Reklama

Na co dzień jestem całkiem racjonalna – naprawdę. Umiałabym policzyć zwrot z inwestycji, zaplanować kampanię dla banku i jednocześnie wstawić pranie w trybie eco, ale raz w roku – dokładnie raz – tracę głowę. Na Boże Narodzenie.

Zależało mi

Nie chodzi o religijność ani nawet o choinkę. Chodzi o stół, o biały obrus, o zapach goździków w kompotach, o perfekcyjną gęś – może nawet z rozmarynem, jak u Gordona Ramsaya. I o to, żeby moja teściowa spojrzała na mnie raz bez tego chłodnego błysku w oku, który mówi: „no, mogłeś sobie znaleźć lepszą żonę, synku”.

Nie wiem, co ona sobie myśli, ale czuję, jak mnie ocenia. Zawsze byłam zbyt zwyczajna. Moja mama – emerytowana nauczycielka – zjada bigos plastikowym widelcem, a teściowa – srebrnymi sztućcami. I właśnie dlatego w tym roku postanowiłam, że wszystko będzie idealne. Wzięłam pożyczkę – szybką, bez zaświadczeń – i zamówiłam catering. Wypożyczyłam porcelanę, kupiłam girlandy, biało-złote, żadnych czerwonych Mikołajów z plastiku. To miało być moje wielkie zwycięstwo.

– Nie przesadzasz trochę? – spytał Marek, gdy zobaczył fakturę z firmy cateringowej.

– To tylko raz w roku. Chcę, żeby twoja mama zobaczyła, że potrafimy – odpowiedziałam.

Bo chciałam być żoną z klasą. Tylko tyle. A może aż tyle.

Wzięłam kredyt

Obudziłam się jeszcze przed budzikiem. Serce waliło mi w piersi, jakby miało zamiar wyrwać się spod kołdry i uciec z tej całej organizacji. Mimo to wstałam bez marudzenia. Poszłam do kuchni, zerknęłam na przygotowane półmiski z cateringu. Gęś wyglądała jak z katalogu. Miała złotobrązową skórkę, obłożona była jabłkami i majerankiem. Wszystko zapakowane w folię i gotowe do podgrzania. Wiedziałam, że nie mogę tego zepsuć – wystarczyło nie przypalić.

Obrus był idealnie wyprasowany, talerze ustawione równo co do milimetra. Sztućce srebrne, wypożyczone z wypożyczalni eventowej, świeciły się jak nowe. Nawet serwetki miały złote pierścienie, które zamówiłam specjalnie na tę okazję. Choinka stała dumna w kącie salonu, ubrana w biele i złoto. Nie było ani jednej bombki, która nie pasowałaby do reszty. Czułam napięcie, jakbym czekała na egzamin.

– Wszystko gotowe? – spytał Marek, ziewając i przecierając oczy.

– Gotowe. Tylko nie dotykaj niczego, jeszcze raz przetrę stół.

Byłam podekscytowana

Usiadłam na chwilę. Czułam w sobie nerwową energię, jakbym miała zaraz wystąpić na scenie. Było trochę przed siedemnastą, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi. Pierwsza weszła teściowa. Miała na sobie beżowy płaszcz i chłodny wyraz twarzy, jakby każda okazja była potencjalnie niezręczna. Rozejrzała się po mieszkaniu powoli, jakby oceniała, czy zapach goździków i blichtr świątecznych światełek są odpowiednio dyskretne.

– W końcu macie coś porządnego – powiedziała, siadając przy stole.

Uśmiechnęłam się, czując, jak coś we mnie się zaciska.

– Czasami warto się postarać – odpowiedziałam z dumą, ale gdzieś w środku zadrżało mi gardło.

Obserwowałam ją przez cały wieczór. Jadła z apetytem, chwaliła rybę po grecku i pytała, skąd mam przepis na ten sernik. Powiedziałam, że to rodzinny sekret, choć był zamówiony z cukierni z Żoliborza. Wszyscy się śmiali, dzieci rozpakowywały prezenty, Marek siedział zadowolony i nawet nie wspomniał, ile to wszystko kosztowało.

Byłam z siebie dumna

Siedziałam pośród tych wszystkich lampek, wśród ludzi, którzy nigdy wcześniej nie patrzyli na mnie z takim uznaniem i po raz pierwszy poczułam, że teściowa patrzy na mnie jak na kogoś, kogo można brać pod uwagę.

Był pierwszy roboczy dzień nowego roku. W biurze pachniało jeszcze piernikami z firmowej wigilii, a ja przyszłam z kawą i z lekkim uśmiechem na twarzy. Wciąż miałam w sobie cień dumy po tamtej Wigilii. Myślałam, że może wreszcie wszystko się układa. Szef poprosił mnie do sali konferencyjnej. Weszłam, a tam już siedziała jedna z osób z HR-u. Wiedziałam, co to znaczy, zanim cokolwiek powiedzieli.

– Kasiu, bardzo to dla nas trudne… – zaczęła jedna z kobiet.

Nie słuchałam dalej. Wzrok zatrzymał się na ich złożonych dłoniach, głos oddalił się jak przez szkło. Dostałam wypowiedzenie z końcem miesiąca. Redukcja, nic osobistego. Standard.

Straciłam pracę

Po powrocie do domu schowałam papiery z wypowiedzeniem do szuflady. Usiadłam na kanapie i tylko siedziałam. W głowie szumiały mi raty, gęś, catering, te sztućce za siedemset złotych. Jeszcze nikomu nie powiem. Nie mogę teraz wszystkiego zrujnować. Jeszcze przez chwilę muszę udawać, że wszystko gra.

Minęło kilka dni. Codziennie rano wychodziłam z domu tak, jakbym szła do pracy. Ubierałam się, brałam torebkę, wychodziłam punktualnie. Pół dnia spędzałam w bibliotece albo w kawiarniach, przeglądając ogłoszenia o pracę i co chwilę sprawdzając saldo na koncie. Drugą połowę przeczekiwałam w parku lub jeździłam bez celu autobusem. Było mi wstyd nawet przed obcymi.

W domu byłam nerwowa. Bałam się listów, bałam się telefonu. Zaczęły przychodzić powiadomienia z firmy pożyczkowej, a ja je chowałam, zanim Marek wrócił z pracy.

– Dlaczego nie odbierasz od banku? – zapytał któregoś wieczoru, gdy znów zignorowałam dzwoniący telefon.

– Bo to jakieś reklamy, daj spokój – rzuciłam szybko, unikając jego wzroku.

– Ja cię znam. Coś ukrywasz – powiedział spokojnie, ale jego ton mnie zaniepokoił.

Przez kilka sekund siedzieliśmy w ciszy. W końcu wycedziłam tylko:

– Nie teraz. Nie chcę o tym gadać.

Zaczął się mnie uważnie przyglądać. Wiedziałam, że nie dam rady długo tego ciągnąć, ale coś we mnie mówiło: jeszcze nie teraz. Jeszcze muszę. Jeszcze to jakoś ogarnę. Muszę.

Ukrywałam to

To był piątek. Padał deszcz, z tych drobnych, zimnych, co nie mają końca. Dzwonek do drzwi zadzwonił krótko i stanowczo. Myślałam, że to kurier. Otworzyłam bez namysłu.

– Dzień dobry. Komornik sądowy. Ma pani chwilę? – mężczyzna w czarnym płaszczu, z teczką w dłoni, wszedł zanim zdążyłam zaprotestować.

Zacisnęłam palce na framudze.

– Ma pani niezapłacone raty. To wezwanie do zapłaty – powiedział, jakby czytał z kartki.

W tym momencie do przedpokoju wszedł Marek.

– Co to jest?! Kasia, czemu nic nie powiedziałaś? – podniósł głos, patrząc raz na mnie, raz na komornika.

Nie odpowiedziałam od razu. Poczułam, że zaraz zabraknie mi powietrza. W końcu wypowiedziałam to, co od tygodni kręciło mi się po głowie, ale nigdy nie miało wyjść na głos.

– Bo chciałam, żebyś był ze mnie dumny. Żeby twoja matka…

Nie skończyłam. Marek stał w milczeniu. Komornik coś jeszcze mówił, ale już nie słuchałam. Wszystko mi wirowało w głowie. Tyle pracy, tyle starań i wszystko legło w gruzach w jednej chwili, przy świadku, w korytarzu, który jeszcze kilka tygodni temu pachniał cynamonem i pieczonym jabłkiem.

Katarzyna, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama