Reklama

Studiuję filologię i do niedawna myślałam, że moje życie będzie wyglądało zupełnie inaczej. Mieszkam z rodzicami w dużym mieszkaniu w centrum, ale niech to nikogo nie zmyli – to nie jest dom pełen ciepła. U nas liczy się przede wszystkim to, jak widzą nas inni. Rodzice całe życie zabiegali o znajomości, o to, żeby „dobrze wypaść”, żeby pokazywać się w odpowiednich miejscach i z odpowiednimi ludźmi. Kilka miesięcy temu, pewnego sobotniego popołudnia, usiedli naprzeciwko mnie w salonie. Mama patrzyła na mnie z uśmiechem, tata z powagą, jakby zaraz mieli ogłosić mi coś wspaniałego.

– Klara, mamy dla ciebie świetną wiadomość – zaczęła mama, splatając dłonie na kolanach. – Poznasz wkrótce syna naszych przyjaciół, Marka Kowalskiego.

– I? – spytałam ostrożnie, bo ten ton nigdy nie wróżył nic dobrego.

– I… uważamy, że byłby dla ciebie doskonałym mężem – dokończył ojciec, jakby oznajmiał mi wygraną na loterii.

Zamarłam.

– Mężem? Ale ja go nawet nie znam! – roześmiałam się nerwowo, ale oboje patrzyli na mnie z powagą.

– To się poznacie. Marek jest rozsądny, wykształcony, a przede wszystkim, to syn znanego przedsiębiorcy. To dla naszej rodziny ogromna szansa – powiedział ojciec takim tonem, jakby chodziło o podpisanie kontraktu stulecia.

– Nie chcę wychodzić za mąż „dla rodziny”! – spróbowałam zaprotestować, ale mama od razu przerwała: – Nie dramatyzuj. To wspólna przyszłość, stabilność, bezpieczeństwo.

Wtedy zrozumiałam, że w tej układance jestem tylko pionkiem. Kilka dni później poszliśmy „na zapoznanie” do eleganckiej restauracji. Marek okazał się spokojny, grzeczny, ale chłodny. Rozmowa toczyła się głównie między rodzicami – moimi i jego – o interesach, planach, możliwościach. A ja siedziałam obok, czując się jak towar, który ktoś właśnie wycenia. Wracając tego wieczoru do domu, patrzyłam przez szybę samochodu i myślałam tylko o tym, że nikt mnie nie pyta, czego ja chcę.

Jego oświadczyny mnie zmroziły

W dzień zaręczyn miałam wrażenie, jakbym stała się częścią jakiegoś przedstawienia, w którym nikt mi nie powiedział, że gram główną rolę. Rodzice zabrali mnie do luksusowej restauracji w centrum. Był tam Marek w eleganckim garniturze, a obok niego jego rodzice – państwo Kowalscy, których nazwisko w naszym mieście otwierało wiele drzwi. Rozmowa od początku była prowadzona tonem, jakim rozmawia się o inwestycjach, a nie o ludziach. Tata z uśmiechem opowiadał, jak „nasze rodziny mogą zabezpieczyć wspólną przyszłość”, a pan Kowalski kiwał głową, dodając coś o „synergii” i „wzajemnych korzyściach”. Ja siedziałam w milczeniu, stukając delikatnie widelcem o talerz, żeby choć w ten sposób zagłuszyć narastający niepokój.

Kiedy podano deser, Marek sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął niewielkie pudełeczko. Zrobił to spokojnie, bez emocji, jakby przekładał dokumenty w pracy. Otworzył wieczko i podał mi pierścionek, mówiąc krótko:

– Myślę, że możemy uznać to za formalność.

Zmroziło mnie. Spojrzałam na jego twarz, ale nie zobaczyłam w niej ani radości, ani zdenerwowania, tylko chłodny spokój. Delikatnie założyłam pierścionek, czując na sobie spojrzenia czterech par oczu.

Nachyliłam się lekko w jego stronę i szeptem zapytałam:

– A ty w ogóle chcesz tego małżeństwa?

To jest rozsądne rozwiązanie – odpowiedział równie cicho, nie odrywając wzroku od filiżanki z kawą.

Chciałam jeszcze coś powiedzieć, ale poczułam na sobie surowe spojrzenie ojca. Zrozumiałam, że lepiej zamilknąć. Reszta kolacji upłynęła na rozmowach o kontraktach, nowych inwestycjach i planach na wspólne przedsięwzięcia. Mnie nikt już o nic nie pytał. Wracałam do domu z pierścionkiem na palcu i wrażeniem, że właśnie podpisałam umowę, której warunków nawet nie czytałam.

Siedziałam w złotej klatce

Ślub odbył się wczesnym latem. Pogoda była piękna, słońce odbijało się w witrynach kościoła, a goście szeptali między sobą o tym, jakie to świetne połączenie dwóch znanych rodzin. Stałam obok Marka w białej sukni, uśmiechając się mechanicznie do zdjęć, jakby ktoś pociągał za niewidzialne sznurki, które poruszały moimi ustami. Marek był spokojny, niemal obojętny, a jego dotyk na mojej dłoni wydawał się obowiązkowy, nie czuły.

Po uroczystości przenieśliśmy się do ogromnej sali w hotelu należącym do znajomego jego rodziców. Wszystko wyglądało jak z katalogu – kryształowe żyrandole, białe obrusy, srebrne sztućce. Słuchałam toastów, w których częściej padały słowa o „wspólnej drodze do sukcesu” niż o miłości. Goście zachwycali się, że wyglądamy jak stworzeni dla siebie, choć ja czułam się jak ktoś wzięty w leasing.

Po weselu przeprowadziłam się do domu Marka. Był ogromny, pełen drogich mebli i przestrzeni, w której czułam się jeszcze bardziej samotna. Marek niemal od razu zanurzył się w pracy. Wracał późnym wieczorem, czasem już po tym, jak kładłam się spać. Kiedy próbowałam go zatrzymać na rozmowę, odpowiadał krótko:

– Mam obowiązki biznesowe, to jest dla nas obojga ważne.

Każdy dzień stawał się coraz bardziej pusty. Chodziłam po tych wielkich, cichych wnętrzach, zaglądałam do ogrodu, w którym nikt poza ogrodnikiem nie spędzał czasu. Wieczorami dzwoniłam do Oli, jedynej osoby, przy której mogłam mówić, co naprawdę czuję.

– Czuję się, jakbym siedziała w złotej klatce – powiedziałam jej któregoś dnia.

– Klara, musisz zawalczyć o siebie. Jeśli pozwolisz, żeby tak było, zostaniesz w tej klatce na zawsze – odpowiedziała bez wahania.

Odkładając telefon, wiedziałam, że ma rację, ale jednocześnie czułam, jak trudno będzie mi zrobić pierwszy krok.

Byłam jego inwestycją

Pewnego popołudnia wróciłam wcześniej z zakupów. W domu było cicho, ale w gabinecie Marka słyszałam przytłumione głosy. Drzwi były lekko uchylone, więc odruchowo się zatrzymałam.

– To małżeństwo od początku miało być inwestycją – powiedział głos jego ojca, pewny, jakby mówił o oczywistości. – Nie musisz się do niej przywiązywać. Ważne, żeby dobrze nas reprezentowała.

– Wiem, tato – odpowiedział Marek spokojnym tonem. – Jest rozsądna, wygląda dobrze, to wystarczy.

Poczułam, jak robi mi się duszno. Każde słowo wbijało się we mnie jak szpilka. Stałam jeszcze przez chwilę, licząc, że może usłyszę coś, co złagodzi to, co przed chwilą padło, ale nic takiego nie nastąpiło. Odwróciłam się i weszłam do salonu, udając, że właśnie wróciłam.

Po kilku minutach Marek pojawił się w drzwiach.

– Wróciłaś już? – zapytał jak gdyby nigdy nic.

– Tak, wcześniej skończyłam sprawy na mieście – odpowiedziałam spokojnie, choć wszystko we mnie wrzało.

– To dobrze – rzucił i odwrócił się w stronę kuchni.

Nie wytrzymałam.

– Słyszałam waszą rozmowę – powiedziałam cicho.

Zamarł na moment, ale szybko odzyskał spokój.

– Źle zrozumiałaś. Chodziło o to, żebyśmy mieli stabilną sytuację.

– Nie, Marek. Dokładnie zrozumiałam, co powiedziałeś.

Patrzył na mnie bez cienia skruchy. Ten wzrok mówił, że w jego świecie to wszystko jest normalne. Tego wieczoru po raz pierwszy pomyślałam, że nie tylko moi rodzice sprzedali mnie dla swojego interesu. On również nigdy nie widział we mnie nic więcej niż element umowy.

Czułam się jak w więzieniu

Po kilku dniach pojechałam do rodziców. Nie umawiałam się wcześniej, chciałam, żeby rozmowa była dla nich zaskoczeniem. Weszłam do salonu, gdzie mama przeglądała magazyn, a ojciec czytał gazetę.

– Dlaczego to zrobiliście? – zapytałam od progu, nawet się nie witając. – Dlaczego sprzedaliście mnie jak rzecz?

Mama uniosła wzrok znad kolorowych stron, zdezorientowana.

– Klara, co to za ton? Przecież wszystko robimy dla twojego dobra.

Dla mojego dobra? – parsknęłam. – Wiecie, co mówi o mnie mój mąż i jego ojciec? Że jestem inwestycją.

Ojciec odłożył gazetę i spojrzał na mnie z chłodnym spokojem.

– To nie tak. To małżeństwo zapewnia ci bezpieczeństwo finansowe, a naszej rodzinie stabilną przyszłość.

A moje zdanie? Moje uczucia? Czy to w ogóle miało znaczenie? – czułam, jak drży mi głos, ale nie chciałam się rozpłakać.

Mama podeszła bliżej, kładąc mi rękę na ramieniu.

– Kochanie, kiedyś nam podziękujesz. Nie każdy ma szansę żyć w takim komforcie.

Odsunęłam się.

– Komfort bez wolności to żadna szansa, to więzienie.

Ojciec westchnął, jakby miał do czynienia z dzieckiem, które nie rozumie prostych rzeczy.

– Ten układ był warunkiem uzyskania kontraktu z rodziną Kowalskich. Dzięki temu firma się rozwija. To było konieczne.

Patrzyłam na nich, czując, że straciłam coś, czego nie da się odzyskać. Nie tylko prawo do decydowania o sobie, ale też resztki zaufania do własnej rodziny.

Wzbierała we mnie złość

Wieczorem usiadłam naprzeciwko Marka w jego gabinecie. Miał przed sobą laptop, ale zamknął go, gdy zobaczył mój wzrok.

– Musimy porozmawiać – zaczęłam spokojnie, choć w środku byłam spięta. – Chcę wiedzieć, czy kiedykolwiek zobaczysz we mnie partnerkę, a nie element umowy między naszymi rodzinami.

Marek oparł się wygodnie w fotelu.

– Klara, tak działa świat. Rodziny łączą się, by wzajemnie się wspierać. To rozsądne.

– Rozsądne? – powtórzyłam, czując, jak wzbiera we mnie złość. – To znaczy, że uczucia nie mają żadnego znaczenia?

Uczucia są miłe, ale nie zawsze trwałe. Ten układ daje nam stabilność.

Pochyliłam się do przodu.

– Powiedz mi to wprost. Czy kiedykolwiek chciałeś się ze mną żenić?

Nigdy o tym nie marzyłem – odparł bez wahania. – Ale nie można było odmówić rodzinie.

Jego słowa zabrzmiały jak ostateczny wyrok. Zrozumiałam, że nie ma tu miejsca na bliskość, na wspólne marzenia, na ciepło. Jest tylko kontrakt, który oboje mamy wypełniać. Wyszłam z gabinetu, a on już po chwili wrócił do pracy. Szłam korytarzem tego ogromnego domu, czując, że każdy krok odbija się echem w pustce, która była między nami.

Nie wiem, czy mam siłę

Stałam przy oknie w salonie, patrząc na ogród, w którym cisza wydawała się gęstsza niż powietrze. W ręku trzymałam kubek z herbatą, która dawno wystygła. Od naszej rozmowy minęło kilka dni, a ja wciąż miałam w głowie jego słowa, wypowiedziane tak obojętnym tonem, jakby mówił o czymś zupełnie nieistotnym. Z jednej strony bałam się rozwodu, skandalu, reakcji rodziców, którzy uznaliby to za niewdzięczność i brak rozsądku. Z drugiej – myśl o tym, że resztę życia spędzę w roli dekoracji, była nie do zniesienia. Wiedziałam, że im dłużej będę tak trwać, tym trudniej będzie odejść. Telefon zadzwonił. To była Ola.

– Jak się trzymasz? – zapytała bez zbędnych wstępów.

– Nie wiem. Czasem myślę, że może powinnam odejść, ale boję się, że zabraknie mi odwagi.

– Klara, jeśli sama o siebie nie zawalczysz, nikt tego za ciebie nie zrobi – odpowiedziała zdecydowanie. – Nie chodzi o to, żeby było łatwo, tylko żebyś mogła być szczęśliwa.

Spojrzałam na tę złotą klatkę, w której przyszło mi żyć. W głowie pojawiło się pytanie, które nie dawało spokoju. Czy mam w sobie siłę, żeby otworzyć drzwi i wyjść, nawet jeśli za progiem czeka niepewność. Nie znałam odpowiedzi, ale po raz pierwszy od dawna poczułam, że muszę ją znaleźć.

Klara, 23 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama