – powiedziała, wpatrując się w ekran telefonu, jakby mogła z niego wyczytać odpowiedź na wszystko. – Ma osiemnaście lat. Poznaliśmy się na plaży drugiego dnia obozu.

Siedziałyśmy znowu przy kuchennym stole. W tym domu wszystko działo się przy stole – rozmowy, kłótnie, śmiechy, teraz łzy. Zosia mówiła powoli, jakby każde słowo musiała przepuścić przez filtr wstydu i strachu.

– Czy on… wie?

– Napisałam mu wczoraj wieczorem. Odpisał dopiero dziś rano. Że potrzebuje czasu. Że musi z kimś pogadać.

Westchnęłam. Miałam ochotę wykrzyczeć wszystko: że powinien tu być, że powinien wziąć odpowiedzialność, że przecież nie była sama, kiedy to się działo. Ale nie byłam jego matką. Byłam matką jej. I to ją musiałam chronić, nie swoje rozczarowanie.

– Co chcesz mu powiedzieć, jeśli się odezwie? – zapytałam.

– Że nie oczekuję, że będzie się oświadczał. Ale też nie chcę być sama z tym wszystkim. Nawet nie wiem, czy chcę to dziecko, mamo. Boję się – głos jej się załamał.

Podniosłam się i uklękłam przy niej, jakbym chciała być jej bliżej, niż pozwalał dystans dorosłości.

– Jesteś odważna, że w ogóle o tym mówisz. I ja będę z tobą, cokolwiek postanowisz.

Nie odpowiedziała. Tylko położyła głowę na moim ramieniu i tak siedziałyśmy przez długi czas. Dwie kobiety, które przez jeden bezmyślny wieczór z chłopakiem z plaży musiały zmienić całe swoje życie.

Decyzja została podjęta

Alan zadzwonił trzy dni później. Zamknęła się z telefonem w pokoju, rozmawiali ponad godzinę. Nie podsłuchiwałam, choć całe ciało miałam napięte, jakby od tej rozmowy zależało wszystko. Może i zależało. Kiedy wyszła, oczy miała czerwone, ale spojrzenie dziwnie spokojne.

– Powiedział, że mnie nie zostawi. Że musi to ogarnąć z rodzicami. Ale że będzie ze mną. Nie wiem, na ile w to wierzyć, ale... wiesz, chciałam to usłyszeć.

Nie skomentowałam. Wierzyć czy nie – czas i tak pokaże. Ale dobrze, że nie zniknął. Dobrze, że przynajmniej próbował zachować się jak człowiek.

Wieczorem, kiedy zmywałyśmy po kolacji, powiedziała:

– Ja to dziecko wychowam.

Zatrzymałam się w pół ruchu. Czekałam na rozwinięcie, choć już czułam, że decyzja zapadła.

– Może to głupie. Może naiwne. Ale czuję, że nie potrafię inaczej. Że skoro już tam jest… to nie dam rady go odrzucić. Może nie wiem jeszcze, jak będę żyć. Ale wiem, że nie chcę żyć z myślą, że nie dałam mu szansy.

Poczułam, jak napływają mi łzy. Nie ze smutku. Z ulgi. Z podziwu. Z bólu i dumy jednocześnie.

– W takim razie zrobimy wszystko, żebyś miała tę szansę razem z nim – powiedziałam, i tym razem to ja ją objęłam.

Nie wiem, co będzie. Ale wiem, że już nie jestem tylko matką córki. Jestem matką matki. I to dopiero początek.

Więcej niż rafandynka

Minęły trzy miesiące. Brzuszek Zosi zaczął się lekko zarysowywać, a w szkole przestała udawać, że to tylko przytyła od wakacyjnych gofrów. Dyrektorka, ku mojemu zaskoczeniu, okazała się bardziej wyrozumiała niż się spodziewałam. Dała możliwość nauki zdalnej, wsparcie pedagoga. Alan przyjechał z matką. Spotkaliśmy się wszyscy w naszej kuchni – tej samej, gdzie parzyłam herbatę, kiedy wszystko się waliło. Jego mama płakała. Alan był poważny, jakby nagle zrozumiał, że wakacyjna przygoda kosztuje więcej niż bilet na pociąg.

Nie wiem, co będzie dalej. Nikt z nas nie wie. Może Alan wytrwa, może nie. Może będą razem, może tylko będą dzielić się opieką. Ale dziś nie muszę znać odpowiedzi. Dziś wystarczy mi, że Zosia się uśmiecha, że czasem przychodzi do mnie bez słów, siada obok i kładzie dłoń na brzuchu. Jakby mówiła: „Patrz, mamo. To moje dziecko. A ty – ty w tym wszystkim jesteś kotwicą”.

Kiedyś wyobrażałam sobie, że z tego obozu nad morzem przywiezie coś błyszczącego, głupią rafandynkę albo kolorową bransoletkę z muszelek. W rzeczywistości przywiozła coś, co zostanie z nami na całe życie. Nie zapamiętamy tego lata przez zdjęcia znad Bałtyku, lecz przez decyzję, którą podjęła. Odważną, dojrzałą. I choć serce nadal trochę boli, to wiem jedno – jestem z niej dumna. I będę. Na każdych kolejnych etapach tej zupełnie nowej podróży.

Joanna, 41 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama