Reklama

Codzienność małżeństwa to często rutyna, której nie zauważamy, dopóki coś się nie zepsuje. Ja, Aldona, przez lata łudziłam się, że nasze życie z Markiem płynie spokojnie, że nawet jeśli monotonia wdarła się do domu, to fundament jest solidny. Rano budzik, kawa, szybki pocałunek w czoło – taki mechaniczny, jakby z obowiązku – i on znikał w pracy. Ja zostawałam sama z Hanią, naszą siedmioletnią córką, której śmiech coraz częściej zagłuszał ciszę między mną a Markiem.

Coraz rzadziej pytaliśmy siebie nawzajem o cokolwiek więcej niż: „Kupisz chleb?” albo „Kto odbierze Hanię z zajęć?”. Marek zawsze miał spotkania, telefony, projekty. Niby ważny, niby zapracowany, a jednak jakby coraz bardziej nieobecny. Czasem siadał na kanapie, włączał telewizor i nawet nie zauważał, że obok niego ktoś siedzi.

Zdarzało się, że próbowałam zagaić rozmowę, opowiedzieć mu o czymś zabawnym, co powiedziała Hania, albo o tym, że sąsiadka z góry znów zostawiła pranie na balkonie, które spadło na naszą suszącą się pościel. On tylko kiwał głową, nie odrywając wzroku od ekranu. I ja wtedy milkłam, bo co jeszcze mogłam zrobić?

Wieczory stawały się coraz bardziej moje i Hani. Ona wypełniała mi pustkę, której Marek zdawał się już nawet nie dostrzegać. Czytałyśmy bajki, grałyśmy w „Chińczyka”, czasem po prostu leżałyśmy obok siebie na dywanie, a ona zadawała pytania, na które trudno mi było odpowiadać. „Mamo, czemu tata tak mało się z nami bawi?” – pytała. Zawsze znajdowałam jakieś wymówki, bo nie chciałam jej obarczać moim smutkiem.

Tego dnia byłam zmęczona. Po całym tygodniu pracy i obowiązków marzyłam tylko o tym, żeby szybko wrócić do domu, ale Hania miała w oczach błysk, gdy mierzyła nowe buty. „Mamo, zobacz, jak szybko będę w nich biegać!” – śmiała się, kręcąc się przed lustrem. Patrzyłam na nią i czułam, że dla niej warto udawać spokój.

Niosłam w ręku torbę z butami, a w sercu dziwne zmęczenie, którego nie potrafiłam nazwać. I wtedy, przechodząc obok restauracji w galerii, zobaczyłam coś, co sprawiło, że poczułam, jakby grunt usuwał mi się spod nóg. Za szybą siedział Marek. Nie sam.

Przecież to tata…

W pierwszej chwili pomyślałam, że to przypadek, że oczy mnie zwodzą. Ale nie – ta sylwetka, sposób, w jaki odchylił głowę, kiedy się śmieje… to był Marek. Siedział przy stoliku naprzeciw kobiety, której twarzy nie znałam. Miała ciemne włosy, opadały jej na ramiona, a ona co chwilę poprawiała je dłonią, pochylając się w jego stronę. Patrzył na nią w sposób, którego od dawna nie pamiętałam u siebie.

Stanęłam jak wryta w kolejce do kasy. W ręku ściskałam pudełko z butami Hani, a serce waliło mi jak młotem. Szukałam racjonalnego wytłumaczenia. Może to spotkanie służbowe, może klientka, może koleżanka z pracy? Powtarzałam to sobie w myślach jak zaklęcie, ale każdy gest zdradzał, że to coś więcej. Ich dłonie leżały na stole zbyt blisko siebie, uśmiechy były zbyt ciepłe, spojrzenia za długie.

– Mamo, patrz! To tata! – głos Hani przeciął powietrze jak ostrze.

Ocknęłam się. Złapałam córkę za rękę, aż spojrzała na mnie zdziwiona. – Nie patrz, kochanie. Idziemy – powiedziałam spokojnie, choć wewnątrz trzęsłam się jak liść.

– Ale czemu? Przecież to tata… – ciągnęła, odwracając głowę w stronę restauracji.

– Pospieszmy się, późno już. – Przycisnęłam torbę do piersi i pociągnęłam ją w stronę wyjścia.

Nie obejrzałam się ani razu. Bałam się, że jeśli jeszcze raz zobaczę jego twarz, upadnę tam, na środku galerii. Kroki Hani stukające o kafelki brzmiały zbyt głośno, a ja miałam wrażenie, że wszyscy wokół wiedzą, co się wydarzyło, że zaraz ktoś podejdzie i powie mi wprost: „Widzisz? To koniec”.

Przez całą drogę do domu Hania coś opowiadała, machała nogami z nowymi butami, a ja kiwałam głową, nie słysząc ani słowa. W uszach wciąż dźwięczał jej okrzyk: „To tata!”.

Zabrakło mi odwagi

Wieczorem siedziałam w kuchni, udając, że przeglądam gazetę. W rzeczywistości słuchałam każdego odgłosu z klatki schodowej, czekając na dźwięk klucza w zamku. Kiedy wreszcie drzwi się otworzyły, usłyszałam jego głos:

– Cześć, jestem padnięty, miałem długie spotkanie.

Odłożyłam gazetę, a ręce miałam wilgotne. Marek wszedł do kuchni, rozluźnił krawat i nalał sobie wody, jakby nic się nie stało.

– Jak tam spotkanie w pracy? – zapytałam, starając się, by mój głos brzmiał obojętnie.

– Jak zawsze – wzruszył ramionami. – Długie i nudne.

A nie było cię przypadkiem w galerii? – wyrwało mi się, zanim zdążyłam się powstrzymać.

Spojrzał na mnie zaskoczony, lecz tylko przez ułamek sekundy. Szybko odzyskał spokój.

– Nie, skąd. Po co miałbym być w galerii? – odparł z lekkim uśmiechem, jakby pytanie było absurdalne.

Patrzyłam na niego w milczeniu, a on odwrócił wzrok i zajął się kanapką. Wszystko we mnie krzyczało, żeby wyłożyć karty na stół, powiedzieć mu, że widziałam. Ale zabrakło mi odwagi. Zamiast tego wstałam, sprzątnęłam ze stołu talerzyk Hani i wyszłam do jej pokoju.

Córka już leżała w łóżku, otulona kołdrą, a obok niej leżało pudełko po butach. Uśmiechnęła się, gdy mnie zobaczyła. – Mamo, jutro założę je do szkoły, dobrze? – zapytała.

Pogłaskałam ją po włosach i tylko przytaknęłam. Słowa nie chciały przejść mi przez gardło.

Za ścianą słyszałam, jak Marek przełącza kanały w telewizorze, jakby to był zwyczajny wieczór. A ja leżałam obok córki, słuchając jej spokojnego oddechu i myśląc o tym, że kłamstwo rozsiadło się w naszym domu jak nieproszony gość.

Miałam pewność

Siedziałam w sypialni, gdy usłyszałam jego głos dochodzący z salonu. Mówił przez telefon, cicho, ale na tyle wyraźnie, że zrozumiałam.

– Nie, nie mogę teraz… Tak, jutro się odezwę… też tęsknię.

Serce mi stanęło. Czekałam, aż odłoży słuchawkę. Wyszłam powoli, udając spokój.

– Z kim rozmawiałeś? – zapytałam.

– Z klientem – odpowiedział bez wahania, nawet nie patrząc mi w oczy.

– Powiedz mi prawdę. Z kim byłeś dzisiaj w galerii? – głos mi zadrżał.

Na moment zamilkł, potem westchnął. – Aldona, przesadzasz. Jesteś przewrażliwiona.

