„Z ciężkim sercem namówiłam męża na Wigilię dla potrzebujących. Kiedy zobaczyłam radość w oczach dzieci, nie żałowałam”
„Wigilia. Ubrałam dzieci tak, jakbym naprawdę wierzyła, że mamy dokąd pójść. Natalia założyła bordową sukienkę, w której była rok temu na szkolnym jasełkach. Kacperkowi z trudem znalazłam czyste spodnie — jedna para miała dziurę, druga była za mała. Wybrałam te z dziurą, załatałam na szybko tak, by nie było widać”.

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz święta naprawdę były świętami. Takimi z zapachem pierników, blaskiem w oczach dzieci i stołem, przy którym nikt nie milczy z powodu pustki w lodówce. Może wtedy, gdy Kacper jeszcze nie mówił pełnymi zdaniami, a Natalia wierzyła, że Święty Mikołaj przylatuje na saniach naprawdę. W tym roku nie mieliśmy na nic. Ani na choinkę, ani na mandarynki, ani na głupią świeczkę w kształcie aniołka. W portfelu miałam 27 złotych i paragon za mleko. W szafce z kolei paczkę makaronu i puszkę groszku.
Marek nie patrzył mi w oczy. Od miesięcy żył obok, ale nie ze mną. Wstawał, wychodził niby „szukać czegoś”, a wracał późno, z chłodem i beznadzieją.
— Zrobimy coś z tymi świętami? — zapytałam któregoś wieczora, gdy dzieci już spały.
— Z czym? — burknął. — Nie ma z czego.
Patrzyłam na Natalię, jak godzinami wyklejała aniołki z waty, z tym samym skupieniem, co kiedyś ja, gdy byłam dzieckiem. Jak opowiadała bratu o tym, że w Wigilię wszystko się może zdarzyć. I że może znów zobaczą mamę śmiejącą się tak jak kiedyś. Nie mogłam patrzeć, jak robią sobie nadzieję. I jak my ich z tej nadziei okradamy. Wiedziałam, że nie zrobię pierogów, nie kupię prezentów, nie zaproszę gości. Ale mogłam zrobić jedno: oszukać ich, że to wszystko… jakoś się udało. I że magia naprawdę istnieje. Nawet jeśli trzeba ją udawać.
Chyba już czuł
Wiedziałam o tej wigilii już od tygodnia. Sąsiadka z parteru, ta, co zawsze mówi głośniej niż trzeba, opowiadała o niej na klatce. Że fundacja, że paczki, że każdy może przyjść, bez zapisów. Słuchałam, udając, że mnie nie obchodzi, ale każde jej słowo wbijało mi się w serce. Zastanawiałam się, co to za ludzie tam będą. Czy tacy jak my, czy może jeszcze bardziej bezdomni, brudni, tacy, przed którymi dzieci się chowa? Jak mielibyśmy tam wejść z dziećmi, udając, że to przypadkiem? Że to tak po drodze, że może się przysiądziemy, bo ciepło?
W środę podjęłam decyzję.
— Marek — zaczęłam wieczorem, stając w progu kuchni, gdzie siedział w ciemności.
— Hm?
— Nie mogę patrzeć, jak Natalia robi aniołki z waty, wiedząc, że nie dostanie nawet mandarynki.
Westchnął. Nie zapytał, o co chodzi. Chyba już czuł.
— To co mamy zrobić?
— Tam, na świetlicy… organizują wigilię. Dla ludzi w potrzebie. Pójdźmy tam. Udajmy, że to przypadek.
Długo nic nie mówił. Potem tylko przetarł twarz dłonią i rzucił:
— Nie wiem, czy dam radę. Ale jeśli one mają się choć raz uśmiechnąć… dobrze.
Wyszłam do łazienki i dopiero tam się rozpłakałam. Bo wiedziałam, że to nie bohaterstwo — to wstyd przebrany za odwagę. Ale nie miałam innego pomysłu, jak im dać święta.
Zatkało mnie
Wigilia. Ubrałam dzieci tak, jakbym naprawdę wierzyła, że mamy dokąd pójść. Natalia założyła bordową sukienkę, w której była rok temu na szkolnym jasełkach. Kacperkowi z trudem znalazłam czyste spodnie — jedna para miała dziurę, druga była za mała. Wybrałam te z dziurą, załatałam na szybko tak, by nie było widać. Marek wyprasował koszulę. Gdyby ktoś z zewnątrz spojrzał, może by pomyślał, że jesteśmy „normalną” rodziną, idącą do babci albo na pasterkę. Tylko że nie było babci, nie było pasterki, i nikt nas nigdzie nie zapraszał.
— Idziemy na spacer — powiedziałam dzieciom, jakby to był plan dnia.
— Ale dlaczego się tak wystroiliśmy na spacer? — zapytała Natalia, marszcząc brwi.
— Po prostu... święta są. Nawet spacer może być wyjątkowy — odpowiedziałam z uśmiechem, który mnie bolał.
— A będzie kolacja? — dopytywał Kacper, wpatrzony we mnie jak w ekran z bajką.
— Zobaczymy, może będzie — rzucił Marek, zerkając w bok.
Szliśmy wolno, jakby to rzeczywiście był spacer. Mijaliśmy okna rozświetlone lampkami, przez firanki widać było choinki, stoły, ludzi w świątecznych swetrach. W pewnym momencie Natalia przystanęła.
— Mamo... a ty się cieszysz?
Zatkało mnie. Złapałam ją za rękę.
— A ty?
— Jeszcze nie wiem — odpowiedziała i ruszyła dalej.
Do świetlicy zostało sto metrów. Zaczęłam się modlić, żeby nikt nas nie rozpoznał. I żeby dzieci uwierzyły, że naprawdę... znaleźliśmy to miejsce przypadkiem.
Paraliżował mnie wstyd
Drzwi świetlicy były otwarte, ale światło bijące ze środka zdawało się niemal zderzać z grudniową ciemnością. Przez chwilę staliśmy przed wejściem, jakbyśmy się bali, że to pułapka, że ktoś zaraz nas cofnie i powie: „to nie dla was”. W środku było ciepło — nie tylko od kaloryferów, ale od barszczu, śmiechu dzieci, kolęd płynących cicho z głośników. Na stołach leżały białe obrusy, a na nich stały skromne, ale prawdziwe wigilijne dania: pierogi, śledzie, kompot z suszu. I ciastka. Prawdziwe ciastka.
Kacper aż zapiszczał z zachwytu.
— Mamo! Zobacz, tu są Mikołaje!
Dwóch wolontariuszy w czerwonych czapkach rozdawało dzieciom paczki. A ja? Stałam jak wryta. Paraliżował mnie wstyd. Jakby zaraz ktoś miał mnie zdemaskować. Pokazać palcem. Ale wtedy podeszła do nas kobieta.
— Wesołych Świąt! Cieszę się, że przyszliście — powiedziała z uśmiechem.
— My… przechodziliśmy. Nie wiedzieliśmy, że… — zaczęłam, spuszczając wzrok.
– I bardzo dobrze, że przechodziliście. Jest dla was miejsce — odparła, jakby wiedziała wszystko. — Siadajcie, zaraz coś przyniosę.
Usiedliśmy. Natalia początkowo obserwowała wszystko w milczeniu, ale gdy Kacper dostał prezent, roześmiała się. Po raz pierwszy od tygodni. Rozpłakałam się dopiero przy barszczu. Tak po cichu. W ukryciu. Ale kiedy Marek dotknął mojej dłoni pod stołem, nie odsunęłam jej. Tego wieczoru nikt nas nie zapytał, dlaczego tu jesteśmy. Jakbyśmy naprawdę mieli tu prawo być.
Dziś nie było cudów
Wróciliśmy późno, choć świetlica była tylko kilka przecznic od bloku. Kacper zasnął w drodze, tuląc paczkę z prezentami, której nie pozwolił sobie odebrać nawet na chwilę. Marek niósł go na rękach, a Natalia szła obok mnie, milcząca. W mieszkaniu panował chłód, którego wcześniej nie czułam aż tak bardzo. W świetlicy było jasno, pachniało piernikiem, ludzie się śmiali. Tu było cicho, ciemno i… po naszemu. Tylko czy jeszcze było po co to wszystko utrzymywać?
Ułożyliśmy dzieci do snu. Natalia pocałowała mnie w policzek, jakby nic się nie stało. Jakby uwierzyła, że to wszystko dzisiaj to był przypadek. Zasnęła szybko. Ja leżałam w łóżku w ciszy, wpatrzona w sufit, który znałam już na pamięć. Marek też milczał. Oddychał ciężko, jakby coś go przygniatało.
— Myślisz, że się domyśliła? — spytałam cicho.
— Natalia to mądra dziewczyna. Ale może po prostu chciała nam to dać. Tę godzinę spokoju — odpowiedział bez odwracania się.
— Nie chcę, żeby myślała, że się poddaliśmy — powiedziałam. To zdanie bolało mnie najbardziej.
Marek wtedy się obrócił. Jego twarz była dość daleko, ale usłyszałam to wyraźnie:
— Nie poddaliśmy się. Poszliśmy tam. Razem. To też siła.
Wciąż nie byłam pewna, czy to prawda, ale wyczułam w tym coś, co pozwoliło mi choć na chwilę zamknąć oczy. Dziś nie było cudów, ale dzieci zasnęły z pełnymi brzuchami. I nikt się nie kłócił.
To wystarczyło.
Nie jestem idealną matką
Następnego dnia wstałam wcześniej niż zwykle. W kuchni pachniało kawą, choć kawy prawie nie było: ostatnia porcja, jaką zostawiłam „na czarną godzinę”. Może to była właśnie ta godzina.
Marek siedział przy stole, w tej samej koszuli, co wczoraj, poplamionej barszczem. Nie mówił nic. Ja usiadłam naprzeciwko i patrzyliśmy na siebie przez chwilę.
— Wiesz… nie myślałam, że będziemy kiedyś w takim miejscu — odezwałam się pierwsza. Głos mi zadrżał.
— Ja też nie. Ale może lepiej być tam, niż w domu, udając, że wszystko jest dobrze — odpowiedział. To było jedno z najmądrzejszych zdań, jakie od niego usłyszałam.
— Zawsze się bałam, że dzieci poczują wstyd. A dziś czuję, że dostały coś ważniejszego niż prezenty — stwierdziłam.
Marek pokiwał głową.
— Dostały nas. Razem. I to, że mimo wszystko nie zniknęliśmy.
W pokoju dzieci Natalia czytała Kacprowi bajkę spokojnym, łagodnym głosem. Takim, jakiego nawet ja nie umiałam z siebie wykrzesać w ostatnich dniach. Patrzyłam na Marka, na nasze kuchenne kafelki, popękane od lat, na obrus, który pamiętał lepsze czasy. I po raz pierwszy od miesięcy pomyślałam, że nie jestem porażką.
Nie jestem idealną matką. Nie mam pieniędzy, wypchanej lodówki ani świątecznego obrusu, ale mam coś więcej — odwagę, by powiedzieć dzieciom prawdę. I żeby nie uciekać. Wtedy wstyd nie zniknął. ale przestał być większy od miłości.
Już nie przypadkiem
W naszym życiu nic się nagle nie poprawiło. Nie przyszła wygrana na loterii, nikt nie zapukał do drzwi z koszem prezentów i propozycją pracy. Ale kilka dni po świętach Marek dostał telefon — zaproponowano mu tymczasowe zlecenie w magazynie. Trzy tygodnie pakowania paczek. Nie było to wiele, ale wystarczyło, by zapłacić czynsz i kupić mleko bez liczenia drobnych. Natalia znowu się uśmiechała. Kacper chodził po mieszkaniu z czapką Mikołaja i twierdził, że w przyszłym roku on będzie rozdawał prezenty. A ja? Ja zaczęłam robić porządki — te w domu i te w głowie.
Pomyślałam, że jeśli za rok znów nie będzie nas stać na święta, to pójdziemy tam znowu, tylko nie będziemy już udawać. Bo nikt nas tam nie wyśmiał. Nikt nie patrzył z litością. Wszyscy przyszli tak samo — z dziećmi, ze zmęczeniem, z pragnieniem, by choć raz w roku nikt nie pytał: „Dlaczego nie ma karpia?”. Tam, w tej świetlicy, naprawdę nie było cudów. Był barszcz, kilka prezentów i ludzie, którzy rozumieli. Ale dla nas to był cud. I jeśli kiedyś znów zabraknie wszystkiego, pójdziemy tam znowu. Już nie przypadkiem.
Wiola, 41 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Po rozwodzie mama zupełnie sobie nie radziła. Przygarnęłam ją i dziś nie mam ani prywatności, ani oszczędności”
- „Romans w pracy rozgrzał mnie w grudniu niczym zimowa herbata. Szkoda, że zabrakło happy endu jak w świątecznym filmie"
- „Mąż dostał 5000 zł premii świątecznej, a ja ją wydałam w godzinę. Modliłam się, by nic nie zauważył”

