„Wyrzuciłam z własnego wesela znajomych męża. Jak im nie pasuje wiejski klimat, niech się bawią gdzieś indziej”
„Nad ranem znajomi Bartka zaczęli bawić się w ocenianie klimatu. Tak nazwali te zabawę i zaczęli głośno wyliczać: za styl – trzy na dziesięć. Za brak klimatyzacji – minus pięć. Za jedzenie w słoikach? Toż to przecież jak ślub na koloniach. Minus dziesięć. Śmiali się przy tym do rozpuku”.

- Listy do redakcji
Odkąd pamiętam, marzyłam o ślubie w rustykalnym stylu. No wiecie, białe koronki, świeże kwiaty zerwane prosto z ogródka, drewniane stoły pod zieloną jabłonią i cisza letniego popołudnia, przerywana tylko śmiechem bliskich. Żadnych hoteli, marmurów, elegancko nakrytych stołów z tacami pełnymi eksperymentalnych potraw, dystyngowanych kelnerów, czerwonych dywanów ani lśniących limuzyn. Chciałam czegoś prawdziwego.
Marzył mi się ślub w wiejskim stylu
Najlepiej czułam się w zacisznych miejscach. Wakacje zawsze wolałam spędzić pod namiotem, na kempingu nad jeziorem czy w agroturystyce, gdzie mogłam głaskać lamy i jeść poranną jajecznicę przygotowaną z jajek zebranych prosto z kurnika i doprawioną zielonym szczypiorkiem zerwanym z grządek. All inclusive w Egipcie, Turcji, Grecji czy na Malcie? Drogie hotele w pobliżu plaży? Z basenem, jacuzzi i ofertą zabiegów SPA? To nie dla mnie. Nie potrzebowałam luksusów, żeby być szczęśliwa.
Na szczęście trafiłam na Bartka. On był nieco podobny do mnie. Nie przeszkadzały mu niewygody drewnianego domku letniskowego mojej ciotki na Mazurach. Komary, chodzenie po leśnych zaroślach i kąpanie się w niewielkim jeziorze, gdzie nie ma idealnie utrzymanej plaży, na której sprzedawaliby lody? To nic. On również lubił długie wędrówki, wieczorne ogniska z pieczeniem kiełbasek na kiju i wyprawy na grzyby.
I właśnie w tym klimacie planowałam urządzić nasze wesele. Chociaż wesele to słowo nad wyraz. Mnie marzyło się po prostu spokojne przyjęcie w ogrodzie. Gdzie będziemy mogli, wspólnie z bliskimi, cieszyć się naszą wielką chwilą i świętować ją w otoczeniu przyrody i tradycyjnych pyszności. Bartek początkowo nie był przekonany do mojego pomysłu.
– Wiesz, że sam lubię wędrówki z plecakiem po górach, wypady w plener i fajne miejscówki na biwaki. Ale wesele to wesele. Czy nie łatwiej byłoby po prostu zarezerwować jakiś hotel lub dom weselny, który wszystkim się zajmie? No wiesz, dekoracjami, cateringiem, podawaniem jedzenia, muzyką. Będziemy mieli z głowy całą organizację – tłumaczył, a ja byłam przekonana, że używa słów swojej własnej matki.
Bo coś dokładnie takiego samego słyszałam już od mojej przyszłej teściowej. Kobiety, która stylem życia bardzo się ode mnie różniła. No i która niemal każdy urlop spędzała na egzotycznych wyjazdach razem z biurem podróży.
– Po co męczyć się logistyką, samemu coś wymyślać? Od tego są eksperci, żeby przygotować plan wypoczynku i zwiedzania – lubiła mawiać przy każdej możliwej okazji.
No ale, narzeczony w końcu zgodził się na mój pomysł. Czy przeszedł o to poważną przeprawę ze swoją matką? Myślę, że tak, ale do mnie nie pisnął na ten temat ani słowa. Zdaje się, że wziął ją na swoją klatę, bo pani Wiktoria już więcej nie wspominała nic o moim nietrafionym pomyśle z weselem na wsi.
–Skoro to twoje marzenie, kochanie, zrobimy to po wiejsku – powiedział tylko i pocałował mnie w czoło.
Przygotowania ruszyły pełną parą
Byłam naprawdę szczęśliwa, że spełni się moje marzenie. Żegnaj sztywna atmosfero, limuzyno i kremie z białych szparagów z truflami. Będzie prosto, swojsko, pysznie i w luźnym klimacie.
– Wszyscy razem z nami będą świetnie się bawić i wspominać nasze przyjęcie, gdzie nie musieli udawać jaśnie państwa obytych na salonach – śmiałam się do Karoliny, swojej przyjaciółki i starszej druhny, a ona kiwała ochoczo głową.
– No i ja mogę założyć sukienkę boho w kwiaty. No wiesz, odcinaną pod biustem i luźną na dole. Koniec obaw, że gorset podkreśli moją oponkę na brzuszku – śmiała się do rozpuku, puszczając do mnie oko.
Nic dziwnego w tym, że byłyśmy najlepszymi kumpelami jeszcze z czasów liceum. Naprawdę nikt nie rozumiał mnie lepiej niż ona. No, może poza Bartkiem. Ale co dwie kobiety, to jednak dwie kobiety. Nie przewidziałam tylko jednego. Czego? Znajomych mojego narzeczonego i części jego rodziny. O ile, moja przyszła teściowa już odpuściła i cieszyła się szczęściem swojego syna, o tyle inni mieli jednak swoje własne zdanie. I nie omieszkali go głośno wyrazić. Byli to ludzie, którym do prostoty było tak daleko, jak z miasta na wieś w deszczowy dzień. I to do tego bez nawigacji.
Jeszcze dzień przed ślubem zaczęło się kręcenie nosem.
–To tu będzie wesele? Przecież tu nawet nie ma porządnej drogi! – zaśmiał się Krzysiek, kolega Bartka z pracy, patrząc na drogę prowadzącą do drewnianej stodoły dziadków, którą specjalnie na tę okazję wyremontowaliśmy wspólnie z moim tatą i wujkiem Adamem.
– Czujesz ten zapach? To krowa czy świnia? – dodał jego kuzyn, Damian, teatralnie zatykając sobie nos.
Udawałam, że tego nie słyszę. Przecież to tylko żarty, prawda? Ci ludzie wcale nie chcą źle. Po prostu nie wiedzą, że może mi być przykro o te ich uwagi. Obiecałam sobie jednak, że nie będę małostkowa i niczego nie komentowałam. Po prostu udawałam, że nic nie słyszę.
Ale coraz więcej osób zaczęło wrzucać swoje trzy grosze.
– A kiedy przyjedzie firma cateringowa? – dopytywała ciotka Zosia, matka rzeczonego wcześniej Damiana. – Bo to już przecież najwyższy czas, żeby przywieźli przystawki i zimne przekąski. No i chyba powinni szykować już powoli miejsce na słodki stół, nie sądzisz? Musisz koniecznie złożyć reklamację na ich opieszałość – dodała z poczuciem wyższości i poszła zawołana przez swoją siostrę, czyli matkę mojego Bartka.
Nie zdążyłam nawet powiedzieć tej kobiecie, że żadnego cateringu tutaj nie będzie.
Przecież to moje wesele
W dniu ślubu miałam na sobie suknię szytą przez panią Wandę – naprawdę utalentowaną krawcową z naszej wsi, która projektowała stroje dla miejscowego koła gospodyń wiejskich na dożynki, festyny i inne wydarzenia. Kreacja była śliczna. Delikatna, lniana, z misternymi haftami na dekolcie i rękawach. Włosy zaplotłam w prawdziwy warkocz, który został przyozdobiony wiankiem uplecionym ze świeżych kwiatów. Do tego bardzo delikatny makijaż. Taki, jakby go prawie nie było. Ot, odrobina pudru, podkreślenie rzęs tuszem, usta pociągnięte subtelnym błyszczykiem.
Czułam się piękna. Ale kiedy przyszłam do stołu, usłyszałam szept:
– W życiu bym nie zgadła, że to panna młoda. Wygląda jak wiejska nauczycielka. I ten dziecinny wianek zamiast pięknego welonu. Co to za nowa moda? Nie wyobrażam sobie, że miałabym tak ubrać się na swój własny ślub – koleżanka z pracy mojego świeżo upieczonego męża, trąciła znacząco w ramię Kamilę, córkę ciotki Zosi i siostrę Damiana.
Podobnych uwag niestety było więcej. Dużo więcej. Każda z nich była rzucana w prześmiewczym tonie. Pokazującym, że mój pomysł na wesele to jakaś wiejska maskarada, a nie prawdziwa, elegancka impreza w hotelu. To bolało, naprawdę.
Ale najgorsze było to, że Bartek siedział obok nich. I nie tylko nie zwrócił nikomu uwagi, ale też się śmiał. Ich jeszcze mogłabym jakoś zrozumieć. W końcu nie każdy jest kulturalny i dobrze wychowany. Nawet jak ma na sobie markową sukienkę, drogie buty i designerską torebkę. Ale Bartek? Dlaczego on nie przerwał tych ich chamskich wywodów?
Żarty przestały być zabawne
Nad ranem, kiedy wszyscy byli już po kilku, albo nawet kilkunastu, toastach, znajomi Bartka zaczęli bawić się w „ocenianie klimatu”. Tak nazwali tę zabawę i zaczęli głośno wyliczać:
–Za styl – trzy na dziesięć.
– Za brak klimatyzacji – minus pięć.
– Za jedzenie w słoikach? Toż to przecież jak ślub na koloniach. Minus dziesięć.
Wszyscy śmiali się do rozpuku, jakby byli na jakimś stand-upie, a nie na ślubie kogoś, kto naprawdę się starał, żeby zorganizować przyjęcie swoich marzeń. A Bartek? On dalej nie zrobił nic. Stał z boku, pił drinka i kiwał głową z rozbawieniem. Wtedy coś we mnie pękło. Wzięłam głęboki oddech, wyszłam na środek i zapukałam w kieliszek. Głośno, żeby ludzie na mnie spojrzeli.
– Mam krótkie ogłoszenie – powiedziałam z uśmiechem. – Jeśli komuś nie odpowiada klimat mojego ślubu, droga jest ta sama, którą tu przyjechał. Serio. Nie trzymam przecież tutaj nikogo na siłę.
Zapadła cisza. Ktoś się zakrztusił, ktoś parsknął, ale nikt nie odpowiedział. Wyszłam przed salę i stanęłam przy ogrodzeniu. Po kilku minutach część „elity” rzeczywiście spakowała się i pojechała. Nie płakałam. Nawet się nie zdenerwowałam. Wreszcie poczułam się spokojna. Nie było kłótni. Przyszedł do mnie sam. Milczący.
– Nie powinienem był się śmiać razem z nimi – powiedział w końcu. – To był twój dzień.
– To miał być nasz dzień – poprawiłam go. – Nie był. Oni go zniszczyli.
Zrozumiał i mnie przeprosił. A ci, którzy z nami zostali do rana, rozpalili ognisko, śpiewali, tańczyli boso po trawie. I nikt nie tęsknił za klimatyzacją. Wreszcie było tak, jak to sobie kiedyś wymarzyłam. Czy zrobiłabym to jeszcze raz? Bez wahania. Bo nikt nie powinien śmiać się z cudzych marzeń – zwłaszcza tych, które wypływają prosto z serca. I jeśli mój ślub miał pokazać, kto naprawdę powinien być w naszym życiu, to... może lepiej, że śmiali się wtedy tak głośno. Przynajmniej łatwiej było ich odnaleźć w tłumie. I podjąć właściwą decyzję.
Magda, 29 lat
Czytaj także:
- „Na wakacjach w Mielnie zachwycałam się nie tylko smażoną flądrą. Letni romans odświeżył mnie bardziej niż morska bryza”
- „Moja wnuczka znalazła sobie kochanka i jestem z niej dumna. Z jej nudnego męża nie ma żadnego pożytku”
- „Mąż zaczął znikać w piątkowe wieczory. Byłam w szoku, gdy odkryłam, skąd wraca taki podekscytowany”

