Reklama

Życie od pierwszego do pierwszego – tak można by streścić nasze małżeństwo. Nie było w nim miejsca na marzenia, wyjazdy czy większe plany. Była tylko kartka, na której Aneta rozpisywała, ile wydamy na chleb, mleko i rachunki. A ja patrzyłem na te cyfry i miałem wrażenie, że tonę. Człowiek trzydziestosześcioletni, facet, który powinien stanowić oparcie, a ja liczyłem każdy grosz jak dzieciak odkładający na lizaka.

Pamiętam, że kiedyś obiecywałem Anecie, że dam jej dom z ogrodem, w którym posadzi róże. Marzyła o różach, o altance, o tarasie, na którym będziemy siedzieć wieczorami. A ja jej dałem dwupokojowe mieszkanie w bloku i rachunki, które nieustannie spadały na nas jak wyrok.

Co miesiąc ta sama scena: wypłata, szybkie opłaty, jedzenie, benzyna. I już pod koniec miesiąca nie było z czego żyć. Czasem zostawała stówa, czasem dwie. Kiedyś Aneta powiedziała półżartem, półserio, że z taką „stabilnością” to już lepiej by było grać w totolotka.

Ale mimo wszystko trwaliśmy. Do czasu. Wystarczył jeden rachunek – głupi papier za gaz – żeby całe nasze życie się rozsypało.

Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to nie rachunek będzie gwoździem do trumny. To, co nas zniszczyło, nie miało nic wspólnego z pieniędzmi.

Ciągle wracały kłótnie

Leżałem na kanapie, gapiąc się w sufit, gdy Aneta weszła do pokoju. Trzymała w ręku białą kopertę, której jeszcze rano nie było w skrzynce. Od razu poczułem, jak ściska mnie w żołądku. Znam ten wyraz jej twarzy – spięty, ponury, taki, że nawet zanim otworzy usta, już wiem, że będzie źle.

– Marek… – rzuciła, kładąc rachunek na stole. – 180 zł za gaz. Do zapłaty do piętnastego.

Spojrzałem na swój portfel. Miałem tam dwie stówki. Całe nasze bogactwo do końca miesiąca.

– No i? – spróbowałem zabrzmieć obojętnie, ale głos mi zadrżał. – Przecież zapłacimy.

A co będziemy jeść? – Aneta uniosła głos. – Zostanie nam dwadzieścia złotych! Ty w ogóle myślisz?!

– Myślę – syknąłem. – A ty zawsze przesadzasz.

– Przesadzam? – warknęła. – Ty zawsze zostawiasz włączony gaz. Każda złotówka się liczy, a tobie to zwisa!

Zacisnąłem pięści. Wiedziałem, że to głupie, ale nie mogłem się powstrzymać.

– A ty? Godzinami siedzisz w wannie, jakbyśmy mieli spa w domu! Woda i prąd też kosztują! I to ja mam być winny rachunków?!

– A może gdybyś zarabiał więcej, nie musielibyśmy się o to kłócić! – wypaliła.

Zrobiło mi się gorąco. Wcale nie chodziło o światło czy wodę. To była tylko iskra. Wiedziałem, że zaraz wyleje się z nas wszystko – lata frustracji, żalu i poczucia, że ugrzęźliśmy w miejscu, z którego nie ma wyjścia. Patrzyłem na ten rachunek, a czułem, jak między mną a Anetą rośnie mur.

Winiła mnie za wszystko

– Ty nawet nie rozumiesz, jak to jest upokarzające – Aneta podniosła głos, a jej ręce zaczęły drżeć. – Codziennie kombinuję, jak ułożyć zakupy, żeby starczyło. Żeby dzieci miały kanapki, żeby nie było wstydu, że mama nie ma na mleko. A ty? Wracasz zmęczony i tylko narzekasz.

– Bo haruję jak wół! – odkrzyknąłem, aż echo poniosło się po kuchni. – Codziennie zdycham w tej robocie, żebyś miała na co te swoje listy pisać!

– A może zamiast tylko narzekać, ruszyłbyś tyłek i znalazł coś lepszego?! – wbiła mi słowa jak nóż. – Nie będziemy całe życie klepać biedy, Marek. Ja też mam dosyć!

– Najlepiej by było, gdybyś sama poszukała lepszej pracy, zamiast tylko siedzieć i liczyć pieniądze, których nie ma! – wyrzuciłem z siebie, choć wiedziałem, że przesadzam.

– Myślisz, że nie próbowałam? – jej głos załamał się, ale szybko wrócił do ostrego tonu. – A kto miałby odbierać dzieci, ogarniać dom, wszystko? Ty? Ty ledwo dajesz radę z własnym życiem!

Oparłem się o stół, czując, że zaraz coś rozwalę, żeby tylko nie patrzeć jej w oczy.

Nie tak miało wyglądać nasze życie… – wymamrotałem, bardziej do siebie niż do niej.

– O, nareszcie coś mądrego powiedziałeś! – syknęła. – Nie tak. Miały być podróże, miało być normalnie. A jest rachunek za gaz i dwie stówy w portfelu. Gratulacje, panie mężu!

Zacisnąłem szczęki tak mocno, że aż zabolało. To nie była już kłótnia o światło, wodę czy gaz. To była wojna o nasze niespełnione życie, o wszystkie obietnice, które dawno zgniły w szufladzie razem z nieopłaconymi rachunkami. Poczułem, że jeśli zaraz czegoś nie powiem, to się uduszę.

Wyrzuciłem z siebie wszystko

– Wiesz, czego żałuję najbardziej? – Aneta spojrzała na mnie takim wzrokiem, że poczułem zimno. – Że zmarnowałam najlepsze lata, wierząc, że coś z ciebie będzie!

Te słowa uderzyły mnie mocniej niż pięść.

– Zmarnowałaś? – powtórzyłem głucho. – To ja całe życie ciągnę ten wózek, żebyś miała ciepło i pełną lodówkę. Ty myślisz, że kto płaci za te rachunki?

– Ty ciągniesz? – roześmiała się krótko, ale w tym śmiechu było więcej jadu niż w jakiejkolwiek obeldze. – Ty od dawna się tylko snujesz! Marudny, zmęczony, bez ambicji! Nawet dzieci patrzą na ciebie i widzą, że jesteś przegrany!

– Nie waż się mówić, że dzieci… – poczułem, jak uderza mi krew do głowy. – To przez ciebie w domu jest wiecznie napięcie, że nawet oddychać ciężko!

– Ktoś musi trzymać ten dom! – wrzasnęła. – Ty tylko przynosisz marną wypłatę i myślisz, że to wystarczy! A ja? Ja muszę być matką, księgową, kucharką i jeszcze twoją terapeutką!

– To weź rozwód! – wyrzuciłem z siebie nagle. – Może wtedy znajdziesz sobie kogoś, kto da ci te twoje róże, taras i życie z katalogu!

W kuchni zapadła cisza. Rachunek za gaz leżał na stole jak dowód zbrodni. Oboje ciężko oddychaliśmy, jakbyśmy właśnie przebiegli maraton.

Patrzyłem na Anetę i po raz pierwszy od dawna zobaczyłem w jej oczach nie tylko złość. Było tam coś gorszego – chłód. I zrozumiałem, że my już od dawna nie walczymy wspólnie z problemami. My walczymy przeciwko sobie. I że może tej wojny nie da się wygrać.

Czułem się upokorzony

Trzasnąłem drzwiami tak mocno, że echo rozniosło się po całym korytarzu. Nie chciałem słuchać jej głosu, nie chciałem patrzeć na ten rachunek, nie chciałem czuć tego wszystkiego, co mnie dusiło. Wyszedłem na klatkę i zszedłem na dół, bez celu.

Przez chwilę kręciłem się po osiedlu. Betonowe bloki, szare balkony, suszące się pranie – mój cały świat. Facet z psem spojrzał na mnie, jakbym był pijany, ale ja byłem po prostu pusty.

„Przegrany” – to słowo brzęczało mi w głowie jak natrętna mucha. Przegrany jako mąż. Przegrany jako ojciec. Przegrany jako człowiek.

Usiadłem na ławce i zapaliłem papierosa, choć od miesięcy nie paliłem. Gorzki dym piekł mnie w gardło, ale dawał złudzenie, że mogę jeszcze coś kontrolować.

A w tym czasie, wiedziałem to bez słów, Aneta siedziała w kuchni. Widziałem ją oczyma wyobraźni – skuloną przy stole, z twarzą ukrytą w dłoniach, z tym cholernym rachunkiem wciąż przed sobą.

Pomyślałem o tym, jak kiedyś było inaczej. Jak potrafiliśmy przesiedzieć całą noc na przystanku autobusowym, śmiejąc się z byle czego. Jak obiecywaliśmy sobie, że zawsze będziemy razem, cokolwiek się stanie. Wtedy bieda była śmieszna, bo byliśmy młodzi i mieliśmy siebie. Teraz była jak wyrok.

Spojrzałem w górę, na okno naszego mieszkania. Światło w kuchni paliło się jasno, jakby Aneta chciała mi dać znać, że nie zasłoni się przed światem. Nie wiedziałem, czy mam siłę wrócić.

Zostaliśmy po dwóch stronach

Kiedy wróciłem, było już późno. Klucz zgrzytnął w zamku, a w mieszkaniu panowała cisza. Tylko światło w kuchni wciąż się paliło.

Aneta siedziała przy stole, dokładnie tak, jak sobie wyobrażałem. Oczy miała czerwone, policzki mokre. Rachunek za gaz leżał przed nią, jakby go nie mogła odsunąć ani na milimetr.

Wróciłeś… – jej głos był cichy, ale nie drżał.

– Tak – odpowiedziałem, stając w progu. – Nie wiedziałem, czy w ogóle chcesz, żebym wrócił.

Spojrzała na mnie uważnie, długo, tak jakby próbowała znaleźć w mojej twarzy coś, czego dawno już nie widziała.

– Może my już nie umiemy być razem? – wyrwało mi się.

Milczała chwilę, a potem skinęła głową.

A może nigdy nie potrafiliśmy. Tylko nie było okazji, żeby to zobaczyć.

Usiadłem naprzeciwko niej. Nie kłóciliśmy się już. Nie było wrzasków, wyrzutów, wyzwisk. Była cisza – taka, która boli bardziej niż krzyk.

– Wiesz, ja… ja nie chcę cię stracić – wyszeptałem, czując, że gardło mam ściśnięte.

– A ja nie chcę już tak żyć – odpowiedziała spokojnie, ale w jej głosie była ostateczność.

Rozmawialiśmy jeszcze chwilę, ale każde zdanie tylko pogłębiało przepaść między nami. Widać było, że oboje chcemy czegoś innego, że nasze słowa nie pasują do siebie, jakbyśmy mówili w dwóch różnych językach.

Kiedy Aneta wstała, by zgasić światło, wiedziałem już, że nie znaleźliśmy rozwiązania. Została tylko rana. I świadomość, że już nigdy nie będzie tak jak dawniej.

To nie przez pieniądze

Te dwieście złotych i rachunek za gaz – to był tylko pretekst. Prawdziwy problem zaczął się dużo wcześniej. Może wtedy, gdy przestaliśmy marzyć razem. Może wtedy, gdy każde z nas zaczęło żyć obok siebie, zamiast ze sobą.

Siedziałem tej nocy na kanapie, wpatrzony w ciemność. Słyszałem cichy szelest kołdry w sypialni. Wiedziałem, że Aneta zasnęła, ale z łzami w oczach. Ona nigdy nie płakała głośno. Zawsze tłumiła wszystko w sobie, jakby chciała mnie chronić. Teraz już nie miała siły.

Myślałem o wszystkich naszych obietnicach. O tym, jak mówiłem, że kiedyś zabiorę ją nad morze, że zbuduję dom, że będzie miała swoje róże. A potem patrzyłem na nasze życie i widziałem, że zamiast róż dostała rachunki, zamiast domu – blok z odpadającym tynkiem, zamiast marzeń – listę wydatków na kartce w kratkę.

Czy nasze małżeństwo przetrwa tę próbę? Jeszcze nie wiem, co będzie. Byłem pewien jednego – bieda nas nie zniszczyła. To my sami pozwoliliśmy, żeby brak wspólnoty rozdarł nas od środka.

Czasem wydaje mi się, że to właśnie tak wygląda koniec – nie wielkim hukiem, nie zdradą, nie dramatem, tylko rachunkiem za gaz i ciszą, w której dwoje ludzi nagle uświadamia sobie, że już dawno nie idą w tym samym kierunku.

Aneta spała. A ja siedziałem w salonie i patrzyłem w pustkę. I czułem, że coś się skończyło. Może nie dziś, nie jutro – ale na pewno.

Marek, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama