Reklama

Święta Bożego Narodzenia zawsze były dla mnie czymś więcej niż tylko tradycją. W dzieciństwie mama mówiła, że to czas dzielenia się z innymi. Może dlatego, gdy po raz pierwszy spędzałam Wigilię bez rodziny, postanowiłam zaprosić samotnych znajomych. Wydawało się to wtedy czymś naturalnym – gestem serca, który miał ocieplić ten chłodny, grudniowy czas. Nie spodziewałam się, że skończy się to wielką katastrofą. Wydatki poszły w tysiące, a wsparcia nie było znikąd. Zamiast wdzięczności dostałam milczenie i puste obietnice. I choć starałam się być dobrą gospodynią, ostatecznie zostałam z niczym.

Czułam się potrzebna

Zbliżał się grudzień, a ja wciąż nie miałam żadnych planów na Wigilię. Rodzice od kilku lat mieszkali za granicą, a brat oznajmił, że w tym roku leci z rodziną do Tajlandii. Wiedziałam, że będę sama. Siedząc któregoś wieczoru z kubkiem herbaty, przypomniałam sobie rozmowę z koleżanką z pracy, która też nie miała z kim spędzić świąt. Wtedy przyszło mi do głowy, żeby zorganizować Wigilię dla takich właśnie osób – samotnych, zmęczonych, trochę pogubionych. Myślałam, że to będzie coś pięknego.

– Tylko nie przesadź, okej? – rzuciła Iwona, moja współlokatorka, kiedy jej o tym opowiedziałam. – Znasz ludzi. Wpakują się, zjedzą, popiją i nawet nie zapytają, czy pomóc.

– Daj spokój – uśmiechnęłam się. – Przecież to święta. W ludziach budzi się wtedy jakaś dobroć.

Nie budziła się. Przynajmniej nie u wszystkich.

Pierwszego posta z zaproszeniem wrzuciłam na swój profil w mediach społecznościowych. W odpowiedzi spłynęło kilkanaście wiadomości – znajomi i znajomi znajomych. Wszyscy pisali ciepło, że to cudowny pomysł, że tak się cieszą, że nie będą sami. Czułam się potrzebna, a to uczucie wciąga. Od razu zaczęłam planować – potrawy, wystrój, playlistę ze świątecznymi piosenkami. Chciałam, żeby każdy poczuł się jak w domu. Nie wiedziałam jeszcze, że ten dom stanie się dla niektórych tylko darmową restauracją.

Miałam za miękkie serce

Na początku miało być kameralnie – sześć, może siedem osób. Znajomi, których znałam z widzenia, ktoś z pracy, kuzynka koleżanki. Później zaczęło się rozrastać. „Czy mogę przyprowadzić siostrę? Ona też jest sama”. „Mój kumpel z akademika nie ma rodziny, może wpaść?”. „Znam taką panią z osiedla, starsza, bardzo miła...”. Nie umiałam odmówić. W końcu to miała być Wigilia dla samotnych. Serce miałam miękkie, może za bardzo.

– Trzynaście osób? – Iwona spojrzała na mnie z niedowierzaniem, mieszając kawę. – Ty zwariowałaś. Przecież to nie wesele.

Poradzę sobie. Każdy coś przyniesie – odpowiedziałam z przekonaniem, którego sama jeszcze nie czułam do końca.

Rzeczywistość przyszła szybciej niż się spodziewałam. Już przy pierwszych zakupach zorientowałam się, że moje oszczędności mogą tego nie wytrzymać. Barszcz, uszka, pierogi, karp, sałatki, makowiec, kompot... Chciałam, żeby niczego nie brakowało. Miałam ambitny plan zrobienia większości sama – pieczenia, lepienia, smażenia. Spędzałam całe wieczory w kuchni. Ręce miałam poparzone od gorącej wody, paznokcie zniszczone od ciasta.

Kilka osób napisało, że coś przyniesie – jedna mówiła o serniku, ktoś inny o rybie po grecku. W dzień przed Wigilią zorientowałam się, że poza zapowiedziami nikt niczego jeszcze nie dostarczył.

– Jeszcze przyjdą, może jutro – mruczałam do siebie, patrząc na pustą lodówkę i stół uginający się pod moją pracą.

Czułam zmęczenie, ale i ekscytację. W końcu to miało być coś dobrego. Prawdziwie świątecznego.

Zostawili po sobie pustki

Wigilię zaczęłam od ścierania podłóg i prasowania obrusów. W kuchni pachniało barszczem i grzybami, w tle leciała stara playlista z kolędami. Czułam lekkie napięcie, ale też radość. Ubrałam się w prostą, granatową sukienkę, spięłam włosy i o 16:00 byłam gotowa. Na stole czekało dwanaście potraw. Iwona, choć początkowo sceptyczna, pomogła mi w rozstawianiu krzeseł i nalewaniu kompotu.

Pierwsi goście pojawili się przed 17:00. Przynieśli uśmiechy i... nic poza tym. Żadnych potraw, żadnych ciast, nawet symbolicznego opłatka. Trochę mnie to zaskoczyło, ale tłumaczyłam to sobie brakiem czasu.

Ty to masz serce ze złota – powiedział Wojtek, kolega z roku, z kieliszkiem wina w dłoni. – Ja bym nie dał rady nakarmić tylu ludzi.

– No to dobrze, że ja dałam – zaśmiałam się, choć coś już we mnie zgrzytało.

Ludzie jedli, śmiali się, śpiewali. W tle leciały kolędy, a mój salon wypełniały głosy obcych sobie wcześniej osób. Było gwarno, momentami nawet przyjemnie, ale kiedy zaczęli otwierać moją kolejną butelkę wina, zaczęłam czuć się bardziej jak kelnerka niż gospodyni.

– Masz jeszcze trochę karpia? – zapytał ktoś, nie zadając sobie trudu, by spojrzeć mi w oczy.

– Zostało trochę – odpowiedziałam i wstałam, żeby znowu pójść do kuchni.

Od tego momentu głównie biegałam między stołem a lodówką. Ludzie się bawili, a ja pilnowałam, żeby wszystko działało. Kiedy o północy wyszli, zostawili po sobie pustki. W kuchni. I na moim koncie.

Zostałam z niczym

Następnego dnia obudziłam się z bólem głowy. Nie z powodu szampańskiej zabawy, ale z przemęczenia. W salonie leżały plastikowe talerzyki, brudne szklanki, serwetki z resztkami śledzia. Nikt nie zaproponował pomocy w sprzątaniu, nikt nie zostawił nawet wiadomości z podziękowaniem. Cisza w telefonie ciągnęła się przez cały poranek.

Otworzyłam lodówkę – była niemal pusta. Wszystko zniknęło: karp, dwie miski pierogów, sałatka jarzynowa, makowiec, paszteciki. Miałam nadzieję, że chociaż barszcz się uchował, ale nie. Został tylko kompot z suszu i kromka suchego chleba.

– W sumie wystarczy – mruknęłam do siebie i usiadłam na kuchennym taborecie.

Wtedy sprawdziłam stan konta w banku. Zostały mi 53 złote, a do wypłaty jeszcze dziesięć dni. W głowie zaczęłam przeliczać – czynsz, prąd, telefon. Zrobiło mi się zimno. Napisałam do kilku osób, pytając, czy może coś im zostało z jedzenia, może się podzielą. Odpowiedzi były zdawkowe albo nie przyszły wcale. „Wszystko rozdaliśmy rodzinie” – napisał ktoś. Inny: „Było super, dziękuję, ale muszę lecieć na kilka dni, odezwę się po świętach!”. Nie odezwał się nikt.

Wieczorem Iwona wróciła od swoich rodziców. Gdy zobaczyła mnie siedzącą pod kocem z kubkiem herbaty, spojrzała tylko uważnie i westchnęła.

A nie mówiłam?

Nie odpowiedziałam. Nie miałam siły się bronić. Sama widziałam, że to był błąd. Choć serce miałam dobre, rzeczywistość pokazała, że nie każdy na to serce zasługuje.

To była gorzka lekcja

Minęły dwa dni, a w moim mieszkaniu nadal unosił się zapach świątecznych przypraw pomieszany z chłodem. W lodówce było kilka jajek, słoik musztardy i karton mleka. Z pieniędzy – już nic. Kupiłam makaron za ostatnie grosze z portfela. W telefonie dalej cisza. Nikt z tych, którzy jedli moją kolację, nie napisał. Nie zapytał, jak się czuję, czy mam co jeść. Jakby wszyscy zapadli się pod ziemię.

Siedząc przy oknie, obserwowałam, jak sąsiedzi niosą do samochodów pudełka z prezentami, torby z jedzeniem. W głowie pojawiała się tylko jedna myśl: dlaczego dałam z siebie wszystko ludziom, którzy nie dali nic w zamian?

– Może po prostu liczyłaś na zbyt wiele – powiedziała Iwona, podsuwając mi talerz z zupą, którą ugotowała. – Święta to nie czary. Ludzie są tacy sami, tylko noszą swetry z reniferami.

– Chciałam tylko, żeby ktoś poczuł się lepiej. Żeby nie był sam.

– I pewnie się poczuł. Tyle że tylko przez jeden wieczór. A ty zostałaś z tym wszystkim sama.

Miała rację. Chociaż nie chciałam tego przyznać, to właśnie się wydarzyło. Ja dałam swój czas, swoje jedzenie, swoje pieniądze – a oni zabrali wszystko i wyszli. Bez wdzięczności, bez refleksji. Wieczorem przeglądałam zdjęcia z Wigilii. Uśmiechnięte twarze, dźwięk śmiechu zapisany w filmikach. A za obiektywem – ja, coraz bardziej zmęczona. Nie wiedziałam jeszcze, że ta lekcja zostanie ze mną na długo.

Czegoś mnie to nauczyło

Minęły dwa tygodnie od tamtej Wigilii. Sylwestra spędziłam pod kocem z herbatą i książką, nie mając siły ani ochoty na żadne spotkania. Dopiero w styczniu, gdy wróciły codzienne obowiązki, zaczęłam wracać do życia. Wciąż miałam długi na koncie, a w lodówce pustki, ale coś we mnie się zmieniło – przestałam myśleć o tym, co zrobiłam źle. Zaczęłam widzieć, co zrobiłam dobrze.

W końcu to ja dałam tym ludziom wieczór, którego sami nie potrafili sobie zorganizować. To ja włożyłam serce, nie czekając na poklask. I choć większość z nich zniknęła, ktoś jednak napisał. Pani Ela – starsza sąsiadka znajomej – przyniosła mi słoik ogórków i ciasto, które sama upiekła. Płakała, mówiąc, że dzięki tamtej Wigilii nie czuła się po raz pierwszy od lat jak zbędny mebel. To wystarczyło.

Nie, nie zamierzam robić kolejnych wielkich świąt. Zrozumiałam, że nie każdy zasługuje na miejsce przy stole, który się dla niego przygotuje z sercem. Dziś wybieram ostrożniej – zarówno ludzi, jak i momenty, którym chcę poświęcić swoją energię. Dobroć nie powinna być naiwna. I choć nadal chcę pomagać, już wiem, że nie kosztem siebie.

Ta Wigilia mnie czegoś nauczyła. Może nie tego, czego chciałam – ale tego, czego potrzebowałam. W przyszłe święta zjem pierogi w piżamie, z jednym, zaufanym człowiekiem u boku. I nie będzie ani wielkiego stołu, ani karpia, ani sztucznych uśmiechów. Za to będzie spokój i uczciwość. I to będzie prawdziwe świętowanie.

Renata, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama