„Wzięliśmy ślub, żeby ratować nasz związek. Kupiłam białą suknię, ale pół roku później wymieniłam ją na czarną”
„Stałam tam z głową pełną sprzeczności. Przecież my się ledwo dotykaliśmy. Ledwo patrzyliśmy sobie w oczy. Ale serce – głupie, naiwne serce – szepnęło, że może to jest właśnie ta szansa. Zgodziłam się. Bez pierścionka, bez klękania na kolana”.

- Redakcja
Czasem wieczorami siadam na tej samej kanapie, na której kiedyś siedzieliśmy razem, i wciąż łapię się na tym, że chcę coś do niego powiedzieć. Potem dociera do mnie, że przecież nie ma już „nas”, nie ma o czym mówić. Minęło osiem miesięcy od rozwodu, a ja wciąż uczę się być sama. Wstawiam pranie, zmywam naczynia, pracuję zdalnie – funkcjonuję jak automat, ale bez tej iluzji, że ktoś zaraz wróci do domu, że zapyta, jak minął dzień.
Z Olkiem byliśmy razem siedem lat. Dla innych byliśmy „tą dobraną parą” – ładni, ogarnięci, bez dramatów. A ja sama w to wierzyłam, dopóki nie zaczęliśmy się mijać. Najpierw przestaliśmy jeść razem kolacje. Potem przestaliśmy się dotykać. Na końcu przestaliśmy rozmawiać. Chciałam się rozstać, ale on – zamiast mnie opuścić – zaproponował ślub. Tak po prostu. Jakby to miało coś naprawić. A ja... zgodziłam się. Z nadziei. Z lęku. Z głupoty?
Oświadczył mi się na zgodę
– Nie wiem, jak długo jeszcze dam radę tak żyć – powiedziałam, opierając się o blat kuchenny. Mój głos był cichy, ale pewny. – Czuję, jakbyśmy byli współlokatorami. Albo gorzej – obcymi ludźmi.
Olek odłożył telefon i spojrzał na mnie z zaskoczeniem, ale nie powiedział nic. Cisza między nami była głośniejsza niż jakiekolwiek słowa.
– Nie pamiętam, kiedy ostatni raz się śmialiśmy razem. Albo kiedy spojrzałeś na mnie tak, jak kiedyś – dodałam. Ręce mi się trzęsły. Próbowałam nie płakać.
– I co chcesz teraz powiedzieć? – spytał po dłuższej chwili. – Że to koniec?
– Nie wiem. Może... tak – odpowiedziałam, patrząc mu prosto w oczy. – Nie chcę takiego życia. Z każdym dniem oddalamy się od siebie coraz bardziej.
Wtedy on nagle się zerwał. Podszedł, chwycił mnie za dłonie.
– Zamiast wszystko rzucać, zróbmy coś szalonego. Weźmy ślub – powiedział. Patrzył na mnie, jakby właśnie rzucił nam koło ratunkowe.
– Naprawdę myślisz, że to coś zmieni? – zapytałam z niedowierzaniem. – Że jeśli ubiorę białą sukienkę, nagle przestaniemy być nieszczęśliwi?
– Ale ja cię kocham. Po prostu… nie umiem tego okazywać tak jak kiedyś. Może potrzebujemy nowego początku. Ślubu, który wszystko przypieczętuje.
Stałam tam jak idiotka z głową pełną sprzeczności. Przecież my się ledwo dotykaliśmy. Ledwo patrzyliśmy sobie w oczy. Ale serce – głupie, naiwne serce – szepnęło, że może to jest właśnie ta szansa. Zgodziłam się. Bez pierścionka, bez klękania na kolana, ale z nadzieją i z lękiem. Już wtedy coś we mnie mówiło, że to nie jest początek – tylko desperacka próba zatrzymania końca.
Wszystko wróciło po miesiącu
Wróciłam z pracy zmęczona z siatką zakupów i zimną kawą, którą zdążyłam tylko raz upić w drodze z biura. W przedpokoju stały jego buty. Światło w salonie się paliło. Przez moment poczułam ciepło – może zrobił kolację, może czeka… Ale kiedy weszłam, zobaczyłam go na kanapie, z telefonem w dłoni. Przeglądał coś bezmyślnie z tą miną, którą znałam już na pamięć. Zacisnęłam zęby.
– Hej – powiedziałam cicho.
– Hej – mruknął, nawet na mnie nie patrząc.
Odłożyłam zakupy, zdjęłam płaszcz. Naczynia po jego śniadaniu wciąż stały na blacie. Brudny kubek. Talerz z zaschniętą resztką jajecznicy. Zasłony zaciągnięte, jakby dzień był niepotrzebny.
– Serio? – rzuciłam, wchodząc z powrotem do salonu. – Mógłbyś chociaż po sobie posprzątać od rana.
– Nie wiedziałem, że trzeba raportować każde mycie talerza – odburknął.
– Nie chodzi o naczynia. Chodzi o to, że ty nawet nie zauważasz, że mnie nie ma.
Podniósł wzrok. Chwilę się mierzyliśmy, jak obcy ludzie, którzy nie mogą sobie przypomnieć, co ich kiedyś połączyło.
– Zawsze znajdziesz powód, żeby być niezadowolona – rzucił w końcu i wstał, jakby chciał zakończyć temat.
Ale temat wisiał nad nami od miesięcy.
– Bo jestem. Z tobą, z nami, z tym wszystkim. My się tylko mijamy, Olek. Jesteśmy w jednym mieszkaniu, ale nie w jednym życiu.
On westchnął. Wziął kurtkę z wieszaka.
– Nie chce mi się o tym gadać, Monika.
I wyszedł. Stałam w pustym przedpokoju, patrząc na drzwi. W głowie miałam tylko jedno zdanie: „Czy my naprawdę się kochamy, czy tylko boimy się być sami?”. Odpowiedź przychodziła sama, ale nie chciałam jej przyjąć.
Musiałam się komuś wygadać
Wojtek z działu projektowania siadał zawsze w tym samym miejscu przy ekspresie do kawy. Z początku zamienialiśmy tylko uprzejme „cześć”, potem „jak leci?”, a w końcu... zaczęłam siadać obok. Zauważył, że przestałam nosić obrączkę. Nie zapytał, dlaczego. Może już wiedział.
– I znowu poniedziałek – westchnął, kiedy usiadłam obok z kubkiem.
– Już się nawet nie łudzę, że będzie lepiej.
– Hej – spojrzał na mnie uważnie. – Nie musisz się tak męczyć. Serio. Czasem wystarczy się wygadać.
Wygadałam się. Najpierw o pracy, potem o Olku. Opowiadałam mu o ciszy, o tym, że ślub niczego nie naprawił. O tym, jak się we mnie wszystko wypaliło. Słuchał. Zadawał pytania, których Olek od dawna mi nie zadawał.
Z dnia na dzień nasze rozmowy się wydłużały. Przeszliśmy z kawy do lunchów. Potem zaczęliśmy pisać po pracy. Śmialiśmy się, wysyłaliśmy głupie memy. Był w tym wszystkim jakiś spokój, ciepło, którego tak bardzo mi brakowało.
Zuza złapała mnie któregoś wieczoru, gdy znowu siedziałam z nosem w telefonie.
– Ty tak codziennie z nim piszesz? – zapytała z przekąsem.
– To tylko Wojtek z pracy.
– Monika, jeśli więcej rozmawiasz z nim niż ze swoim mężem, to już wiesz, co się dzieje.
Spojrzałam na nią bez słowa.
– Ale przecież nie zrobiłam nic złego… prawda?
– Jeszcze nie – odpowiedziała.
We mnie już coś się zmieniło. Nie było dotyku, nie było zdrady „w klasycznym sensie” – ale wiedziałam, że emocjonalnie jestem gdzie indziej. Gdzieś, gdzie w końcu ktoś chciał mnie słuchać i dostrzegać.
Trzeba było to przerwać
Usiedliśmy naprzeciwko siebie przy stole jak para nieznajomych w urzędzie. Olek kręcił w dłoniach łyżeczkę, jakby chciał nią coś wydrapać z tej ciszy.
– Chyba powinniśmy pogadać – powiedziałam w końcu.
– Domyśliłem się, skoro wczoraj znowu nie wróciłaś na noc.
– Spałam u Zuzki – rzuciłam. – I nie, nic się nie wydarzyło.
Westchnął.
– Ale coś się dzieje. Od dawna. Tylko że ty nic nie mówisz. Albo mówisz nie wprost.
Zebrałam się w sobie.
– Rozmawiam z kimś. Z kolegą z pracy. Nie sypiam z nim, nic nas nie łączy. Ale… chyba się zakochałam.
Milczał. Patrzył na mnie tak, jakby zobaczył kogoś zupełnie obcego.
– I po co nam był ten ślub?
– Chciałam wierzyć, że jeśli to przypieczętujemy, to się wszystko poukłada. Ale chyba oboje wiedzieliśmy, że to nie ma sensu.
– Myślisz, że nie miałem wątpliwości? Że nie myślałem o innych kobietach, kiedy siedzieliśmy wieczorami w dwóch różnych światach?
To zabolało. Ale była w tym jego szczerość.
– I co teraz? – zapytałam cicho.
– Teraz chyba trzeba to w końcu zakończyć – powiedział. – Zanim jeszcze bardziej się poranimy.
Kiwnęłam głową. Przez moment chciałam, żeby coś powiedział, coś zrobił, zatrzymał mnie. Ale on tylko odwrócił wzrok. Rozpadliśmy się w ciszy. Bez scen, bez dramatów. Po cichu, jak wszystko między nami przez ostatni rok.
Byliśmy małżeństwem pół roku
Sala sądowa była zimna, cicha, obojętna. Jakby to wszystko działo się komuś innemu. Olek siedział po drugiej stronie sali, nawet raz nie spojrzał w moją stronę. Może nie miał odwagi. Może miał dość. Ja też nie patrzyłam. Trzymałam się kurczowo torebki, jakby od niej zależała resztka mojej godności.
Sędzia przeczytał kilka zdań, zapytał, czy podtrzymujemy decyzję. Odpowiedzieliśmy oboje: tak. I tyle. Siedem lat razem, pół roku małżeństwa – zamknięte w jednym suchym „tak”.
Po wszystkim wyszliśmy osobno. Wzięłam taksówkę. On chyba też.
Wieczorem zadzwoniła mama.
– I co teraz? – zapytała. – Ludzie mają gorsze problemy. Trzeba pracować nad małżeństwem, a nie uciekać.
– Mamo, nie chcę całe życie udawać, że jestem szczęśliwa – odpowiedziałam. – A w tym związku... już dawno nic nie było prawdziwe.
– Ale przecież ślub to nie zabawa. Przysięgałaś. To nie są żarty.
– Wiem – przerwałam jej. – Ale już przysięgałam sobie, że nie poświęcę życia dla pozorów.
Rozłączyła się bez pożegnania. Wiedziałam, że tego nie zaakceptuje.
Wieczorem nalałam sobie kieliszek wina. Usiadłam na kanapie. W mieszkaniu było cicho, może zbyt cicho. Ale pierwszy raz od miesięcy poczułam coś innego niż frustrację: ulgę.
Było mi źle. Ale wiedziałam, że gorzej by było zostać z kimś, kto tylko „jest”. Kto patrzy, ale nie widzi.
Monika, 35 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Przebierałam w facetach, ale nigdy nie trafiłam na księcia. Każdy był dla mnie jak robaczywy grzyb”
- „Mąż został w domu, a ja pojechałam na dożynki. Za 9 miesięcy dowie się, jak się bawiłam bez niego”
- „Mój mąż wpadł jak grzyb do barszczu przez kłamstwa. Zamiast ubijać interesy w delegacji, konsumował nadmorską flądrę”