To jedno zdanie uderzyło mnie bardziej niż jakiekolwiek przyznanie się. Patrzyłam na niego, a w środku czułam, jak rodzi się coś, czego już nie da się zatrzymać – pewność, że nie jestem dla niego jedyną.

Wspomnienia wróciły jak lawina

Leżałam w ciemności, kiedy poczułam, że ktoś wspina się na łóżko. To była Hania. Usiadła obok mnie i dotknęła mojej dłoni.

– Mamo, czemu płaczesz? – zapytała szeptem. – Czy tata zrobił coś złego?

Przełknęłam ślinę, nie wiedząc, co odpowiedzieć. – Nie martw się, kochanie. To dorosłe sprawy. Wszystko będzie dobrze – wyszeptałam, chociaż nie wierzyłam w swoje słowa.

Hania położyła głowę na moim ramieniu i po chwili zasnęła. Jej spokojny oddech był jedynym, co trzymało mnie przy rozsądku.

Kiedy została sama, wspomnienia wróciły jak lawina. Pamiętałam nasze pierwsze randki z Markiem, jego listy, w których pisał, że nigdy mnie nie zrani. Pamiętałam nasze ślubne zdjęcie, pełne nadziei. I zastanawiałam się, kiedy to wszystko zaczęło się kruszyć.

Noc dłużyła się bez końca. Siedziałam wpatrzona w sufit i wiedziałam jedno: już nigdy nie spojrzę na niego tak samo.

Nic dla niego nie znaczymy?

Następnego dnia wieczorem poprosiłam go, żeby usiadł ze mną w kuchni. Był zaskoczony, ale usiadł naprzeciw, z kubkiem herbaty w ręku.

– Nie mogę udawać, że nic się nie stało – zaczęłam cicho. – Widziałam cię. W galerii. Byłeś tam z nią.

Marek odsunął kubek, spuścił wzrok. Cisza ciągnęła się w nieskończoność.

– Tak – powiedział w końcu. – Spotykam się z kimś. Nie chciałem ci tego mówić.

Słowa spadły na mnie jak kamienie. – Jak mogłeś? – wyszeptałam, a potem głos podniósł się sam. – Przysięgałeś mi, że nigdy nie będę sama.

– Aldona… – westchnął. – Od dawna było między nami pusto. Czułem się obcy we własnym domu.

– Pusto? – powtórzyłam. – A ja? A Hania? To dla ciebie nic nie znaczy?

Wstałam od stołu, bo nie mogłam już patrzeć na jego twarz. Złość mieszała się ze strachem i rozpaczą. Chciałam krzyczeć, a jednocześnie miałam wrażenie, że zabrakło mi głosu. On siedział dalej, milcząc, jakby nie wiedział, co jeszcze może powiedzieć.

Wtedy dotarło do mnie, że coś się skończyło i nie wróci.

Moje życie zmieniło się na zawsze

Kiedy wyszedł z kuchni, zostałam sama przy stole. Cisza była tak gęsta, że aż dźwięczała w uszach. Na krześle obok leżała torba z butami, które kupiłam Hani dzień wcześniej. Wyjęłam je i postawiłam na podłodze. Jeszcze kilka godzin wcześniej cieszyłam się z tej zwyczajnej chwili, teraz widziałam w nich coś innego.

Te buty miały być na jesień, miały towarzyszyć Hani w drodze do szkoły, w spacerach do parku, w codzienności. A stały się czymś więcej – symbolem dnia, w którym wszystko się rozpadło.

Usiadłam obok, dotknęłam skóry i poczułam, jak łzy same spływają mi po policzkach. Jeszcze długo będę je zapinać córce przed wyjściem, jeszcze długo będą służyć, ale każdy krok, który w nich zrobi, będzie przypominał mi o tym, że tamtego popołudnia zobaczyłam prawdę, od której nie ma odwrotu.

Może jeszcze nie wiem, co dalej. Może nie mam w sobie siły na decyzje. Ale wiem jedno – w tamtym momencie moje życie zmieniło się na zawsze.

Aldona, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama