Reklama

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałam chwilę tylko dla siebie. Może jeszcze zanim urodził się Mikołaj, a Hania była w pieluchach. Krzysiek, ich ojciec, wtedy jeszcze kręcił się po domu – niby był, a jakby go nie było. Potem zniknął. Zostawił mi wiadomość: „Nie nadaję się na ojca. Przepraszam”. I tyle go widziałam. Nie szukałam, nie błagałam. I tak by nic z tego nie było.

Mam 37 lat, dwoje dzieci, lodówkę na raty i ręce wiecznie w wodzie. Pracuję jako pomoc kuchenna w barze mlecznym – od siódmej rano do zamknięcia. Obieram, myję, lepię. Kierowniczka twierdzi, że mam „złote ręce”, ale w portfelu tego nie widać. Nie narzekam, bo nie mam kiedy.

Zbliżały się święta. Skromne, domowe. Miała przyjechać mama z wioski, a ja chciałam przygotować coś prawdziwego – jak u niej, jak dawniej. Kapusta z grzybami – to miało być nasze ulubione danie. Dlatego wyszłam z domu po suszone grzyby. Miałam dokładnie 22 złote. Policzone, wyjęte ze słoika.

Szłam z myślą, że to będą spokojne święta. Że dzieci będą się cieszyć z pierniczków, że mama jak zwykle powie, że mam za chłodno w mieszkaniu. Nie wiedziałam, że za chwilę znajdę coś, co postawi mnie przed wyborem, który zmieni wszystko.

Znalazłam go przypadkiem

Sklep był mały, osiedlowy, pachniało w nim przyprawami, kawą i czymś jeszcze – może starymi kartonami. Przeszłam od razu w stronę regału z bakaliami. Szukałam paczuszki z napisem „grzyby suszone”, tych najtańszych, mieszanych. Stały na samym dole, przy podłodze.

Nagle to zobaczyłam. Portfel. Czarny, skórzany, dość gruby. Leżał pod półką, jakby ktoś go wypuścił z rąk w pośpiechu i nie zauważył. Rozejrzałam się – w alejce nikogo. Serce zaczęło mi walić. Schyliłam się, podniosłam go i obejrzałam. Ciężki. Otworzyłam.

W środku – plik banknotów. Stówy, dwusetki. Na oko kilka tysięcy złotych. Żadnych dokumentów. Tylko kartka z numerem telefonu.

To jakiś żart… – szepnęłam, rozglądając się nerwowo. Nikt nie patrzył. – Co mam zrobić?

Podeszłam do kasy.

– Przepraszam… czy nikt nie zgubił portfela? – zapytałam cicho, jakby przez gardło mi nie przechodziło.

Kasjerka, młoda dziewczyna, spojrzała na mnie zaskoczona.

– Nie, nikt nic nie zgłaszał. Można zostawić, ale... różnie z tym bywa, wie pani. Różni ludzie, różne rzeczy się działy – dodała, wzruszając ramionami.

– Aha. Dobrze… – mruknęłam.

Wyszłam ze sklepu z grzybami… i z portfelem w torebce. Dłonie mi drżały. Czułam się, jakby ktoś mnie obserwował. Tyle pieniędzy… a ja miałam w portfelu resztę z zakupów. Dzieci. Jedzenie. Czynsz. Gaz. Wszystko przeszło mi przez głowę w jednej sekundzie. I ten numer na kartce.

Biłam się z myślami

Wróciłam do domu i od razu rzuciłam torebkę na stół. Portfel wyleciał i wylądował z głuchym stukiem.

– Mamo, puścisz nam bajkę? – zawołała Hania z pokoju.

– Już, kochanie, tylko chwilkę… – powiedziałam cicho, jakby nie swoim głosem.

Zamknęłam się w kuchni. Usiadłam przy stole. Wzięłam portfel do ręki i położyłam przed sobą. Przez chwilę tylko patrzyłam, jakby to miało mi jakoś pomóc. Otworzyłam go znowu. Pieniądze tam były. Tyle pieniędzy, że pierwszy raz od miesięcy poczułam… spokój? A może to był strach?

To nie moje – powiedziałam półgłosem. – Nie mam prawa…

Potem spojrzałam na kuchenkę – jeden palnik nie działa. Na zlew – cieknący kran. Na lodówkę – rachunek przyczepiony magnesem: „Wezwanie do zapłaty”.

Wyjęłam z portfela kartkę z numerem. Na tyle był nabazgrany długopisem znak zapytania. Jakby właściciel nie był pewien, czy to dobrze zapisany numer.

– A jak ktoś specjalnie go zostawił? – szepnęłam do siebie. – Jak jakaś próba… nie wiem… życia?

Wyobraziłam sobie Hanię i Mikołaja otwierających paczki pod choinką. Śmiech, radość. Może jakaś lalka. Może klocki. Może nowa pościel. Ciepła, ładna. Bez dziur.

Nagle usłyszałam w głowie głos mamy. Jej powtarzane od lat słowa:

Uczciwość to jedyne, co naprawdę mamy, Pati. Jak ją stracisz, to jakbyś sama siebie zgubiła.

Zacisnęłam dłonie.

A może już się zgubiłam? – wyszeptałam.

Spojrzałam znowu na numer. Sięgnęłam po telefon. Ręka zawisła w powietrzu. Jeszcze nie teraz.

Zebrałam się w sobie

W nocy nie mogłam spać. Przekręcałam się z boku na bok. W głowie miałam jedno – portfel i ten cholerny numer. W końcu, nad ranem, kiedy za oknem zapalały się pierwsze światła, usiadłam w kuchni i wybrałam go. Serce waliło mi tak, jakby miało mi zaraz wyskoczyć z piersi.

– Halo? – odezwał się męski głos. Nerwowy. Głęboki.

– Dzień dobry… Znalazłam portfel. Leżał w sklepie, na podłodze przy regale z przyprawami. Było w nim dużo pieniędzy. Jest pan jego właścicielem?

Chwila ciszy. A potem westchnienie, jakby ktoś zsunął z siebie cały świat.

– Tak! Boże… nie wierzę. Szukałem go, wróciłem do sklepu, ale już go nie było… – głos mu zadrżał. – Niech mi pani powie, co tam było, proszę.

Tylko pieniądze. I ten numer telefonu na karteczce.

– Trzy tysiące dwieście złotych – powiedział bez namysłu. – I ta karteczka, tak, bo nie zdążyłem jeszcze wyrobić nowych dokumentów. Wypłaciłem wszystko z banku… dla mamy. Na operację. Jest ciężko chora. Portfel musiał mi wypaść. Biegałem po aptekach, szukałem leków…

Zamilkłam. Nagle poczułam wstyd, że przez moment chciałam te pieniądze zatrzymać.

– Oddam go panu. Proszę powiedzieć, gdzie się możemy spotkać.

– Dziękuję… naprawdę dziękuję. Nie wiem, jak pani się odwdzięczę. Mam na imię Marcin. Może dziś? O której pani pasuje?

– Po pracy. Koło siedemnastej. Może być kawiarnia „Pod Lipą”? Znam to miejsce, blisko mojego baru.

– Oczywiście. Będę tam. I… naprawdę, nie wiem, co powiedzieć.

– Proszę nic nie mówić. Do zobaczenia.

Odłożyłam telefon. Zegar na ścianie tykał jakby z ulgą. Decyzja zapadła.

Już się nie wahałam

Kawiarnia „Pod Lipą” była stara, trochę zakurzona, ale ciepła. Pachniało w niej miodem, cynamonem i ciastem drożdżowym. Usiadłam przy oknie, portfel trzymając w torbie jak coś świętego. Przyszłam wcześniej. Miałam czas, żeby się rozglądać, analizować każdą minutę. Czy dobrze zrobiłam? Może on tylko udaje?

Kiedy wszedł, od razu wiedziałam, że to on. Rozglądał się nerwowo, w jednej ręce trzymał siatkę z jakiejś apteki, a w drugiej – telefon. Wzrok mu złagodniał, kiedy mnie zobaczył.

– Pani Patrycja? – zapytał niepewnie.

– Tak. Pan Marcin?

– Tak… – uśmiechnął się, ale od razu pokręcił głową. – Ja… nie wiem, co powiedzieć.

– Nie musi pan nic mówić. Oto portfel – sięgnęłam do torby i podałam mu.

Chwilę wahał się, zanim go wziął. Otworzył, policzył. Wziął głęboki oddech.

Wszystko jest… Pani naprawdę… Dziękuję. To… to dla mamy. Niedługo szykują ją do operacji. To moje oszczędności, jej emerytura. Dla mnie to też ważne. Naprawdę… to cud.

– Cieszę się, że trafił z powrotem do pana.

– Proszę – wyciągnął z portfela dwieście złotych. – Dla pani. Na święta. Dla dzieci. Nie mogę inaczej.

Nie mogę tego przyjąć – powiedziałam odruchowo.

– Proszę… to nie za portfel. To za to, że są jeszcze tacy ludzie. Zwykli, uczciwi. Jak pani. Proszę mi pozwolić… choć w ten sposób się odwdzięczyć.

Wahałam się, bardzo. W końcu pokręciłam głową.

Nie dla pieniędzy to zrobiłam.

Marcin uśmiechnął się jeszcze raz. Wzruszony.

– To może chociaż… numer telefonu? Może kiedyś zaproszę panią na kawę? Nie teraz, ale… chciałbym się odwdzięczyć inaczej.

Zastanowiłam się chwilę. A potem podałam mu numer. Nie spodziewałam się, że zadzwoni.

Przyszedł niespodziewany gość

W kuchni pachniało kapustą z grzybami. Te suszone grzyby, które kupiłam wtedy, mimo wszystkiego, wylądowały w garnku. Mama krzątała się przy stole, Hania ubierała choinkę, a Mikołaj biegał z łyżką w ręku i dopytywał, kiedy będzie kolacja.

Było skromnie, ale… ciepło. Serce miałam spokojne. Nie było prezentów z reklam, ale były pierniki, orzechy, mandarynki. A na stole – biały obrus, cienka zastawa po babci i jedno wolne nakrycie. Dla niespodziewanego gościa.

Nagle zadzwonił dzwonek do drzwi. Spojrzałyśmy z mamą po sobie.

Czekasz na kogoś? – zapytała, wycierając ręce w fartuch.

– Nie… – szepnęłam, ale już szłam do drzwi.

Otworzyłam i zamarłam.

– Dzień dobry – powiedział Marcin, trzymając w rękach dwa pakunki. – Wiem, że to może dziwne… ale chciałem… Chciałem pani podziękować. Tak od serca.

W rękach trzymał kosz – pełen jedzenia, słodyczy, owoców. I drugą torbę – z prezentami.

Nie trzeba było… – zdołałam wydusić.

– Wiem, ale chciałem. Moja mama jest już po operacji. Odzyskuje siły. A ja… pomyślałem, że pani dzieci zasługują na coś więcej niż pustą choinkę.

Zza mojego ramienia wychyliła się mama. Uśmiechnęła się lekko.

Proszę zostać na kolacji – powiedziała spokojnie. – Mamy wolne miejsce przy stole.

Marcin spojrzał na mnie pytająco.

Proszę, zostań – powiedziałam cicho. – Dziś można.

Weszliśmy razem do ciepłego mieszkania. Nie wiedziałam jeszcze, co z tego wyniknie. Pierwszy raz od dawna czułam, że nie jestem sama.

Dostałam coś lepszego

Minęło już trochę czasu od tamtej Wigilii. Marcin czasem dzwoni, czasem wpada na kawę. Niekiedy zabiera dzieci do kina albo przynosi nam świeże pieczywo od swojej mamy. Nie wiem, co z tego będzie. Może nic. Może tylko dobra znajomość. A może coś więcej.

Nie wyobrażam sobie teraz, że mogłabym wtedy postąpić inaczej. Choć był moment, kiedy naprawdę się wahałam. Gdy miałam portfel w ręce, a w głowie wizję świąt, które wyglądałyby… inaczej. Bogaciej. Łatwiej. Sumienie to taka cicha rzecz. Siedzi gdzieś głęboko, jak dziecko, które patrzy ci w oczy i czeka, co zrobisz. Nie krzyczy. Jednak jak raz go zawiedziesz, to już zawsze będzie cię patrzeć w milczeniu.

Tamte pieniądze nie były moje. Nie były dla mnie, ale przez ten jeden gest – uczciwości, jakiej nauczyła mnie mama – dostałam coś ważniejszego. Ktoś mnie zauważył. Zobaczył we mnie coś więcej niż kobietę z siatkami, w fartuchu, zmęczoną życiem.

Nie wiem, co będzie jutro. Może znowu nie starczy mi na prąd. Może dzieci znowu się pochorują. Cieszę się, że nie jestem przezroczysta, nie jestem sama. Wyszłam tylko po suszone grzyby. Wróciłam z czymś więcej niż z pełną torbą. Wróciłam z nadzieją.

Patrycja, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama