Reklama

Mówią, że zakupy nie są lekarstwem na smutek. Mówią, że prawdziwego szczęścia nie znajdziesz w paczce zamówionej online, w nowym telefonie, w designerskiej torebce z wyprzedaży. Sęk w tym, że ja wtedy nie chciałam prawdziwego szczęścia. Chciałam poczuć cokolwiek. Cokolwiek poza tą rozdzierającą pustką, która rosła we mnie jak pleśń w starym mieszkaniu.

Pracuję w sklepie odzieżowym w centrum handlowym, wynajmuję kawalerkę na przedmieściach i staram się wyglądać jak ktoś, kto ma swoje życie pod kontrolą. Ale to tylko fasada. Moje życie to śmiech przez łzy. Na Instagramie – latte z serduszkiem i nowe buty. W rzeczywistości – resztki ryżu z wczoraj i kredyt na telefon, który miał sprawić, że poczuję się jak dziewczyna z reklamy.

Mateusz, mój chłopak, coraz częściej przewraca oczami, gdy mówię, że znowu brakuje mi pieniędzy. Matka... Cóż. Moja matka od zawsze uważała, że jestem słaba i leniwa. „Nie do życia” – mówiła, jakby to był wyrok, nie opinia. A potem przyszedł Black Friday.

Wszędzie te reklamy. „Zrób coś dla siebie!” „Zasługujesz na więcej!” „Ostatnia szansa!”.

Więc kliknęłam. I po chwili jeszcze raz. I jeszcze. Wzięłam szybką pożyczkę – na kliknięcie. Potem drugą. I znowu. „To tylko na chwilę” – wmawiałam sobie. „Spłacę z pensji, najwyżej nie kupię biletów na koncert”.

Zakupy sprawiały mi frajdę. Ten moment, kiedy wózek się zapełniał – magiczny. Prawie zapominałam, że jestem zmęczona, że Mateusz się oddala, że mama znowu nie odebrała telefonu. Chciałam być kimś. Chociaż przez chwilę. Chociaż w nowej sukience.

Czułam się lepiej

– Weź te też! – zawołała Sylwia, podając mi kolejną parę butów.

Stałam w tłumie, oślepiona światłami galerii i przytłoczona ciężarem reklam. „-70%”, „kup teraz, zapłać później”, „Black Friday tylko dziś!”. Czułam się, jakbym wpadła w trans. Sylwia śmiała się, nakręcała mnie.

– Nie po to wzięłaś chwilówkę, żeby się teraz ograniczać! – rzuciła z uśmiechem.

W rękach miałam nowy telefon, w torbie leżał smartwatch. Telewizor już jechał kurierem do mnie do domu. Płaciłam wszystko kasą z pożyczki. Wieczorem przyszłam do Mateusza z torbami. Siedział na kanapie, oglądał mecz. Spojrzał na mnie i zamilkł.

– Co to jest? – spytał, wskazując na torby.

– Promocje. Black Friday – odpowiedziałam, jakby to wyjaśniało wszystko.

– Na co ci to wszystko, Kinga?

– Chciałam się poczuć dobrze…

Ty się rujnujesz dla bzdur! – rzucił, podnosząc głos. – Masz dwie raty z poprzedniego miesiąca. I teraz… to?

– Nie rozumiesz. To było dla mnie – powiedziałam cicho.

Trzasnęły drzwi. Wyszedł, zostawiając mnie z torbami i głuchą ciszą. Zakupy przestały błyszczeć. Patrzyłam na pudełko z telefonem i czułam, jak pustka wraca – większa niż wcześniej.

Nikt mnie nie wspierał

– To sobie ładnie narobiłaś – usłyszałam zaraz po tym, jak zamknęłam za sobą drzwi.

Matka nawet nie wstała z fotela. Siedziała z herbatą w ręce, jakby czekała tylko na to, żeby wbić mi szpilę. Spojrzała na mnie znad okularów.

– Nie miałam komu o tym powiedzieć – wyszeptałam.

Trzeba było pomyśleć wcześniej, nie po wszystkim – westchnęła. – Zawsze taka byłaś. Najpierw robisz, potem płaczesz.

– Nie przyszłam po kazanie – odparłam ostrzej, niż planowałam. – Tylko po wsparcie.

– A czego ty ode mnie oczekujesz, Kinga? Że spłacę za ciebie te twoje głupoty? – jej głos zrobił się zimny jak lód.

– Nigdy mnie nie wspierałaś. Nigdy – wysyczałam.

– Bo nie jestem od wspierania, tylko od mówienia prawdy. I prawda jest taka, że sama się w to wpakowałaś. I nikt cię nie wyciągnie.

Stałam przy drzwiach, z mokrym kołnierzem i gorącą twarzą. Wysypała mi wszystko: że nie umiem zarządzać życiem, że jestem taka jak ojciec – impulsywna, rozrzutna, nieodpowiedzialna.

– Chciałam, żebyś była kimś. A ty jesteś tylko... zawodem – dodała cicho.

Nie odpowiedziałam. Nie było już po co. Otworzyłam drzwi i wyszłam. Nawet nie spojrzała. W autobusie trzymałam telefon z ratą do zapłaty. Ściskałam go tak, jakby miał mnie uratować.

Nie miałam kasy na spłatę rat

Telefon zadzwonił w poniedziałek o 9:12. Nie zdążyłam jeszcze dojść do pracy.

– Pani Kinga N.? – chłodny, rzeczowy głos.

– Tak?

– Dzwonimy z firmy windykacyjnej. Ma pani zaległość z tytułu pożyczki…

Nie słyszałam reszty. W uszach szumiało mi tylko jedno słowo: zaległość. Po pracy przejrzałam konto. Z pensji zostało mi 112 zł. A rat – siedem. Każda jak cegła. Każda coraz cięższa.

W domu siadłam na środku pokoju. Otaczały mnie pudełka: suszarka z jonizacją, żelazko, które samo paruje, buty wciąż w kartonie. Leżały jak świadkowie mojej głupoty.

Potem zaczęłam scrollować Instagram. Sylwia wrzuciła story z nową fryzurą i podpisem: „Zasługujesz na wszystko, co najlepsze”. Potem – selfie z koleżanką. Śmiały się. A ja przypomniałam sobie, jak słyszałam w pracy, jak mówiła do niej:

– Kinga to taka... trochę naiwna, nie? Da się łatwo podpuścić.

Zamknęłam oczy. Wstałam. Podeszłam do lustra. Patrzyłam długo. W końcu nie wytrzymałam. Osunęłam się na podłogę i zaczęłam płakać. Na głos, jak dziecko. Ze złości. Ze wstydu. Z bezradności. Zepsułam wszystko. Nie mam już nikogo. A wszystko przez kilka rzeczy, które nawet nie dają mi radości.

Musiałam coś sprzedać

Zaczęło się od ogłoszenia: „Sprzedam telewizor, nowy, nieużywany”. Wystawiłam za pół ceny. Po godzinie ktoś napisał. Po dwóch – wyniósł go z mieszkania, a ja zostałam z banknotami w dłoni i uczuciem, jakbym sprzedawała kawałek własnej dumy. Następnego dnia po pracy poszłam do lombardu. Położyłam na ladzie smartwatch i suszarkę.

– Za oba dwie stówki – mruknął właściciel, nie patrząc na mnie.

– Ale… to prawie nowe.

– Pani, wszyscy tu mają „prawie nowe”. Bierzesz czy nie?

Wzięłam. Wyszłam na ulicę z pieniędzmi, ale czułam, jakby ktoś ścisnął mnie za gardło.

Wieczorem zadzwoniłam do Mateusza.

– Mogę wpaść? – zapytałam.

Milczał przez chwilę, potem: – Wpadnij.

Siedzieliśmy naprzeciwko siebie jak obcy.

Próbuję to naprawić – powiedziałam, dłubiąc palcem w popękanym kubku.

– Może za późno – odparł.

– Wiem, że cię zawiodłam. Nie proszę o litość. Tylko o czas.

Spojrzał na mnie, ale bez czułości, którą znałam. Raczej jakby ocenił straty.

– Zobaczymy – mruknął. Wstał, założył kurtkę. – Muszę wyjść.

Nie pocałował mnie na pożegnanie. Nie zapytał, czy wrócę bezpiecznie. Po prostu zamknął drzwi. Wracałam pieszo, z marzniętymi dłońmi i jedną myślą: albo się podniosę, albo się rozsypię. Nie miałam już innego wyboru.

Muszę się zmienić

Obudziłam się o szóstej rano. Bez budzika. Bez powodu. Po prostu nie mogłam spać. Usiadłam przy stole z herbatą i kartką papieru. Z jednej strony napisałam: „do sprzedania”. Z drugiej – „do zatrzymania”. Zapełniłam całą stronę. Zatrzymałam tylko kilka rzeczy. Reszta musiała iść.

Tego samego dnia zapisałam się na pierwszą sesję terapii. Online, tanio, przez fundację. Czułam się głupio, pisząc: „Chciałabym porozmawiać o swojej impulsywności i poczuciu niskiej wartości.” Ale wysłałam. W pracy milczałam. Sylwia zagadała, jakby nic się nie stało.

– Fajnie ci w tym swetrze, nowy?

– Używany – odpowiedziałam i uśmiechnęłam się lekko. Pierwszy raz bez żalu.

Po powrocie do domu wyłączyłam powiadomienia z aplikacji zakupowych. Zamiast przeglądać promocje, siedziałam na parapecie i patrzyłam, jak ktoś wyprowadza psa. Zwykłe życie. Może takiego właśnie potrzebuję?

Kinga, 28 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama