„Wzięłam ślub z kolegą, żeby zadowolić rodzinę. To był największy błąd, bo sprawy wymknęły się spod kontroli”
„Ceremonia trwała może osiem minut. Weszliśmy, podpisaliśmy, wyszliśmy. Żadnego marszu, żadnej białej sukni. Ja miałam granatowy garnitur i trampki, Michał ciemną koszulę i kurtkę. Świadkowie – jego kuzyn i moja koleżanka z pracy, bo nikt więcej nie wiedział. Po wszystkim poszliśmy na pizzę. To miała być tylko przykrywka, czysty układ, jednak sprawy potoczyły się inaczej”.

- Redakcja
Nie wiem, kiedy to się stało, ale zaczęłam słyszeć pytanie „a kiedy ślub?” częściej niż swoje imię. Od znajomych, rodziny, nawet od pani w warzywniaku. Nie miałam faceta. Czasem miałam jakiegoś „do kina i do łóżka”, ale nic, co nadawałoby się do prezentacji przy rosole. I dobrze mi z tym było. Serio.
Aż pewnego dnia Michał – kolega z biura, z którym często chodziliśmy na lunch i przegadywaliśmy deadline’y – rzucił, niby mimochodem:
– Wiesz, Zuzka, my to powinniśmy wziąć ślub. Cywilny, dla świętego spokoju. Żadnych dramatów, zobowiązań, każdy swoje życie, ale papier by był.
– Papier? – spojrzałam na niego jak na szaleńca.
– No tak. Ulgi podatkowe, cisza od rodziny i idealna przykrywka. Ty bez faceta, ja po rozwodzie. Działa w obie strony.
Zaśmiałam się. Ale nie z pomysłu. Z siebie. Bo... to miało sens.
I tak się zaczęło. Ślub bez kwiatów, bez obrączek, bez miłości. Teoretycznie.
Było skromnie
Ceremonia trwała może osiem minut. Weszliśmy, podpisaliśmy, wyszliśmy. Żadnego marszu, żadnej białej sukni. Ja miałam granatowy garnitur i trampki, Michał ciemną koszulę i kurtkę. Świadkowie – jego kuzyn i moja koleżanka z pracy, bo nikt więcej nie wiedział. Po wszystkim poszliśmy na pizzę.
– Zuzka, właśnie zostałaś moją żoną. Co czujesz? – zapytał, sącząc colę przez słomkę.
– Że źle zamówiłam. Miała być z rukolą – mruknęłam, zerkając na swoją cztery sery. – A ty?
– Że jesteśmy wygrani. Mamy spokój. I ulgę podatkową.
– Romantycznie aż mi się łzy cisną do oczu.
– Nie przesadzaj, nie mówiłem „kocham cię” – uniósł brew.
– Jeszcze – dodałam złośliwie. – Poczekaj, aż zaczniesz chodzić za mną po domu i pytać, gdzie są twoje skarpetki.
– Tego nie było w umowie – parsknął śmiechem. – Ale w sumie... możemy robić coś, co robią małżeństwa. Na przykład kupić blender.
– Albo ubezpieczenie na życie z beneficjentem: „współmałżonek z przypadku”.
Śmialiśmy się wtedy, bo to wszystko wydawało się takie absurdalne. Dwoje dorosłych ludzi robiących sobie teatrzyk dla świata. Żadnych planów. Umówiliśmy się, że po roku się rozwodzimy. Bez dramatu. Tylko notariusz, podpis i każdy w swoją stronę.
Tak było ustalone. Prosto, logicznie, bez ryzyka.
I może wszystko by tak zostało, gdybyśmy nie zaczęli... spędzać ze sobą więcej czasu.
Zapomniał o zasadach
Na początku widywaliśmy się tylko „służbowo” – raz w miesiącu, żeby ogarnąć wspólne rozliczenia. Ale potem coś się rozciągnęło.
– Hej, robię curry, wpadniesz? – napisał raz Michał.
Był piątek, miałam plany z serialem i maseczką na twarzy. Ale napisałam: „Za 20 minut”.
Usiedliśmy na podłodze, bo jego stół był zawalony jakimś projektem. Z głośników leciał jazz, a curry parowało w miskach.
– No i jak tam w pracy, pani żono? – zapytał z udawanym poważnym tonem.
– Koszmar. Anka z marketingu znowu płakała w łazience, bo ktoś jej nie odpisał na Slacku.
– To już piąty raz w tym miesiącu.
– Trzymam statystyki.
Wtedy jakoś naturalnie przeszliśmy do opowieści o byłych związkach. Ja mówiłam o facecie, który zabrał mnie na randkę do IKEA „żeby obejrzeć łóżka, jakbyśmy kiedyś zamieszkali razem” – to była nasza druga randka. Michał mówił o żonie, która zostawiła go dla trenera crossfitu.
– A potem jeszcze mi napisała, że „miłość to ruch” – dodał z kamienną twarzą.
– Serio?
– Serio. Mam to gdzieś zapisane. Pokazywać?
– Nie. Chcę wierzyć, że ludzie nie są aż tak głupi.
Śmialiśmy się, aż ryż wystygł. A potem… potem zaczęliśmy spotykać się częściej. Wspólne zakupy, wieczorne spacery, kawa w sobotę. Niby wszystko z przymrużeniem oka. Niby tylko znajomi. Tyle że pewnego razu Michał zapomniał o jednej zasadzie.
– Zuzka, wiesz, że ty jesteś… najbliższą mi osobą?
Zamilkłam. Bo nie miałam gotowej riposty.
Było inaczej
Od tamtego wieczoru wszystko zaczęło się komplikować. Nie rozmawialiśmy o tej jego „najbliższej osobie”, nie wracaliśmy do tematu. Ale coś się przesunęło. Nagle każde „wpadasz na kolację?” brzmiało inaczej.
Któregoś dnia, kiedy już niemal mieszkał u mnie (choć oficjalnie „tylko wpadał na noc, bo miał bliżej do pracy”), usłyszałam rozmowę telefoniczną.
– Nie, nie jestem sam – powiedział do słuchawki. – Zuzka tu jest. No... moja żona.
Zesztywniałam.
– „Moja żona”? – zapytałam, kiedy się rozłączył.
– A co miałem powiedzieć? Że jesteś koleżanką od małżeństwa tymczasowego?
– W sumie to prawda.
– No właśnie. Nie zaprzeczyłem.
– Ale też nie doprecyzowałeś.
– Zuzka, nie analizuj – westchnął. – Przecież to i tak nie potrwa długo.
– Masz już datę rozwodu?
– Nie. Ale chyba czas o tym pomyśleć.
Wtedy coś mnie ukłuło. Głupie, bo przecież sama mówiłam, że to tymczasowe. Sama. To był mój pomysł.
A jednak, kiedy zobaczyłam, jak Michał zakłada koszulę na kolację służbową i jeszcze zapytał:
– Pasuje mi ten granatowy?
…złapałam się na tym, że chciałabym, żeby został. Żeby nie szedł. Żebyśmy siedzieli na kanapie i znowu jedli zimne curry, śmiejąc się z cytatów o miłości.
Zamiast tego uśmiechnęłam się sztucznie:
– Granatowy cię postarza. Ale i tak nie masz szans z tym trenerem crossfitu.
Uśmiechnął się. Ale nie odpowiedział. A ja pierwszy raz pomyślałam: może ta umowa to był największy błąd mojego życia.
Wniosek o rozwód
Nie mówiłam nikomu o tym, co naprawdę nas łączyło. Dla świata byliśmy małżeństwem. Dziwnym, może trochę osobnym, ale jednak. Mama raz tylko rzuciła:
– Michał to porządny chłopak. Widać, że cię szanuje.
– Aha – odpowiedziałam krótko.
– Myślałam, że będziesz miała motyle w brzuchu, jak się zakochasz. A ty tylko kiwasz głową.
Nie miałam motyli. Miałam stan zapalny mózgu, serca i rozsądku jednocześnie.
Któregoś wieczoru, gdy siedzieliśmy na dachu jego bloku, Michał wyjął kartkę.
– Co to? – zapytałam.
– Wniosek o rozwód. Wypełniłem wszystko, zostawiłem tylko datę. Żebyśmy mogli... zakończyć zgodnie z planem.
– Już? Myślałam, że mamy jeszcze czas.
– Pół roku minęło. Drugie pół zaraz zleci. I... może lepiej szybciej. Im dłużej to trwa, tym trudniej.
– Trudniej co?
– Udawać, że nic mnie nie obchodzi, kiedy mówisz, że idziesz na randkę. Albo kiedy nie ma cię wieczorem. I nie wiem z kim.
Zamilkłam.
– To tylko randki – odpowiedziałam po chwili. – Głupie, przypadkowe. Żaden z nich nie kupiłby ze mną blendera.
Uśmiechnął się krzywo.
– A ja z tobą nie kupiłem obrączek.
– Michał...
– Wiem, Zuzka. Wiem, że to nie miało być na serio.
Siedzieliśmy w ciszy, aż wiatr zerwał mu kartkę z kolan. Poleciała gdzieś między dachy, jakby sama podjęła decyzję.
Spojrzał na mnie.
– Chyba się rozwód trochę opóźni – powiedział cicho.
A ja po raz pierwszy nie czułam potrzeby, by się z tego śmiać.
Ten dzień
Ostatecznie nie poruszyliśmy już tematu rozwodu. Kartka zniknęła, a razem z nią zniknął nasz „plan”. Zaczęliśmy żyć jak para – niby przypadkiem. Nikt nie pytał, dlaczego Michał gotuje u mnie w kuchni, a ja mam szczoteczkę do zębów u niego. Po prostu... tak wyszło.
Aż przyszedł ten dzień. Dzień, w którym mieliśmy podpisać dokumenty. Termin był ustalony od miesięcy. Taki bezpieczny margines – rok od ślubu. I myśleliśmy, że to tylko formalność. Tyle że w sądzie panowała cisza, której nikt nie przerywał.
– Państwo chcą podtrzymać decyzję o rozwodzie? – zapytała sędzia, patrząc na nas zza okularów.
Zerknęłam na Michała. On patrzył na mnie. Milczenie trwało sekundę. Może dwie. Ale wystarczyło.
– Nie – odpowiedział jednocześnie ze mną.
Sędzia uniosła brwi.
– Czyli... rezygnujecie z pozwu?
– Tak – powiedziałam.
– Tak – powtórzył Michał.
Wyszliśmy na zewnątrz. Niby powinniśmy coś sobie powiedzieć, ale oboje patrzyliśmy na ludzi mijających nas na chodniku, jakby to oni wiedzieli więcej niż my.
W końcu Michał westchnął.
– To chyba znaczy, że jesteśmy naprawdę małżeństwem.
– Z całą powagą, tak – kiwnęłam głową.
– Bez teatrzyku?
– Bez.
– A co teraz?
– Teraz... kupimy wreszcie ten cholerny blender.
Roześmiał się i objął mnie jedną ręką.
– A potem? – zapytał.
– A potem zobaczymy. W końcu mamy całe życie.
Tym razem coś prawdziwego
Mogłabym powiedzieć, że wszystko potoczyło się jak w bajce. Ale nie. Nie rzuciliśmy wszystkiego, żeby zamieszkać w domku na Mazurach. Michał nadal zapominał wyjmować prania z pralki, a ja krzyczałam, gdy kroił chleb na desce do warzyw.
Ale coś się zmieniło. A może nie coś – tylko my.
– Zuzka, wiesz, że dalej nie rozumiem, jak to się stało? – powiedział pewnego wieczoru, siadając obok mnie z herbatą.
– Co?
– Że z tej całej ściemy zrobiło się coś prawdziwego.
– Może dlatego, że niczego nie udawaliśmy. Nawet wtedy, gdy myśleliśmy, że udajemy.
– Filozofujesz.
– Ty zacząłeś.
Spojrzał na mnie uważnie, jakby chciał zapamiętać dokładnie, jak wyglądam. Miałam wtedy na sobie starą bluzę, włosy związane gumką z apteki i rozmazany tusz, bo kichnęłam.
– A wiesz, że wyglądasz jak najpiękniejsza żona na świecie? – rzucił nagle.
– Masz gorączkę?
– Może. Miłosną. Właśnie cię poślubiłem drugi raz. Tylko tym razem naprawdę.
– Bez świadków, obrączek i ślubu?
– Bezpieczniej. I bardziej na serio.
Przytuliłam się do niego.
W życiu czasem trzeba zrobić coś głupiego, żeby trafić na coś prawdziwego. My zaczęliśmy od rozwodu – i na nim się skończyło.
No, prawie. Bo potem kupiliśmy ten blender. I wspólną kanapę. I psa.
Zuzanna, 38 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Syn ukradł mi kartę do bankomatu i wydał 300 zł na grę. Tłumaczył, że wszyscy jego koledzy tak robią”
- „Mąż kazał mi notować każdą złotówkę wydaną na jedzenie. A sam codziennie zamawiał sushi do pracy”
- „Pożyczyliśmy pieniądze teściom, gdy byli w potrzebie. Zamiast uczciwie oddać dług, oszukali nas bez grama wstydu”

