„Wzięłam kredyt na wakacje w Egipcie, żeby trochę pożyć. Zostałam z ratami do spłaty i pamiątkowym nasionkiem w brzuchu”
„Wróciłam do pokoju na miękkich nogach. Zakochałam się. Już wtedy to czułam. Cały ten wyjazd był wspaniały. Spotykaliśmy się prawie codziennie. Ostatniego dnia leżałam wtulona w jego tors. Mówił, że będzie tęsknił i dał mi swój numer”.

- Redakcja
Jeszcze trzy lata temu moje życie dałoby się opisać w tabelce – kolumna „poniedziałek”, „wtorek”, „środa”, a w każdej z nich: 8:00 – biuro, 12:00 – kawa z Anką i Kasią, 16:30 – powrót do domu, 19:00 – serial. W międzyczasie zupa krem, krzyżówka i marzenia o czymś więcej. Ale nigdy nie byłam kobietą, która się buntuje. Raczej tą, która skrupulatnie spłaca kredyt za kawalerkę na obrzeżach miasta i nie zamawia latte, bo taniej wychodzi rozpuszczalna z mlekiem w domu.
Nie narzekałam. Miałam pracę w księgowości, ciepłą kurtkę i parasolkę na każdą okazję. Wierzyłam, że stabilność to zaleta, nie nuda. Ale kiedy pewnego marcowego poranka Kasia z triumfem oznajmiła, że kupiła wycieczkę do Egiptu za „zaledwie trzy tysiące”, coś we mnie się przełamało.
– Trzeba żyć, Basia! – dodała Anka, mieszając kawę. – Jeszcze trochę i się zakisisz. Zgarnij limit na karcie i jedziemy. All inclusive, baseny, faceci. Taki reset by ci się przydał.
Pokręciłam głową. Znowu. Przecież mam kredyt, a poza tym... to nie dla mnie. Ale tej nocy, leżąc w łóżku i słysząc przez ścianę, jak sąsiad chrapie, zaczęłam płakać. Ze zmęczenia. Z samotności. Z tego, że w wieku trzydziestu trzech lat nigdy nie byłam na wakacjach za granicą.
Następnego dnia wzięłam pożyczkę na wyjazd. Podpisałam umowę i poczułam coś, czego nie czułam od lat – bunt. Może głupi, może nieodpowiedzialny, ale mój. I tak ruszyłam w podróż życia, która... no cóż. Zmieniła wszystko.
Czułam się jak królowa życia
Wysiadłyśmy z samolotu i uderzyło mnie gorąco – takie, które wdziera się do płuc i każe od razu zdjąć wszystko, co się ma na sobie. Anka już w samolocie miała krótkie szorty, Kasia poprawiała włosy i zerkała, czy któryś z facetów ją zauważył. A ja? Czułam się jak turystka z katalogu.
Hotel był dokładnie taki, jak na zdjęciach – palmy, błękitny basen i kelnerzy, którzy zamiast „dzień dobry” mówili „piña colada?”. Po trzech drinkach świat zrobił się mniej logiczny, ale bardziej kolorowy. Nawet ja się zaśmiałam, kiedy Kasia zaczęła flirtować z barmanem, który miał na imię Ali, ale nazywał się „James Bond Egiptu”.
Na kolacji zauważyłam go – był Polakiem, miał plakietkę „Mikołaj – rezydent” i szczerzył się, jakby wygrał w totka. Wysoki, opalony, pewny siebie. Typ, przy którym zawsze spuszczałam wzrok. Ale on... on na mnie spojrzał.
– Dzień dobry pięknym paniom – powiedział, jakby czytał mi z twarzy. – Nie jesteście przypadkiem z Wrocławia?
– Skąd wiesz? – wydukałam.
– Mam dobrą intuicję do kobiet, które zbyt długo siedziały przy tabelkach – zaśmiał się.
Anka i Kasia spojrzały na mnie porozumiewawczo. A ja poczułam, jak moje policzki płoną.
– A ty? – zapytałam. – Zawsze taki czarujący?
– Tylko w wyjątkowych przypadkach. Masz chłopaka?
Zatkało mnie. Anka parsknęła śmiechem.
– Nie... Znaczy... Nie mam – spuściłam wzrok.
– Świetnie – powiedział. – Nikt się nie obrazi, jak zaproszę cię na spacer po plaży.
Uśmiechnęłam się. Nie umiałam powiedzieć „nie”. Nie chciałam. I pierwszy raz od lat poczułam się... zauważona.
To była noc jak z filmu
Powiedział, żebyśmy spotkali się o dwudziestej pierwszej na plaży. Przyszłam przed czasem. Usiadłam na leżaku i gapiłam się w morze, które w nocy było jak czarna otchłań. Bałam się. Siebie, jego, tego, co się może wydarzyć.
– Wiedziałem, że przyjdziesz – usłyszałam za plecami.
Odwróciłam się i tam był – Mikołaj. W lnianej koszuli, z rozchełstanym kołnierzykiem i tym swoim uśmiechem, który nie pozwalał mi racjonalnie myśleć. Usiadł obok i przez chwilę nic nie mówił. Cisza nie była niezręczna – była... intymna.
– Wiesz, co w tobie lubię? – zapytał nagle.
– Nie wiem. Jeszcze nic chyba – zaśmiałam się nerwowo.
– To, że nie udajesz. Wszystkie tu udają – spojrzał na mnie uważnie. – A ty jesteś prawdziwa. Taka trochę zagubiona, trochę smutna. Ale przez to cholernie piękna.
Zatkało mnie. Patrzyłam mu w oczy i czułam, że zaraz coś się stanie. I się stało. Pocałował mnie. Nie nachalnie. Delikatnie. A potem wstał, podał mi rękę i zaprowadził na brzeg. Szliśmy boso po piasku, a jego dłoń była ciepła, pewna, jakby znał mnie od lat.
Dalej na plaży zatrzymał się, spojrzał mi w oczy i powiedział szeptem:
– Jeśli czegoś nie chcesz... po prostu powiedz. Ale ja chcę być dziś tylko z tobą.
Nie odpowiedziałam. Przyciągnęłam go do siebie i pocałowałam. Chwilę później byliśmy na leżaku, osłonięci parawanem. Oddałam się mu bez myślenia, bez analizowania. Po prostu chciałam coś poczuć. Że jestem kobietą. Że ktoś mnie pragnie.
Wróciłam do pokoju na miękkich nogach, z sercem tak pełnym, że aż bolało. Zakochałam się. Już wtedy to czułam. Cały ten wyjazd był wspaniały. Spotykaliśmy się prawie codziennie.
Ostatniego dnia leżałam wtulona w jego tors. Głaskał mnie po włosach i mówił, że będzie tęsknił. Dał mi swój numer.
– Napisz, jak wrócisz do Polski. Spotkamy się, jak przyjadę, obiecuję.
Wróciłam do rzeczywistości
Wrocław powitał mnie szarością, jakby chciał mi przypomnieć, że tu nie ma miejsca na egzotyczne romanse ani pocałunki pod gwiazdami. Znów autobus, znów korki, znów faktury piętrzące się na biurku. Koleżanki z biura wracały do mnie z pytaniami, ale unikałam szczegółów. Skłamałam, że było miło, że warto było. Ale nie powiedziałam ani słowa o Mikołaju. To było moje. Tylko moje.
Po pracy zamykałam się w domu, parzyłam herbatę z cytryną i czytałam jego wiadomości. Czasem wysyłałam SMS: „Hej. Myślisz o mnie?”, a potem czekałam na odpowiedź. Albo przeglądałam nasze zdjęcie z plaży, to jedno jedyne, na którym trzymamy się za ręce. Słabo je widać, bo robione było po ciemku, ale znałam każdy jego kawałek na pamięć.
Po dwóch tygodniach obudziłam się z mdłościami. Najpierw zwaliłam winę na rybę z wczorajszego obiadu. Ale potem przyszły kolejne poranki – z zawrotami głowy, brakiem apetytu i tym... dziwnym przeczuciem.
W drodze powrotnej z pracy weszłam do apteki. Test ciążowy kupiłam jak przestępczyni – szeptem, z opuszczoną głową. W mieszkaniu usiadłam na brzegu wanny i patrzyłam, jak pojawiają się dwie kreski. Tak, dwie. Nie jedna. Zamarłam. Potem ścisnęło mnie w żołądku.
Zadzwoniłam do Mikołaja. Cisza. Później: „Abonent niedostępny”. Napisałam. Nic. Zadzwoniłam do biura podróży.
– Chodzi o rezydenta. Mikołaj. Pracował w waszym hotelu w Hurghadzie.
– Przykro mi, nie mamy tam nikogo o tym imieniu – odpowiedziała kobieta uprzejmym głosem. – Może pomyliła się pani co do firmy?
Serce mi waliło. Coś się we mnie złamało. Poszłam do lekarki. Siedziałam przed nią blada, ręce mi się trzęsły.
– Jest pani w szóstym tygodniu – powiedziała. – Gratuluję, jeśli to dobra wiadomość.
Nie odpowiedziałam. W głowie miałam tylko jedno: zostałam sama. Z dzieckiem. I z kredytem.
Wstydziłam się przyznać
W pracy starałam się być jak zawsze – skrupulatna, punktualna, bezgłośna. Ale nawet Anka zauważyła, że coś jest nie tak. Miałam worki pod oczami, przestałam wychodzić na przerwy, nie śmiałam się już z Kasi z powodu jej romansów i nie komentowałam żartów o naszym szefie.
Wieczorami siedziałam na kanapie i wpatrywałam się w telewizor, który grał tylko po to, żeby coś gadało. Liczyłam: poród, wyprawka, wózek, pieluchy. Kredyt za mieszkanie nie zniknął. A do tego – nieplanowana samotna ciąża. Beznadziejna sytuacja.
Stałam przed lustrem w łazience i gładziłam brzuch. Był jeszcze płaski, jeszcze nic nie zdradzał. Ale ja wiedziałam. I tylko to wiedziałam. Cała reszta była mgłą.
– Muszę być silna – wyszeptałam do swojego odbicia. – Nikt za mnie tego nie przeżyje.
Po nocach szukałam Mikołaja. Wpisałam wszystkie kombinacje jego imienia i nazwiska, przeszukiwałam fora podróżnicze, grupy na mediach społecznościowych, firmowych. Nic. Jakby go nie było. Jakby nigdy nie istniał.
Czułam się jak idiotka. Naiwna baba po trzydziestce, która dała się złapać na tani uśmiech i egzotyczny flirt. Która uwierzyła w bajkę, choć życie już dawno powinno ją z takich bajek wyleczyć.
– Basia, co jest? – zapytała mnie Anka pewnego dnia w kuchni. – Blada jesteś. I ostatnio jakaś taka… nieobecna.
– Zmęczenie – mruknęłam, ale głos mi zadrżał.
– Hej… – zrobiła krok w moją stronę. – Ty płakałaś?
Odsunęłam się. Nie mogłam pozwolić, żeby mnie dotknęła. Bo wtedy całkiem bym się załamała.
– Nic się nie dzieje – powiedziałam i wyszłam, zostawiając Ankę ze zdziwioną miną i niedopitą kawą.
W łazience zamknęłam się w kabinie i płakałam, aż rozmazał mi się tusz.
Same się domyśliły
Nie dało się już dłużej udawać. Któregoś dnia Kasia złapała mnie za rękę w kuchni i powiedziała bez owijania:
– Basia, ty jesteś w ciąży, prawda?
Zamarłam. Popatrzyłam na nią jak dziecko złapane na gorącym uczynku. W sekundę spłynął ze mnie cały opór. Tylko kiwnęłam głową.
– Kto? – zapytała Anka, która weszła akurat z kawą.
Zerknęłam na obie. Dwie znajome z biura, z którymi dzieliłam ciastka i plotki przy ekspresie. A teraz miały usłyszeć największą tajemnicę mojego życia.
– Rezydent. Ten, co poznałam go w Egipcie – powiedziałam cicho. – Spaliśmy ze sobą. Dał mi numer, ale... chyba był fałszywy. Biuro podróży nawet nie wie, kto to był. Najprawdopodobniej się pod kogoś podszywał.
Zapadła cisza. Tylko zegar tykał za naszymi plecami.
– Jezus Maria, Basia – powiedziała Anka w końcu. – I ty nic nie mówiłaś?
– Bałam się – wyszeptałam. – Wstydziłam się.
Kasia skrzywiła się.
– A zabezpieczenie? Przepraszam, ale serio? Po jednym wyjeździe?
Poczułam, jakby mnie uderzyła. Ale nie mogłam jej mieć za złe.
– Nie planowałam tego. Po prostu... wtedy nie myślałam. Chciałam się poczuć żywa. Chciałam, żeby ktoś mnie chciał – spojrzałam im prosto w oczy. – I teraz mam dziecko. Sama. Bez wsparcia. I z kredytem.
Kasia zamilkła, Anka po chwili powiedziała:
– Pomogę ci. Cokolwiek trzeba. Wiesz o tym?
Ale ja już się nie łudziłam. Nie chodziło o pomoc. Chodziło o godność. A ja swoją właśnie przegrałam na plaży, pod egipskim niebem.
– Dzięki. Ale poradzę sobie – powiedziałam spokojnie. – Muszę sobie poradzić.
Pogodziłam się ze światem
Dzień, w którym powiedziałam o wszystkim Ance i Kasi, był jak otwarcie drzwi, przez które nie można już się wycofać. Poczułam ulgę, ale i wstyd. W pracy patrzyli na mnie inaczej – albo z politowaniem, albo z ciekawością. Wystarczyło kilka spojrzeń, żeby zrozumieć, że plotki już krążą.
Ale nie obchodziło mnie to tak bardzo, jak wcześniej myślałam. Bo coś się we mnie zmieniło. Może pierwszy raz w życiu byłam naprawdę sobą.
Chodziłam na badania, zapisywałam się na szkołę rodzenia, przeglądałam fora o samotnym macierzyństwie. Zaczęłam czytać książki o dzieciach i robić listy zakupów – pieluchy, łóżeczko, śpiochy, chusteczki. Słowa „samotna matka” przestały mnie przerażać. Byłam matką. Kropka.
Mikołaj zniknął. Czasem jeszcze łapałam się na tym, że szukam go wzrokiem w tłumie. Czasem włączałam piosenkę, która leciała tamtej nocy na plaży, i płakałam. Ale z każdym tygodniem mniej.
Zaczęłam mówić do brzucha. Opowiadałam mu o świecie, o tym, jak będziemy sobie radzić. I że nie pozwolę nikomu go skrzywdzić. Ani go okłamać.
Nie mam już złudzeń. Wiem, że to ja odpowiadam za to dziecko. Ale wiem też coś jeszcze – że nie jestem już tą samą Basią, która bała się życia i trzymała się schematów jak tratwy na wzburzonym morzu. Ta Basia została w Egipcie. Zasypana pod warstwą gorącego piasku.
Teraz jestem kimś innym. Nie idealną. Ale prawdziwą. I silną. Nie wiem, co będzie dalej. Może znów będzie ciężko. Może jeszcze nie raz się potknę. Ale przynajmniej nie dam się już nabrać. I nie oddam swojego życia byle komu za kilka miłych słów. Nawet jeśli wszystko mam na kredyt – to serce, które teraz bije pod moim, jest prawdziwe. I moje.
Barbara, 33 lata
Czytaj także:
- „Wakacyjna miłość okazała się koszmarem. Przystojny Hiszpan okradł mnie z uczuć i pieniędzy”
- „Po rozstaniu z chłopakiem byłam jak przekwitły bez. Wakacje w Hiszpanii z przyjaciółką sprawiły, że zakwitłam na nowo”
- „Długo ukrywałam swój romans z mechanikiem. Mąż odkrył prawdę przez aplikację do liczenia kroków”

