Reklama

Mam na imię Ewa. Mam trzydzieści pięć lat i mieszkam z matką. A raczej – mieszkałam. Zmarła dwa tygodnie temu. W domu. We śnie. Byłam wtedy obok. Trzymałam ją za rękę. Wydaje mi się, że była spokojna.

Nie wiem, czemu zaczynam od końca. Może dlatego, że wszystko, co stało się potem, przyćmiło nasze „zwykłe” życie. A ono naprawdę było zwykłe. Rano praca – biuro rachunkowe, potem zakupy, lekarstwa, podanie obiadu, mycie, zmiana opatrunków, nocne czuwanie. Mama potrzebowała mnie codziennie, o każdej porze. Nie była już samodzielna. Czasem potrafiła jeszcze rzucić kąśliwym żartem, innym razem tylko patrzyła – z wyrzutem albo smutkiem. Nie wiem.

Miała jedno marzenie: zobaczyć Morze Śródziemne. Tak po prostu – posiedzieć na plaży, poczuć zapach soli w powietrzu. Nigdy nie była. A ja... ja widziałam, że coś się z nią zmienia. Że gaśnie. Że może to ostatni moment.

Wzięłam pożyczkę. Kupiłam bilety. Wynajęłam apartament w Chorwacji. Nic nikomu nie mówiłam – wiedziałam, że mnie powstrzymają. Pojechałyśmy. Siedziała tam w kocu, wpatrzona w fale, milcząca. Pierwszy raz od dawna widziałam w jej oczach coś więcej niż ból. Chyba wdzięczność. Zadbałam o jej komfort.

Potem wróciłyśmy do Polski. Wszystko było dobrze. Ale tydzień później odeszła.

Oskarżyli mnie już na pogrzebie

– Nie rozumiem tego – ciotka Danuta podeszła do mnie przy stole, kiedy jeszcze trwała stypa. – Po co było ją tak męczyć?

– Męczyć? – spojrzałam na nią z niedowierzaniem.

– Wyjazd, podróż przez pół Europy. W takim stanie? Przecież ona ledwo chodziła – mówiła to wszystko cicho, ale z tą specyficzną intonacją udawanej troski.

Obok niej, jak cień, stanął wujek Roman. Oparł się o framugę i pokiwał głową.

To wszystko się jakoś dziwnie składa. Nagle przypomniała sobie o marzeniach? A może to ty jej przypomniałaś?

Zamarłam. Zaschło mi w ustach.

Ona tego bardzo chciała – powiedziałam, czując, że moje słowa są bezbronne.

– No pewnie – parsknął Roman. – Po tylu latach w łóżku nagle zapragnęła zwiedzać świat. A teraz... cóż. Mieszkanie zostało.

– Co ty sugerujesz?

– Nic. Tylko pytam.

Poczułam, jak robi mi się duszno. Powietrze w salonie było ciężkie od zapachu mięsa i ciast. Zbyt wiele ludzi, zbyt dużo spojrzeń.

Wyszłam do łazienki i zamknęłam się od środka. Oparłam dłonie o umywalkę. Ich słowa nie były tylko bolesne – były jak zarzut. Jak akt oskarżenia.

Naprawdę myślą, że zabrałam mamę nad morze po to, żeby szybciej umarła? Nie powiedzieli tego wprost. Ale przecież nie musieli.

Jej sugestie były okrutne

Po pogrzebie minęło kilka dni. Cisza w mieszkaniu była nie do zniesienia. Mama zawsze coś szeptała, stukała kubkiem, oddech jej słychać było nawet przez ściany. Teraz – nic. Tylko lodówka buczała jednostajnie, a ja chodziłam z kąta w kąt, jakby coś jeszcze miało się wydarzyć.

Nie mogłam tego tak zostawić. Musiałam wiedzieć, co ciotka miała dokładnie na myśli. Dlaczego tak na mnie patrzyli. Dlaczego mówili to wszystko tak, jakby wiedzieli coś więcej – coś, czego ja nie wiedziałam o sobie.

Pojechałam do ciotki. Danuta otworzyła drzwi z miną, jakby się mnie spodziewała.

– O, Ewa. Wejdź – rzuciła krótko i odwróciła się do kuchni.

Usiadłam w jej salonie, gdzie zawsze pachniało woskiem i starymi książkami. Stała chwilę przy oknie, zanim w końcu odważyłam się odezwać.

Powiedziałaś coś na stypie. Że po co ją męczyłam. Że… to nie miało sensu. Chcę wiedzieć, co miałaś dokładnie na myśli.

Danuta westchnęła, powoli odwracając się w moją stronę.

– Nie rozumiem tylko, dlaczego nie powiedziałaś nam o tym wyjeździe. Myślisz, że byśmy zabronili? Może. Ale mogłaś nas chociaż uprzedzić. Nie było dobrze, Ewa. Ona była zmęczona.

– Ale była szczęśliwa. Siedziała na plaży i... widziałam ją taką, jakiej nie pamiętałam od lat – odpowiedziałam cicho.

Danuta spojrzała na mnie chłodno.

– Czy szczęśliwa, czy wykończona – tego już się nie dowiemy. Miała przyjechać do mnie. Ja planowałam zabrać ją do siebie. Miałam wszystko ustalone. Ale ty, z dnia na dzień… wywiozłaś ją na koniec świata.

– To nie był koniec świata. To było tylko morze. Jej marzenie.

– A może chciała tylko umrzeć gdzie indziej? – rzuciła lodowatym tonem.

Poderwałam się z miejsca. Głos mi zadrżał, choć starałam się mówić spokojnie.

– Wiesz, co? Nie wiem, kim trzeba być, żeby tak myśleć. Ale jeśli naprawdę sądzisz, że zrobiłam to, żeby ją wykończyć… to nie jesteśmy rodziną.

Wychodząc, trzasnęłam drzwiami. Na klatce schodowej dopiero poczułam, jak bardzo drżą mi ręce.

Snuli o mnie niesprawiedliwe teorie

Kiedy wróciłam do mieszkania po rozmowie z Danutą, byłam cała rozdygotana. Ręce mi się trzęsły, a serce waliło, jakby biegło przede mną. Chciałam tylko zamknąć się w domu, zaparzyć herbatę i udawać, że świat zewnętrzny nie istnieje.

Weszłam cicho, nie zapalając światła. Drzwi do pokoju mamy były przymknięte – choć nie pamiętam, żebym je zamykała. Przechodząc obok, usłyszałam głos. Zatrzymałam się.

– …więc powiedz mi, co ona teraz planuje? – głos wujka Romana.

Miał do nas klucze, ale po co przyszedł? Bez zapowiedzi? Zbliżyłam się bezszelestnie do drzwi. Rozmawiał przez telefon na głośnomówiącym, głosy odbijały się od ścian jak wyrzuty.

– Siedzi cicho. Ale długo nie wytrzyma – powiedziała Danuta.

– To był plan. Kredyt, Chorwacja, opieka. Pytanie tylko – co jej podała? Bo przecież ona ledwo się ruszała, a potem bach – i jej nie ma.

– Romek, przestań. Może nic nie podała. Może samo morze ją wykończyło.

– A może i tak. Mieszkanie dostała, teraz może zacząć nowe życie. Tylko ciekawe, kto jej ten kredyt dał…

Pchnęłam drzwi. Roman spojrzał na mnie jak dziecko przyłapane na kradzieży.

– Naprawdę? – powiedziałam powoli. – Podsłuchujecie, szukacie, snujecie te swoje chore teorie?

– Ewa, uspokój się... – zaczął Roman.

– Nie! Nie będę się uspokajać! Może powinniście mnie od razu zgłosić na policję? Albo zadzwonić do jakiegoś dziennikarza śledczego?

Roman odchrząknął.

– Po prostu chcemy wiedzieć, co się stało – burknął. – Nic tu się nie klei.

– Co się stało?! – rzuciłam. – Zabrałam ją nad morze. Po raz pierwszy i ostatni. I jeśli myślicie, że wasze podejrzenia są bardziej bolesne niż jej śmierć – to się mylicie. Ale próbujcie. Idźcie. Sprawdźcie każdy papier.

Wyprosiłam go, zamknęłam za nimi drzwi i opadłam na podłogę. Ściskałam dłońmi głowę, żeby nie krzyczeć.

Lekarz był po mojej stronie

Do przychodni szłam jak na egzekucję. W dłoni ściskałam zaświadczenia, kopię karty wypisu, wszystko, co mogło mi udowodnić, że zrobiłam dobrze. Że nie zawiodłam. Że nie skrzywdziłam.

Nasz lekarz rodzinny przyjął mnie od razu, bez kolejki. Znał mnie od lat. Prowadził mamę, odkąd pamiętam.

– Ewa – powiedział cicho, kiedy usiadłam naprzeciwko. – Wiem, co się dzieje. Danuta dzwoniła. Słyszałem, co sugerują.

– Nie chcę słyszeć domysłów. Chcę wiedzieć, czy… czy wszystko było tak, jak powinno – wykrztusiłam, ledwo powstrzymując łzy. – Czy coś przegapiłam. Czy wyjazd jej nie zaszkodził. Czy…

– Stan twojej mamy od miesięcy był coraz gorszy – przerwał mi spokojnie. – To nie morze ją zabiło. Gdyby została tutaj, też by umarła. Może tydzień później, może dwa. Ale to nie miało znaczenia.

Zamilkł na chwilę, a potem dodał:

– Jeśli już coś jej dałaś – to trochę radości na koniec. Trochę światła. Spokoju. I myślę, że była za to wdzięczna.

– Rodzina myśli inaczej.

Lekarz pokręcił głową.

– Niech myślą. Ale niech nie zapomną, kto przez te lata nosił ten krzyż. Oni przychodzili raz na kwartał, z ciastem i pretensjami. Ty byłaś obok niej codziennie. Ty dźwigałaś to wszystko. Ja to wiem.

Nie powiedziałam już nic. Schowałam dokumenty do torby i wyszłam.

W domu długo nie mogłam znaleźć tego, czego szukałam. W końcu w starej szufladzie z lekami leżała cienka karteczka. Rachunek? Lista leków? Nie. Krótkie, kulfoniaste pismo mamy: „Dziękuję ci za ten wyjazd, Ewuś. Było piękne. I ty też jesteś piękna, tylko nie zawsze to widzisz”.

Usiadłam na podłodze i rozpłakałam się tak, jak nie płakałam na pogrzebie.

Nie potrafili odpuścić

Wyszłam tylko po mleko. Nie chciałam nikogo spotykać, nie miałam ochoty na rozmowy o pogodzie, zdrowiu czy „trzymaniu się”. A jednak – los bywa okrutnie złośliwy.

Zobaczyłam ją przy półce z płatkami. Kasia. Córka Danuty. Moja kuzynka. Miała w rękach opakowanie muesli i wyglądała, jakby chciała się za nim schować.

Zanim zdążyłam odwrócić wzrok, podeszła.

– Cześć – powiedziała nieśmiało. – Ewa… możemy chwilę pogadać?

Skinęłam głową i ruszyłam w stronę pustego regału. Stanęłyśmy w cieniu, między przecenionym ryżem a pastą do zębów.

– Wiem, że to wszystko… jest dziwne – zaczęła cicho. – Ale ja ci wierzę. Naprawdę.

Poczułam, jak coś mięknie we mnie, choć zaraz potem wróciła fala chłodu.

– Dziękuję. Chociaż tyle – odpowiedziałam.

Kasia spuściła wzrok.

– Mama... już mówi o sądzie. Że „to się tak nie skończy”. Że sprawdzi wszystko. Że masz coś do ukrycia.

Prychnęłam.

– Nie mam. Ale chyba nie ma znaczenia, co powiem, prawda?

– Wiem – powiedziała cicho. – Ona… Ona się boi. I złości. I nie umie inaczej.

Nie odpowiedziałam. Wyszłam, nie kupując mleka.

W domu usiadłam przy stole. Wszystko, co zrobiłam z miłości, zostało zinterpretowane jak zimna kalkulacja. Jak strategia. Jak plan.

Mama zmarła. Mieszkanie, które odziedziczyłam, nagle stało się przedmiotem podejrzeń. Rodzina – ci, którzy pojawiali się od święta – teraz widzieli we mnie oszustkę. A ja siedziałam w pustym domu, bez matki, bez głosu, bez spokoju.

Wcale nie żałuję

Siedzę w kuchni. Kubek z herbatą paruje mi w dłoniach. W radiu leci jakieś pianino, którego nie potrafię wyłączyć. Wszystko tu jest jej – stół, obręcz do podtrzymywania kubka, nawet ten beznadziejny obrus z różami, którego zawsze nie znosiłam, ale nie miałam serca wyrzucić.

Od jej śmierci minęły trzy tygodnie. Od ostatniego spaceru nad morzem – miesiąc.

Pamiętam, jak wtedy siedziała na ławce, owinięta szalem. Wpatrywała się w fale, nie mówiła nic. Wydawało mi się, że śpi. Ale kiedy się nachyliłam, powiedziała tylko jedno: „Dziękuję, Ewuś. Już niczego nie chcę”. Wiedziałam. Czułam.

Teraz wszyscy milczą. Nikt z rodziny nie zadzwonił. Nie pytają, jak się czuję. Za to maile przychodzą – pytania o testament, o wartość mieszkania, o „dokumentację medyczną”. Podpisane zaledwie imieniem. Żadnego „trzymaj się”, żadnego „jestem z tobą”.

Nie wiem, czy trafię do sądu. Może tak. Może nie. Nie mam siły o tym myśleć. Ale jednej rzeczy jestem pewna. Nie żałuję wyjazdu. Zabrałam ją tam, gdzie chciała być. Zanim odeszła. Zanim choroba odebrała wszystko. Może morze ją zabrało. Ale zanim to zrobiło – pozwoliło nam się pożegnać. I nikt mi tego nie odbierze. Nawet ci, którzy nazywają siebie rodziną.

Ewa, 35 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama